niedziela, 11 grudnia 2016

Czy żyję naprawdę

Czasem myślę, że to wszystko jest zgubne. Całe to życie, którego jakby w ogóle nie ma.
Patrzę na świat,na otoczenie, którego właściwie nie widzę. Dni się zmieniaj,tak samo jak kolory liści, ale nie dostrzegam tego.Wiem, że tak jest, ale nie czuję że to dzieje się naprawdę.Ptaki ćwierkają w oddali, odgłosy samochodów mieszają się z potokiem słów rzucanych przez ludzi, ale nie słyszę muzyki świata.
Nie umiem uchwycić momentu w którym dźwięk naprawdę do mnie dociera. Trochę tak jakbym wędrowała po omacku. Czekam na nowy dzień, na nowe marzenia i myślę że właśnie jutro zacznie się moje życie. Tyle że jutro nie nadchodzi nigdy….
Jest tylko teraz. Chwila, której nie umiem poczuć…dotyk? Skupiam się na nim dopiero wtedy, gdy jest już wspomnieniem. Zapach wtapia się we mnie, ale go nie czuję…za bardzo jestem skupiona na przetrwaniu kolejnego dnia, żeby umieć uchwycić zwyczajne chwile. Kiedy zamykam oczy, nie potrafię nawet przywołać w pamięci obrazu, który jeszcze przed chwilą był moją rzeczywistością.
Czy ja żyję? Czy tylko trwam w otoczeniu przedmiotów i ludzi, którzy nie mają do mnie dostępu.
Czy uda mi się przebudzić przed śmiercią i poczuć smak życia? Czy umrę nie budząc się wcale.

Dwie miłości

Kiedyś myślałam, że bez miłości nie można żyć, coś przecież kochać trzeba. Nie ważne czy będzie to człowiek , zwierzę, praca czy przedmioty martwe otaczające nas zewsząd we współczesnym świecie. Brak miłości nie zakłóca naszych fizjologicznych funkcji, nie sprawia że komórki ciała pracują w inny sposób, a jednak nie istnieje człowiek, który chociaż przez chwilę w swoim życiu nie czułby tej mglistej magii zwanej miłością. Nie rzucę na szalę naszych miłości, nie ocenię ich, nie nadam im znaczenia bo nie wiem czy są już tylko wspomnieniami, czy też nadal tkwi w nich siła tworzenia. Tyle słów o miłości,tyle niemal metafizycznych doznań, przemyśleń, rozmów i tęsknot za uczuciem,którego nie można zdefiniować ani wyrazić. Bo niby jak? Jak powiedzieć :„kocham Cię” kiedy nie ma się pewności czy samo wypowiedzenie tych słów na głos nie zmieni wszystkiego. A co jeśli wypowiadając ostatnią sylabę przestanę czuć czym jest miłość w którą jeszcze sekundę wcześniej tak bardzo wierzyłam. A może tylko chciałam wierzyć … bo coś przecież kochać trzeba. Przeżyłam w swoim życiu miłość, która była dla mnie wszystkim. Była jak oddech w letni poranek, dawała mi życie a jednocześnie zabierała spokój duszy. Budziła tyle emocji, tyle niespełnionych doznań, że sama świadom ość jej istnienia opierała się o nieme szaleństwo. Czy można tak kochać? Czy można istnieć jak liść na wietrze,szarpany każdym nawet najmniejszym szelestem jego słów. Ruch jego ciała, dotyk dłoni, sygnał telefonu z wyświetlonym , ukochanym numerem wszystko to szarpie każdą komórkę ciała. Tak samo mocno niszczy życie i zdrowy rozsądek  jak i buduje sens tego by budzić się każdego następnego dnia. Wstać z łóżka i pognać na spotkanie mężczyzny mojego życia. Miłość zmienia wszystko, nawet ta która w końcu okazuje się tylko złudzeniem,przypominającym bardziej magię z pogranicza światów niż uczucie które zapisano w księgach.

Jaka jestem

Rozmawiałam z przyjaciółką o ludziach. Nie wiem czy ich analizowałyśmy czy po prostu obgadywałyśmy. Po godzinnych dywagacjach doszłyśmy do wniosku, że nie ma sensu skupiać się na innych tylko na sobie. Może warto zastanowić się jaka właściwie jestem?
W innych widzę daleko idącą hipokryzję, ale w sobie już nie umiem jej dostrzec. Bo przecież ja tak nie robię. Nie kłamię, nie oszukuję i nie rzucam słów na wiatr.
A potem spotykam kogoś kto uświadamia mi z całą mocą, że jednak taka jestem. Oceniam i krytykuję za wady, które sama mam.
Zastanawiam się nad tym, jak silny wpływ na to jacy jesteśmy ma fakt, z jakimi ludźmi aktualnie przebywamy. Z natury nie jestem kłótliwa, a znam mężczyznę, który średnio raz w tygodniu doprowadza mnie do wybuchu. Kolega, który mimo miliona zalet, które posiada, potrafi wzbudzić we mnie skrajną irytację. Problem jest w nim, czy we mnie? Może to zbyt daleko idące rozważania, ale gdyby pojawił się ktoś kto kazał by mi strzelać, to strzelałabym? Czy to znaczy że tworzą mnie ludzie, czy to ja tworzę ludzi? Kiedy właściwie jestem sobą i jaka jestem, jeśli przy różnych osobach uwidaczniają się moje skrajne natury. A wszystkie one są jakby składową mnie. Bo człowiek ma w sobie dwa wilki, tak jak dwie natury. Bodźce zewnętrzne i siła charakteru generują którą z twarzy pokażemy…oby była to twarz, która da nam szczęście.

Smak herbaty

Teoretycznie moje życie nie jest szczególnie pasjonujące. Nie, nie jest nudne, to nie tak. Tyle że nie jestem ani podróżnikiem, ani nihilistą,ani epikurejczykiem który czerpie z życia każdy kęs. Mam swoje zasady, które w pewnym stopniu ograniczają moje działania, a może nie tyle zasady, co umysł-który pozwala mi na robienie tylko takich rzeczy, które czuję naprawdę. Przygodny sex, drastyczne zaniedbywanie swoich obowiązków, oszukiwanie innych czy świadome krzywdzenie nie wchodzą więc w grę. Dlatego może uznaję swoją egzystencję za zwyczajną…przynajmniej teoretycznie. Bo tak naprawdę, w życiu nie ma znaczenia co dzieje się wokół nas, tylko to jak to odbieramy. Pasja to sposób widzenia świata, a nie umiejętność zdobywania kolejnych szczytów.
Bywa, że biegnę przez życie, spotykam się ze znajomymi, jeżdżę na wycieczki a moje życie jest całkowicie puste. Puste? Przecież tyle się dzieje…tyle, że ja nie umiem złapać chwili, nie potrafię odnaleźć się w teraźniejszości, nie jestem w stanie poczuć. Po prostu być w danym momencie, tak na sto procent.
A są takie chwile, kiedy dotykam magii. Siedzę nad filiżanką parującej herbaty. Kłęby pary unoszą się swobodnie i smyrają mój przydługi nos. Gorąco wody powoduje, że zapach nie jest jeszcze tak wyczuwalny. Wiem, że owocowe nuty przenikają się ze sobą, ale zdecydowanie dominuje malina.Czerwone owoce wypływają na zewnątrz, by po chwili zniknąć w brunatnej toni. Rozgryzam kęs. Owoc nie jest tak miękki jak ten, zrywany prosto z krzaka, ale nie da się ukryć że to na pewno malina. Małe czerwone kulki trzymają się mocno, jakby bały się rozdzielenia. Przeznaczeniem owocu, jest to, że musi zostać zjedzony. Nie ma wyboru…nie ucieknie od przeznaczenia. Ciecz, coraz chłodniejsza, przepływa przez moje gardło a ja zagłębiam się w jej smaku. Magicznym smaku herbaty, którego nie czułam już od dawna, a przecież codziennie pijam herbatę.
Magiczny smak herbaty…

Po prostu przestało mi zależeć

Rozmawiałam ze znajomym z pracy. Odkąd przenieśli nas do różnych działów nasz kontakt jest sporadyczny i w głównej mierze ogranicza się do krótkiego powitania, kiedy mijamy się w holu budynku. Nie brakuje mi go, bo nie mieliśmy okazji zżyć się tak naprawdę. Zawsze ceniłam go za postawę życiową-człowieka o silnym kręgosłupie moralnym, nie idącym na kompromisy tylko dla uzyskania korzyści. Tomo zawsze wiedział czego chce i wiedział, że jest w nim kodeks, którego nie złamie. I chyba jeszcze tego nie zrobił, co nie jest łatwe w takich czasach i przy takich ludziach, którzy bez skrupułów opanowali ziemię.
Podziwiam go, ale nie wydaje mi się byśmy kiedykolwiek mogli nawiązać bliższy kontakt. Mój świat jest bardziej elastyczny i bardziej otwarty. Postępuję podobnie jak Tomo, ale nie skreślam ludzi za to, ze są inni. Pewnie wewnątrz oceniam ich nadal, ale jest to bardziej wyrazem mojej analizy porównawczej niż chęci krytykowania. Nie mam nic do świata, który jest wokół mnie, ale nie godzę się by stał się on częścią mnie.
Tomo często był sfrustrowany obserwując rzeczywistość. Widział, że inni kombinują, oszukują i kłamią tylko po to by móc lepiej się ustawić, a on tego nie chciał. Nie umiał przestać żyć w zgodzie ze sobą. Często chodził smutny i krytycznie pesymistycznie nastawiony do świata.
Ostatnio zauważyłam, że jest bardziej radosny. Zastanawiałam się czym spowodowana jest ta odmiana. Było to widoczne na pierwszy rzut oka, coś się zmieniło. Miałam swoje przypuszczenia, ale postanowiłam go zapytać. Nadszedł moment, kiedy rozmowa w holu przedłużyła się do kilkunastu minut. Zapytałam go wprost, co sprawiło tak widoczne zmiany. Tomo odparł :” Po prostu przestało mi zależeć. Teraz już wiem, że jeśli ma wydarzyć się coś złego, to na pewno przydarzy się mi. Już nie walczę.”
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Tomo naprawdę był w lepszym nastroju. Czy powinnam przekonywać go, że nie może tak myśleć, jeśli właśnie to myślenie sprawiło mu szczęście? Czy to ważne czy walczy, czy nie, jeśli jest zadowolony?
Pożegnaliśmy się po chwili i każdy poszedł w swoją stronę. Inną stronę rzeczywistości…

To jest mój taniec

Czasami dopada mnie lęk, że nie uda mi się w życiu odnaleźć tego co naprawdę będę kochać. Brakuje mi pewności, że będę umiała ocenić „że to jest to” i że dalsze szukanie nie ma po prostu sensu, bo już znalazłam.
Bywa, że spotykam ludzi albo poznaję nowe zajęcia i odnoszę wrażenie, że właściwie to jest ok. Nie ma wysokiego lotu, wielkiego szczęścia, ale źle też właściwie nie jest. Może więc właśnie tak ma być? Może właśnie tak ma wyglądać moje życie?
Poza tym ilu ludziom w ogóle nie udaje się uchwycić tropu swoich marzeń? I czy wynika to z karty losu, czy też z braku poszukiwań? Bo przecież ciężko odnaleźć skarb, jeżeli nie chce się nawet spojrzeć na mapę.
Kiedy zaczęłam tańczyć, po wielu latach głębokiej i trudnej do wyperswadowania wiary, że ja się nie nadaję poczułam radość. Taniec był prosty, ale zarazem satysfakcjonujący. Rozwijałam się zgodnie z wybranym kierunkiem, a z czasem poczułam pewne znużenie. To nie było do końca to czego szukałam.
Później poznałam jeszcze trzy inne rodzaje tańca, aż w końcu udało mi się trafić na taniec, który porywa nie tylko moje ciało, ale i duszę. Bywa, że wracam z zajęć cała poobijana. Mak zakwasy i posiniaczone nogi, a chodzenie po schodach sprawia mi ogromną trudność.
Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo wiem, że „to jest to”. Nie potrzebuję zmiany, ani łatwiejszych treningów. Nie muszę już szukać. Niczego więcej nie chcę…
Zastanawiam się czy z ludźmi jest tak samo? Czy kiedy znajdzie się tą właściwą osobę, to wszystko inne traci znaczenie? I czy w ogóle posiadanie takiego przekonania jest możliwe do osiągnięcia?
Czasem mam wrażenie, że z relacjami międzyludzkimi jest tak jak z moim tańcem. Człowiek tkwi w czymś co nie przynosi mu spełnienia, łudząc się, że innej drogi nie ma. Myślą: „To jest mój taniec. Daję radę się poruszać i nie złamałem jeszcze karku, a coś przecież w życiu tańczyć trzeba”. Tylko nieliczni mają okazję doświadczyć prawdziwej miłości, która jest dokładnie tym czego szukali, a żadne przeciwności losu, małe wojny nie są w stanie tego zmienić.
Bo tak naprawdę „człowiek może żyć tylko dzięki temu, za co mógłby umrzeć”.

Krowa na pastwisku

I chociaż znalazłam rozwiązanie dla większości moich problemów, wiem co jest dla mnie, a co nie przyniesie mi nigdy ani szczęścia ani spokoju, to jednak bywa że się gubię.
Mam mętlik w głowie, a patrząc na ludzi, którzy pasą mnie swymi sloganami jak krowę na pastwisku, zaczynam wahać się w tym w co wierzę.
To trochę tak jakby próbowano mnie przekonać, że skoro wszyscy kochają masło to ja też muszę, przecież taki jest standard-taka jest norma.
A je nie cierpię masła. Wiem, że ludzie się nim zachwycają, ale każdy jego kawałek staje mi w gardle i wywołuje falę mdłości. Mój organizm odrzuca go choć nigdy nie przeżyłam żadnej traumy związanej z masłem, w domu jak wszyscy inni jedliśmy kanapki z masłem i ja też w pewnym okresie zmuszałam się do tej wątpliwej przyjemności. Dziś już tego nie robię. Słucham tego co podpowiada mi intuicja. Nie zmuszam się.
Czasem tylko pozwalam ludziom by burzyli mój spokój. Zastanawiam się czy podjęte przeze mnie wybory są właściwe i czy wędrówka na przekór standardom na pewno jest tym czego chcę. A potem męczę się z wizją życia jakie powinnam prowadzić a jakie zupełnie nie jest dla mnie.
Rozważam dlaczego nie zrobiłam tego czy owego, kiedy pojawił się odpowiedni moment. Przecież mogła żyć inaczej. Zupełnie inaczej…
I znów po wewnętrznej wojnie przychodzi do mnie otrzeźwienie. 
Skoro czegoś nie zrobiłam to znaczy, że nie mogłam tego zrobić. Nie było to dla mnie. Nie mi było pisane.
Jedyne czego muszę dokonać to spróbować być szczęśliwą. A droga, która mnie zaprowadzi do celu nie ma właściwie znaczenia!

Woda

Kolejny dzień uświadamia mi jak wielkie mam szczęście, że stoję na tym a nie innym etapie mojego życia. Nie wiem czy to dlatego, że na pewne rzeczy wciąż nie jestem gotowa, czy też może dlatego, że nie umiem kalkulować na zimno tego co się dzieje. Dla mnie świat to przede wszystkim uczucia, nie uznaję więc takich pojęć jak: „dobry czas na dzieci”, „trzeba się ustatkować” czy „komuś w końcu trzeba dać szansę”.
Mój świat nie jest sztuczny. Nie potrafię ani udawać ani oszukiwać. Najistotniejsze, że nie jestem w stanie oszukiwać siebie. To chyba kluczowa zasada, która kieruje moim życiem. Nie jestem jak kłoda na rzece, która płynie zgodnie z nurtem wody. Jestem wodą, która sączy się korytem i nie rozważa nad tym, że mogłaby przestać płynąć.
Nie może. 
Dlatego ja płynę. Zgodnie ze swoją duszą, wbrew temu czego chce ode mnie społeczeństwo. I nie do końca dlatego, że mam jakiś szczególny plan dotyczący mojego świata.
Po prostu nie szukam na siłę uczuć których wokół mnie nie ma. Nie marzę o dziecku, bo nie znalazłam miłości swojego życia. Spotykam mężczyzn, ale nie zakochałam się z wzajemnością. Wiem, że ludzie twierdzą iż miłość wcale nie jest najistotniejsza, ale jak mogę dzielić z kimś świat, myśląc że wcale tego nie chcę? Bo powinnam? Bo muszę mieć rodzinę?
Za jakiś czas kiedy miną mi wszelkie pozytywne uczucia, a rutyna zdominuje moją rzeczywistość, będę patrzyła w twarz człowiekowi i marzyła o samotności. 
Nie chcę potykać się o czyjeś ciało i słuchać słów skierowanych w pustą przestrzeń. Nie chcę żyć w samotności z drugim człowiekiem i nie chcę przekonywać samej siebie, że tak przecież żyje każdy.
Ja nie jestem każdym. Nie umiem oszukiwać. Nikt nie zasługuje by być oszukiwanym. Przede wszystkim nie mogę oszukiwać samej siebie.

Twarz której nie pamiętam

Rozmawiałam z nim dzisiaj. Niby przypadkowe spotkanie po kilku miesiącach, a skończyło się wspólną kawą i kilkugodzinną rozmową. Może nawet trochę zbyt długą.
On opowiadał o tym co teraz dzieje się w jego życiu, o nowinkach, które już mnie nie ciekawiły. Uśmiechałam się delikatnie i z wyczuciem zadawałam pytania podtrzymujące rozmowę.
Nie było źle, tylko że czułam że to co kiedyś przychodziło nam z lekkością teraz jest mistrzostwem kunsztu. Po prostu wiedzieliśmy co robić żeby było dobrze, nikt z nas tego nie czuł.
Minęło? A może nigdy tego tak naprawdę nie było, skoro minęło.
Zwykłe sprawy, o których potrafiliśmy rozmawiać godzinami były jak kamienie o które się potykaliśmy.
Bo co mnie obchodzi jego mieszkanie? Kafelki w kuchni? Ubranka dla dziecka? Pieniądze, które nigdy nie stanowiły dla mnie wartości?
Nasze drogi rozeszły się tak dalece, że zaczynałam zastanawiać się czy to, że kiedykolwiek byliśmy blisko nie było czasem mistrzostwem kompromisów i dopasowań. Po prostu zależało nam na przyjaźni, więc każdy naginał się do granic możliwości.
Czy to było naprawdę? Czy byliśmy blisko? I czy twarz, którą teraz widzę po raz pierwszy jest tą samą, którą widywałam latami w najtrudniejszych momentach mojego życia?
Nie rozumiem dlaczego ktoś kto był dla mnie tak bliski, stał się zupełnie obcy. To nie tak, że go nie lubię, on po prostu nie budzi już moich emocji. Jakby był ze świata, którego nigdy nie chciałabym poznać, który zupełnie do mnie nie pasuje.
Moje ideały, moje pragnienia i marzenia, zupełnie rozmijają się z jego światem. Kiedyś tego nie widziałam. A może po prostu nie chciałam widzieć? Za bardzo mi zależało na czymś co nie istniało naprawdę. A może istniało, tylko umarło śmiercią naturalną? Może to nie tylko ludzie jako jednostki kończą życie. Może ludzkie relacje też umierają i nie sposób ich wskrzesić ponownie?

W świecie smutnych ludzi

To dziwne, że ludzie ze strachu przed samotnością potrafią wiązać się z ludźmi, którzy ich unieszczęśliwiają. Dlaczego wychodzimy z założenia, że lepsze jest „coś” niż „nic”. I nie ma znaczenia, że z reguły to „coś”- a raczej „ktoś” zmienia nasze życie w zwykłą walkę o przetrwanie. 
Bo trzeba przecież kogoś mieć, stworzyć dom, urodzić dzieci i cieszyć się z tego, że nie jesteśmy sami. Nawet jeśli samotność miałaby przynieść więcej satysfakcji niż wspólna męczarnia, to i tak wybór okaże się jasny. Przecież trzeba w życiu iść ustaloną drogą. 
A droga dla ogółu jest tylko jedna. Nikt zdaje się nie dostrzegać, że jedni łamią na niej nogi, inni kręgosłupy a jeszcze inni tracą zmysły. Ludzie patrzą przed siebie i widzą jedną tylko autostradę z drogowskazami. Prawie wszyscy nią idą, więc po co w ogóle rozglądać się na boki. Coś co jest „dla każdego” musi być tez dla mnie.
I co z tego, że od rozgrzanego i wychodzonego asfaltu odchodzą wąskie ścieżki, o ciekawych fakturach. Prowadzą pomiędzy zielenią, krętymi pagórkami i nigdy nie wiadomo co znajduje się u kresu. Nie ma drogowskazów ani oznaczeń, a skoro tłumy tamtędy nie idą to pewnie nie warto. 
Może to chodzi o integrację, że jako masa chcemy się upodabniać to siebie? Z tej racji lepszym wyborem wydaje nam się „małe piekiełko” dzielone z innymi przedstawicielami gatunku niż „własna droga”. I nie ma znaczenia, że tylko idąc za głosem własnego wnętrza możemy uzyskać szczęście. Może wtedy też bylibyśmy samotni i niezrozumiani w świecie smutnych ludzi.

Przyjaźń czy kochanie

Minął prawie rok od naszego rozstania…
Wiele rzeczy wydarzyło się w międzyczasie, ale Piotr nadal należy do mojego świata. Byłam pewna, że przyjaźń nie przetrwa próby czasu, odległości i jego życiowej sytuacji.Nasze dusze są razem powiązane, nie łatwo jest się nam rozstać.Dużo jest przeciwności. Odległość, jego dziewczyna i czas. Najtrudniejsza jest chyba opcja dziewczyny, która nie chce by Piotr miał ze mną kontakt. Kiedy doszło na tym tle, do starcia między nimi, on walczył i udało mu się wypertraktować, że wciąż będziemy się kontaktować. Nie wiem nawet czy to były negocjacje, czy też ostre postawienie sprawy. Piotr zawsze był dla mnie bardzo ważny, ale dopiero jak odszedł poczułam jak ważna jestem dla niego ja. Czasem mnie to przeraża. Po prostu mam pewne obawy, bo nie wiem co jest w jego głowie. Piotr twierdzi, że to przyjaźń i że nigdy nie zdradziłby dziewczyny.
Mam też wyrzuty sumienia. Próbowałam kilka razy zerwać kontakt, ale on mi na to nie pozwala. Manipuluje mną twierdząc, że jeśli to zrobię będę miała wyrzuty sumienia. Ma rację. Obiecałam mu kiedyś, że nigdy go nie zostawię…w ten spsób.
Czuję, że ta znajomość jest dla mnie ważna, ale też ogranicza mnie w pewnym stopniu. Piotr pyta o mężczyzn w moim życiu i twierdzi, że nigdy nie zerwiemy kontaktu-bez względu na wszystko. Wiem dlaczego z mojej strony uczucie jest tak silne. Jestem sama, a on zawsze był kimś bliskim. Dlaczego jednak on nie odpuszcza? Ma dziecko-bez którego nie wyobraża sobie życia. Dziewczynę z którą żyje. Dużo pracy i obowiązków, twierdzi, że jest szczęśliwy, a nasza relacja wciąż ma dla niego duże znaczenie…
Myślę, że gdyby role się odwróciły to już byśmy się nie przyjaźnili. Tym bardziej, że nie mamy nawet możliwości spotkać się na żywo…udało się kilka razy, dosłownie po kilkanaście minut. Taka to przyjaźń.
Myślicie, że to naprawdę przyjaźń? Istnieje między kobietą a mężczyzną taka relacja ?

Minęły 4 tygodnie

Przez 2 miesiące płakałam na myśl o rozstaniu. Budziłam się w nocy płacząc, a kiedy odszedł odczułam ulgę. Minęły 4 tygodnie od chwili gdy widziałam Go po raz ostatni. Czasem dzwoni, czasem pisze, a ja nie czuję jego braku…Może to nie była miłość tylko chora imaginacja i przyzwyczajenie? Oby los był dla mnie łaskawy i nie zesłał kolejnego cierpienia…

3 dni

Budzę się w nocy i zaczynam płakać. Nie wiem co się dzieje, ale nie potrafię tego opanować. To silniejsze ode mnie. Ogarnia mnie tęsknota, bo wiem co się wkrótce wydarzy.
Zostały trzy dni. Trzy dni, kiedy mogę jeszcze widzieć jego twarz, kiedy czuję zapach jego skóry, kiedy słyszę jego głos.
Strasznie się boję, chociaż wiem, że nie ma takiej siły która mogłaby coś zmienić. Los został zapisany, a ja nie mogę się sprzeciwić. Nie mogę nawet mu powiedzieć jak często płaczę z jego powodu. Teraz też łzy same spadają mi po policzkach, na samą myśl, że to już koniec.
Do tej pory byłam bezpieczna. On był przy mnie, chociaż miał swoje życie. Byłam z nim, choć tak naprawdę byliśmy osobno. Znam go tak dobrze, tak wiele o nim wiem, a jednak nie należy on do mnie. Jego ciało do mnie nie należy, jego dusza jest częścią mojej i myślę, że zawsze tak było. 
Dwa dni temu poznałam jego dziewczynę. Piękna kobieta. Dużo o niej słyszałam, ale jednak miałam nadzieję, że chociaż na pierwszy rzut oka będzie inna. Bił od niej chłód. Zimno, którego nie da się zapomnieć. I myślę, że był to chłód nie związany ze mną tylko z jej naturą. 
Tym bardziej jest mi przykro, tym ciężej jest mi się rozstawać. Gdybym chociaż czuła że on jest szczęśliwy, że będzie mu dobrze, a ja czuję że teraz nastanie trudny czas w jego życiu.
Trzy dni, potem moje serce pęknie, ale z bólem rozstania przyjdzie też wolność. Piotr przestanie rządzić moim światem.

Trzy i pół tygodnia

Coraz częściej chce mi się płakać. Wiem, że rozstanie jest nieuniknione i nie mogę zatrzymać żadnego z uciekających dni, to i tak łudzę się chwilami, że może on wcale nie odejdzie. Może to tylko zły sen?
Z czasem człowiek robi się coraz mniej wymagający. Pogodziłam się więc z tym że Piotr ma dziewczynę, zaakceptowałam fakt, że mają razem dziecko. Nie umiem tylko przetrawić myśli, że przestanę go widywać.
Teraz kiedy jestem w biurze, wsłuchuję się w kroki. Otwierają się drzwi i już po chwili jestem w stanie rozpoznać kiedy idzie Piotr. Ma długie, spokojne kroki. Gdy zamykam oczy i wsłuchuję się w ciszę, wciąż słyszę odgłos jego stóp. Przez trzy i pół roku z tęsknotą oczekiwałam jego kroków, a teraz muszę o nim zapomnieć. Chciałabym spędzić z nim życie na tych zasadach na jakich odbywa się to teraz. Nie mieszkam z nim, a mogę obserwować jego świat. Jest dla mnie ważny, a jednak nie muszę z nim być, nie ma między nami zależności. Jest natomiast głęboka więź, którą trudno pojąć. Kocham go, ale nie tak jak kocha się kogoś kogo chce się osaczyć swoją osobą. Ja chcę by był szczęśliwy, chcę by był spokojny. Nie ważne z kim i gdzie. Nie chcę jednak go stracić, nie chcę się rozstawać, chociaż nie mam na to żadnego wpływu.
Piotr odchodzi a ja coraz częściej uświadamiam sobie jak bardzo jest mi bliski. Jest najważniejszą osobą w moim życiu, a jednocześnie jedynym który irytuje mnie i męczy na co dzień. Czasem chcę go udusić, a czasem brakuje mi go tak bardzo, że nie mogę oddychać.
Nie umiem z nim żyć, ale zarazem nie umiem żyć bez niego.

Pięć i pół tygodnia

Tyle dokładnie zostało do dnia, kiedy zobaczymy się po raz ostatni. Na początku miałam plan, że oddalę go od siebie i sama sobie udowodnię, że wcale nie jest mi potrzebny. Chciałam stworzyć dystans. To było jednak za trudne. Zrozumiałam, że skoro zostało mi tak mało czasu to nie mogę pozbawić się ostatniego z nim kontaktu. I tak będę tęsknić. I tak będzie mi cholernie ciężko. Tyle tylko, że zostało jeszcze pięć i pół tygodnia. W tym czasie będę go wciąż widzieć. Będę patrzeć w jego oczy i mimo ogromu uczuć, które we mnie narastają, wciąż muszę udawać że jest tylko kumplem. Jak na razie rozpłakałam się tylko raz, ale i Piotr miał w oczach łzy. Czasem chciałabym by powiedział mi co czuje…tak naprawdę, nie to co powinien, ale to co w nim tkwi. Z drugiej strony wiedząc jak skomplikowana jest sytuacja, może lepiej żebym tego nie wiedziała

A jeśli to...

Chyba się trochę pogubiłam. Chciałabym wierzyć w to co piszę, ale nie łatwo oszukiwać samą siebie. Wkrótce przestanę go widywać. Piotr na dobre odchodzi z mojego życia i zastanawiam się…
Wciąż myślę o tym co jest w naszych głowach i o tym jak dziwnie potoczyły się nasze losy. On ma teraz rodzinę, dziewczynę i dziecko, a ja coraz bardziej boję się, że odchodzi…
Może to najlepsze co może mi się teraz przytrafić…bo ciągła obecność mężczyzny którego się kocha jest chyba równie trudna co myśl o skończeniu relacji. On traci dobrą znajomą, a ja…co tracę ja?
Mężczyznę mojego życia? Wybawcę? Przyjaciela? A może tylko wyobrażenie o miłości, która tkwi w mojej głowie? 
Biorąc pod uwagę obecną sytuacją, może tak będzie lepiej.
Tylko kiedy myślę, o relacji która nas łączy…a jeśli to

Wczorajszy przyjaciel

Przeraża mnie zmienność uczuć. Fakt, że osoba, która kiedyś była bliska, nagle, czasem zupełnie niespodziewanie staje się kimś obcym. Trochę tak, jakby umysł zwolnij pewne blokady, a wzrok zaczął pokazywać inną rzeczywistość. 
Patrzę na twarz człowieka, który dotychczas mnie fascynował. Słuchałam jego głosu jakby była to muzyka z najwyższej pułki, a teraz dostrzegam marną postać zupełnie przeciętnej istoty, która jest mi w gruncie rzeczy obojętna. Niekiedy budzi tylko irytację swoją przewidywalnością i wadami, które uznawałam za intrygujące.
Jak to możliwe?
Przecież nic się nie stało. Nie zmieniłam się. Nie byłam zakochana więc nie spadły mi z oczu różowe okulary. Po prostu widzę świat, który jeszcze wczoraj był dla mnie tajemnicą. Przebudzenie przynosi zawód, ale też i swego rodzaju ulgę. Może dlatego, że człowiek zmniejsza swoje oczekiwania, w końcu przecież ludzie są tacy, a nie inni i nie sposób tego zmienić. Można to tylko sobie uświadomić i zaakceptować. Tak chyba żyje się łatwiej.
Przechodzę obok wczorajszego przyjaciela i czuję niepokój. Wiem, że przyjacielem już nie jest, nie czuję bliskości ani pokrewieństwa dusz. Ten etap minął bezpowrotnie. 
Co przyniesie jutro?
Mówią, że nikt nie jest bardziej obcy niż osoba, która była zbyt bliska. Klucz do wnętrza człowieka się zmienił, a drzwi pozostaną zamknięte na zawsze.
Życie…nie sposób go przewidzieć.

Kto przyjaciel a kto wróg?

Czy mamy wpływ na to jakich ludzi przyciągamy? Dlaczego jednych wybieramy na przyjaciół, w innych się zakochujemy, a jeszcze innych przeraźliwie wręcz unikamy. Zastanawiam się czy to kwestia przeznaczenia zapisanego w gwiazdach czy predyspozycji, które zostały nam zakorzenione podczas wieloletnich procesów wychowawczych. 
Całe życie musiałam być odpowiedzialna za innych, nigdy tak naprawdę nie było mi dane zakosztować typowej beztroski. No może we wczesnym etapie dzieciństwa, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam nawet czym owa beztroska jest. Przecież to była moja codzienność. Dopiero zmiany uświadomiły mi jak dziwne i trudne może być życie. I że można się uśmiechać po mimo łez rozrywających serce.
A później, już w dorosłym życiu zaczęłam dostrzegać zależności determinujące moje relacje z ludźmi. Okazało się, że wokół mnie permanentnie gromadzą się ludzie potrzebujący pomocy. Lekkoduchy za których trzeba myśleć, wciąż zrzucający na moje barki swoje problemy. Nigdy na odwrót. 
Czy to moje przeznaczenie? Czy też może silna osobowość sprawia że tak zwane „ofiary losu” szukają we mnie nadziei. Bo przecież ktoś kto ciągle się uśmiecha musi wiedzieć jak rozwiązywać problemy, musi umieć pomóc. A może to ja podświadomie ich wybieram? Mimo woli pragnę wrócić do rodzinnych schematów, w których dzieci biorą odpowiedzialność za życie rodziców. Może tak tylko potrafię funkcjonować?
Czasem mam tego dość. Czuję, że to nie może tak trwać w nieskończoność, a ludzi muszą łączyć wzajemności, nie tylko jednostronne działania. Przecież nie ma czegoś takiego jak przyjaźń bez wzajemności. Wtedy to już nie przyjaźń tylko chora relacja, nie przynosząca nikomu satysfakcji.

Czy to przeznaczenie?

Dużo myślę o przeznaczeniu. O tym co determinuje nasze wybory i jaki właściwie mamy wpływ na to co nas spotyka. Nie wiem nawet do końca w co chciałabym wierzyć. Czy łatwiej byłoby żyć myśląc, że nie mam wpływu na to co się ze mną dzieje i swobodnie unosić się wraz z falą życia. Gdzieś przecież dopłynę, właściwie wszyscy płyniemy w tym samym kierunku, tyle że innymi rzekami. Mogłabym odrzucić od siebie myśl o tym, że życie me wygląda tak a nie inaczej bo dokonałam niewłaściwych wyborów. A może wyborów wcale nie było? Tylko przeznaczenie…
Czytałam kiedyś mądre słowa, które mówiły, że jeśli czegoś dotychczas nie zrobiłeś, to dlatego, że nie mogłeś tego zrobić. Po prostu taka karma. Dlaczego wiążemy się z konkretnymi ludźmi, dlaczego mamy tą pracę, a przede wszystkim dlaczego mamy tak zaprojektowany umysł, że niektóre rzeczy przychodzą nam z łatwością inne zaś są zupełnie poza naszym zasięgiem?
Czy to przeznaczenie?
Wierzę, że…tak.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Demon

Wstałam rano i wszystko zaczęło się zmieniać. Dzień był jakiś inny, ale nie do końca wiedziałam o co właściwie chodzi. Pamiętałam jedynie, że tuż przed snem z mojej głowy uleciał skrzydlaty Demon i usiadł na ramie okna. Był niewielki, ale jego świdrujące oczka wywoływały we mnie strach. Miałam świadomość, że Demon od dawna we mnie tkwił, ale do czasu aż udawało mi się go ukryć w odmętach umysłu, nie było tak trudno akceptować jego świadomość.

Ubrałam się bardzo sprawnie i śpiesznym krokiem opuściłam mieszkanie. Zbiegłam po klatce schodowej. W ostatniej chwili obróciłam się na pięcie by spojrzeć w okna pokoju. Miałam nadzieję, że Demon jest tylko wizją, która wkrótce mnie opuści. Tkwił tam. Mała szara postać z czerwonymi oczami. Jakby chciał mi powiedzieć "Dobrze wiesz co zrobiłaś, już dłużej nie uda Ci się tego ukryć".

Pobiegłam przestraszona przed siebie.