wtorek, 13 maja 2014

Pijo

     Minęło wiele długich miesięcy, życia zatopionego w uśpieniu. Wiatr z południa wydawał się być jedynie mglistym wspomnieniem, a jednak wizja podróży wciąż nawiedzała Pijo. Nie wiedział czy to sny wywołują w nim niepokój czy też może czuł coś czego nie potrafił jeszcze zidentyfikować, a jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że noc o której próbował zapomnieć, na zawsze wryła się w jego umysł. Spoglądał wieczorami na drzewa w dolinie, patrzył czy ich gałęzie nie falują na wietrze. W martwej dolinie wiatr pojawiał się bardzo rzadko i zawsze przynosił ze sobą posmak czegoś nierzeczywistego. Mało kto, z mieszkańców był w stanie pojąć jego potęgę, ale Pijo tak samo jak jego przodek przed laty, oczekiwał jego nadejścia.

Na początku nie wiedział dlaczego czeka? Nie był przecież zdecydowany by odejść z wioski. Trwał wciąż w marazmie, a wizja świata za wzgórzami była tak nierzeczywista jak myśl o tym, że do zmiany losu, który dzielił przez lat prawie czterdzieści, nawołuje go wiatr z południa. Dla niego było to oczywiste, ale gdyby wspomniał o tym wśród mieszkańców, najpewniej posądziliby go o utratę zmysłów. Za pewne uznaliby, że brak towarzystwa i odcięcie się od społecznego życia wioski ma na niego niszczycielski wpływ. Najłatwiej było obalić coś czego nie byli w stanie pojąć. Nie musieli się nad tym zastanawiać, dla nich było to tak samo jasne jak dla Pijo, że wiatr z południa przyjdzie po niego znowu.

Mężczyzna większość dnia spędzał zgodnie z dotychczas panującym rytuałem. Zajmował się rolą i swoimi zwierzętami. Przygotowywał posiłki, a nieliczne wolne chwile wykorzystywał do reperowania coraz to nowych uszkodzeń, w nadszarpniętym zębem czasu domostwie. Naprawy nie miały końca, jak tylko załatał dach, okazało się, że okna są nieszczelne, wciąż na nowo pojawiały się kolejne defekty, wyraźnie dające znaki, że Pijo najpewniej będzie ostatnim mieszkańcem domu. Dłużej na pewno nie będzie w stanie zapewnić ostoję kolejnym domownikom, nie było to nawet tak smutne, bowiem nic nie zapowiadało aby Pijo miał przedłużyć linię swego rodu. Samotność była mu pisana i chociaż na drodze życia pojawiały się kobiety, mężczyzna nie czuł by ta droga miała zapewnić mu szczęście. Życie w uśpieniu nie pobudziło w nim chęci rozrodczych, więc uznał bez żalu, że przeżyje swój los zgodnie z przeznaczeniem, które musi mieć swój cel w takim, a nie innym działaniu.

Pora sucha trwała dłużej niż zazwyczaj. Trawa na pastwiskach pożółkła z braku wody i nieustępliwego gorąca, a życie zdawało się istnieć normalnie, jedynie w miejscach w których las rzucał zbawienny cień na wycieńczone pola. Niewielkie połacie pastwisk osłonięte były od niesprzyjającej aury. Na pierwszy rzut oka można było dostrzec, gdzie kończyła się zieleń trawy, a zaczynała spalona słońcem, na wpół martwa roślinność. Poranna rosa wystarczyła jedynie na złapanie krótkiego oddechu przez rośliny, bo zaledwie po kilku chwilach od wzejścia słońca, ziemia zdawała się na nowo skwierczeć od palących promieni. Nie istniał ratunek. Nie można było nijak zapobiec temu, co tak silnie dawało się odczuć w dolinie, do której nawet nocą spływały masy ciepłego powietrza, jakby chciały przeczekać do kolejnego poranka. Jedynie czas mógł uwolnić uśpioną dolinę, od upałów i tchnąć w nią odrobinę życia. Nie można było przewidzieć, kiedy nadejdzie chwila w której pora sucha stosunkowo gwałtownie przeobrazi się w porę deszczową, a wtedy ludzie zaczną modlić się by w końcu przestało padać. Żadna pora nie wydawała się odpowiednia, ale w kroplach deszczu można było odnaleźć przynajmniej odrobinę wytchnienia.  

Pijo siadywał wieczorami przed oknem i chociaż nie wiedział dlaczego to czyni, wpatrywał się w drzewa. Czekał na wiatr, ale nie wiedział co zrobi, kiedy wiatr z południa znów go przywoła. Bał się tego co może się zdarzyć, ale za nic nie chciał odrzucić tej świadomości. Bał się uśpionego miasta, a od nocy w której po raz pierwszy usłyszał wołanie coraz bardziej czuł, że nie należy do tego miejsca. Nostalgia zadomowiła się w jego sercu i nie potrafił już wrócić do spokojnego życia w uśpionym marazmie. Coraz częściej zastanawiał się nad swoim życiem. Usilnie próbował przypomnieć sobie jak doszło do tego, że znalazł się w tym miejscu i że jego życie wygląda tak a nie inaczej. Im więcej myślał, tym mniej pamiętał. Nie mógł przypomnieć sobie rodziców, ani własnego dzieciństwa, nie wiedział nawet co działo się w roku poprzednim. Czuł, że coś wymazuje mu myśli z głowy, a dzięki temu łatwiej jest mu utonąć w marazmie uśpionej doliny. Pamiętał każdy dzień, do momenty aż nie położył się spać. Nocą niewidzialna dłoń spadała na jego głowę i zabiera z niej pamięć o rzeczach mało istotnych. Rzeczy istotnych natomiast nie przeżywał, bo za każdym razem gdy podnosił się z łóżka, miał wrażenie jakby nie żył naprawdę. Brakowało mu uczuć i chwili zastanowienia, która pobudziłaby go do pełnego przeżywania własnej egzystencji. A tak trwał w dniu, który nic mu nie dawał, poza świadomością, że o poranku przyjdzie mu przetrwać kolejny, niemal identyczny dzień… oderwany od emocji i widzenia rzeczywistości. W dolinie istniał tylko dzień, który obecnie trwał. Zawsze było dzisiaj i właściwie nie byłoby w tym nic przerażającego, bo tylko dzisiaj istnieje naprawdę, ale to co w dolinie uznawano za dzień, było jedynie zbiorem czynności, wykonywanych z dobrze znaną sobie powtarzalnością, bez zastanowienia czy polotu. Jak maszyny wykonujące swoje obowiązki do czasu aż jedna ze śrub nie wytrzyma w końcu obciążenia, a uszkodzenie będzie tak drastyczne, że będzie trzeba maszynę, bez żalu i tęsknoty, wyrzucić. Taki los dzielili ludzie w uśpionej dolinie, ale nawet nie byli w stanie uświadomić sobie, na czym polega ich zatopienie w marazmie. Nie zdawali sobie nawet sprawy, że mogę się przebudzić, mogą poznać czym jest świat, mimo iż nie koniecznie związane jest to z opuszczeniem, jedynego domu jaki poznali.

Przeszłość i przyszłość w dolinie, były zbyt odległe by móc wpływać na życie ludzi, którzy nie potrafili nawet swobodnie myśleć. Jakaś ciężka okrywa, niczym pajęcza sieć spływała na ich umysły i odbierała im lotność. Byli trochę jak marionetki, które idą przez życie siłą rozpędu, chwila rozmyślań mogłaby zatrzymać ich na zawsze. Niektórzy z nich słyszeli nawet, że życie może wyglądać inaczej, ale zbyt bali się przebudzenia by próbować do niego dotrzeć. Uśpiona dolina dawała im poczucie bezpieczeństwa i zwalniała z odpowiedzialności za myślenie. Nie musieli się obawiać, że nie odnajdą się w rzeczywistości, która wymagałaby od nich podejmowana samodzielnych decyzji. Bali się, że jeśli wsłuchają się tak naprawdę w siebie, nie będę potrafili wrócić do krainy marazmu, a życie poza nim wiązało się z dużym ryzykiem i odwagą. Wszyscy ludzie, których znali, w ich i okolicznych wioskach funkcjonowali na tych samych zasadach. Mieli wszystko czego potrzeba im było by zapewnić byt swoim rodzinom i wprowadzić nowe pokolenia do społeczeństwa. Takie przecież były najważniejsze reguły życia, przekazywane im z dziada pradziada.

Co by się stało gdyby wiatr z południa ośmielił się podważyć to wszystko w co wierzyli, w zasady z którymi umierali ich przodkowie i oni też pewnie będą umierać. Co jeśli nie żyli naprawdę? Jeśli ten marazm nie był wcale szczęściem, o którym mówiono? Czy warto się przebudzić i czy da się normalnie żyć, kiedy w głowie zacznie tlić się okrutna prawda, której dotychczas nie byli w stanie poznać?

PIjo znów się obudził późnią nocą. Zaczynał bać się tego co działo się w jego umyśle, bo nie był wciąż gotowy do wyprawy, ale z drugiej strony coraz trudniej było mu się odnaleźć w uśpionej dolinie. Codziennie rozmyślał o tym co może się przytrafić jeśli opuści dom, wieczorem był zdecydowany, że  w momencie gdy wiatr z południa znów go zawoła, on będzie gotów zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Rano kiedy się budził po ciemnej nocy, odwaga opuszczała go i sam nie wiedział co jest jego przeznaczeniem. Noce odbierały mu przemyślenia i rozważania, ale wbrew pozorom nie czuł się dzięki temu spokojniejszy. Spokój już mu nie towarzyszył i wiedział, że jeśli zostanie w dolinie, na zawsze będzie już zawieszony pomiędzy dwoma światami. Tym który trzyma jego ciało i tym, który na zawsze odebrał mu umysł. Tęsknota za nieznanym narastała w nim stopniowo. Coraz częściej łapał się na tym, że kiedy inni mieszkańcy spali, on stał przykuty do okna swojej sypialni i wpatrywał się w drzewa na wzgórzach. Nieświadomie czekał na znak, czekał na pewność, która opętałaby go tak silnie jak Tristanora i nie miałby już więcej wątpliwości.

Pijo wyszedł ze swojej sypialni, przemierzył długi korytarz i stanął na progu domu. Tak jak wcześniej stanął bosymi stopami na dębowej desce i wsłuchiwał się w zewnętrzny świat. Powietrze stało, mimo iż od kilkunastu dni była już pora deszczowa. Nie wiedział czemu tak jest, ale rozumiał, że jeśli tylko deszcze nastaną w dolinie, będzie musiał poczekać przynajmniej kilka miesięcy, na południowy wiatr. Nie wiadomo z jakiej przyczyny, ale wiatr przeznaczenia pojawiał się tylko w dniach, w których nie dało się myśleć z nadmiaru gorąca. Może wtedy umysł stawał się podatny na głosy, których normalnie nigdy by nie dostrzegł? Tego nie wiedziano, ale dla większości opowieści z pogranicza fikcji i tak stanowiły jedynie ciekawą, aczkolwiek mało znaczącą legendę. Poza Tristanorem, nikt wcześniej z mieszkańców rozległej doliny, nie zmienił swojego przeznaczenia, może dlatego ciężko było im wierzyć w rzetelność owej przypowieści, nie mogli jej samodzielnie doświadczyć, więc podważali jej autentyczność. Pijo wiedział, że opowieści, które mawiała mu ciotka, kiedy był jeszcze dzieckiem, są częścią świata, którego nigdy wcześniej nie rozumiał. Jedna noc sprawiła, że zaczął się lękać, ale i odzyskał pewną swobodę myślenia. Noce nadal odbierały mu wspomnienia, ale wydawała się, że część z nich wciąż w nim tkwi, jak blizna po dawno zagojonej ranie.

Podniecenie, które przeżył tamtej nocy przyniosło mu więcej niż się spodziewał. Obudził się na moment, ze snu, który trzymał go w swych szponach latami i pierwszy raz poczuł coś. Wiatr otulał jego twarz, drżenie ciała wibrowało w każdym z mięśni, oczekując nadejścia nieznanego. Był cząstką owej rzeczywistości, a myśli miał tak lekkie, że momentami wydawało mu się, że wiatr może unieść go w powietrze i bez jego wyraźniej zgody, zabrać daleko od domu. Gdy wiatr odszedł Pijo czuł długo nostalgię, nie wiedział za czym tęskni, bo nic takiego nie poznał przecież stojąc nadal w miejscu w którym przebywał całe życie, a jednak brakowało mu emocji, które rozrywały jego duszę. Nigdy wcześniej nie myślał tak abstrakcyjnie, nie widział takiego świata, który nie miał by ścisłego powiązania z polem, owcami czy ludźmi w wiosce. Oni też nie myśleli o duszy czy uczuciach, zbyt wiele czasu zajmowało im panowanie nad ciałem.

Poranek przyniósł nowe obawy, ale i świadomość, że przestało się należeć do swojego domu. To co kiedyś Pijo odczuwał jedynie jako mglisty przebłysk niejasnej wieści, teraz stało się pewnikiem. Bał się tego, więc kiedy udał się na okoliczny bazar, trzymał głowę nisko , by ludzie nie dostrzegli tego co działo się w jego wnętrzu. Tak bardzo był pogrążony w zachowaniu swej tajemnicy, że nawet nie dostrzegł iż ludzi od lat nie wpatrywali się w jego oczy, by przypadkiem nie ujrzeć w nich, tego co mogłoby obudzić w nich nostalgię. Po kilku dniach, kiedy Pijo zaczynał czuć, że boli go kark od ciągle zgarbionej pozycji i podjął ryzyko wyprostowania się, pojął natychmiast, że ludzie nie patrzą na niego. Rozmawiali z nim, ale za wszelką cenę unikali spojrzenia mężczyzny, którego oczy były ponoć, jak mawiano niekiedy, wrotami do świata za doliną.

Pijo zaczynał widzieć świat, którego wcześniej nie dostrzegał. A im bardziej się mu przypatrywał tym bardziej czuł się samotny. Czy to możliwe, że nikt poza nim nie czuł południowego wiatru? Nigdy nie myślał o sprawach, które w nim zaczynały kiełkować ze zdwojoną mocą?

Mężczyzna przeczesywał nerwowo palcami kasztanowe włosy i nie wiedział co dalej uczynić ze swoim losem. Nie mógł zostać w wiosce, bo odszedł od nich zbyt daleko, ale nadal nie miał odwagi by opuścić dom i udać się w drogę bez powrotu.

Kiedy tak rozważał życie na progu starego budynku, zobaczył pierwsze błyski. Potężne gromy rozdzierały powietrze, tnąc je niczym nożem. Na czoło spadła pierwsza kropla deszczu. Po niej pojawiły się kolejnie i kolejne, wydawało się , że nigdy nie będą miały końca. Ścigały się nawzajem z szybkością strzelającego pocisku, ale w chwili zetknięcia z twardą powierzchnią umierały cichą poddańczą śmiercią w potoku kałuży, które po kilku momentach zaczęły pojawiać się na całej powierzchni.

Zaczęła się pora deszczowa.


Zaczarowany Ogród

       W Ogrodzie nie było ludzi. Od dawna tu nie przychodzili. Czasem tylko dzieci wędrowały po nieznanych terenach, pełne zachwytu i zdziwienia. Z zasady, ludzie uważali, że panuje w nim zbyt duży chaos. Rośliny nie rosły w równych rzędach a trawa nie była przystrzyżona. Nie było prostych linii i skrupulatnie przystrzyżonych krzewów. Kształt rabat nie przypominał żadnej z figur geometrycznych. Jakby każda z roślin rozwijała się według własnych zasad, bez udziału ogrodnika, który by ją ograniczał i przesadzał z miejsca na miejsce. Nie chodziło o krótkotrwały efekt, ale o życie które narastało w ogrodzie i emanowała z każdej jego części. Rośliny były wolne, chociaż wielu uznałoby, że brak kontroli sprawił, że ogród stał się dzikim miejscem, nieprzyjaznym dla ludzi. Ścieżki nie były wyznaczone, a rośliny owijały się wzajemnie mocno do siebie przytulone, że trzeba było nie lada akrobacji by móc przedrzeć się do kolejnego zakątka. Na środku świata opanowanego przez rośliny był staw, który tak jak wszystko inne nie miał równego kształtu. Liczne wodne odnogi, fantazyjnie powykręcane, wtapiały się w rabaty, dając im wilgoć, a zarazem lustra w którym rośliny mogły się przeglądać. Wystarczyło jedno spojrzenie w taflę wody, by zrozumieć, że ogród był prawdziwy. Był skarbem, od dawna zapomnianym. Pełen życia i tajemnic, którego tak brakowało zwykłym ludziom. Spacer po ogrodzie budził w sercu niepokojące uczucia, a ludzie tego nie potrzebowali. Cięte w kule krzewy, króciutkie jednorodne trawniczki i równe rabaty, przynosiły więcej ulgi, niż zaczarowany, zmysłowy ogród. Ogród żył swoim własnym życiem.

czwartek, 8 maja 2014

Dziwadło

     Ciężko określić na czym polegała inność 
Villemo. To był fenomen, który na różnych etapach jej życia zmieniał się i przekształcał. Czasem wydawało się, że Villemo jest dziwna bo widzi więcej, a czasem zniewalała jej naturalna skłonność do udawania własnego życia. Grała swoje role i tak płynnie zakładała na twarz kolejne maski, że nie sposób było odkryć czy kiedykolwiek bywała sobą. Podstawową cechą Villemo, która z pewnością czyniła ją kimś niezwykłym była silnie rozwinięta empatia połączona z intuicją. Villemo po prostu wiedziała, czasem znała odpowiedź na pytanie które jeszcze się nie zrodziło w umyśle. Niekiedy wystarczyło jej spojrzeć na człowieka by wiedzieć co się dzieje, jak wygląda jego świat. Nie musiała o nic pytać, po prostu odbierała empatycznie jak dana osoba się czuje. To czyniło jej postać nieco magiczną, ale więcej było w tym naturalnej wrażliwości, niż paranormalnych zdolności. Dziewczyna po prostu potrafiła wsłuchać się w świat i dostrzec to co z pozoru było niezauważalne.

       Już samo imię Villemo budziło niejakie
 zaskoczenie. Nietypowe dla kobiety, a jednak prawie każdy z bliższych jej ludzi mówił do niej Villemo.  Tak bardzo przyzwyczaiła się do swojej etykiety, że kiedy zwracano się do niej prawdziwym imieniem, czuła się nieswojo. Tak jakby mówiono o kimś innym, a nie o niej. Jak łatwo można przywyknąć do słów, które nadają nam jakąś wartość. Co za różnica czy nazywano by ją Viktorią, Agatą czy Julią? To tylko miano tak samo dobre jak każde inne, a jednak Villemo od zawsze czuła że to imię do niej należy.
       
       Nie wiem czy zwróciłabym na nią uwagę, gdyby stała obok mnie w autobusie. Nie była pięknością. Brzydota też jej nie wyróżniała. Uznałabym raczej, że Villemo  była zwyczajna, choć biła z jej twarzy jakaś charyzma, która powodowała że ludzie do niej lgnęli. Nie było pewne jaka jest przyczyna tego przyciągania, ale ciepło i spokój które od niej biło, roztaczało niesamowitą aurę cudowności. Każdy kto spotkał Villemo nie chciał pozbywać się jej ze swojego życia, a wręcz przeciwnie. Wiele czyniono by zniewolić ją i uczynić kimś na kształt najlepszego przyjaciela, ale ona uciekała przed zbytnim spoufalaniem. Nie potrzebowała by ktoś wkraczał do jej życia. Nie uważała by jej życie było dobre, ale nigdy nie zaprzestała udawania, że jest dzieckiem szczęścia. To było jej naturalnym piętnem, które hołdowała od wczesnego dzieciństwa, od czasu kiedy musiała zacząć udawać by móc przetrwać w świecie, który tak bardzo ją skrzywdził

Na skraju lasu

   Szłam polną drogą, mijając zapadające się rudery. Dużo było ich w okolicy, bo wioska stopniowo zaczęła obumierać. Ludzi wciąż ubywało. Nowi nie przyjeżdżali by osiedlać się na niedostępnych terenach, a miejscowi albo ewakuowali się w bardziej przyjazne tereny albo po prostu odchodzili. Na śmierć nie ma lekarstwa, człowiek idzie w drogę, dzień po dniu przybliża się do celu, nie zdając sobie z tego sprawy. Takie są koleje losu.


     Moja ciotka nie chciała opuścić tego miejsca, nie dziwię jej się, miało w sobie przecież tak wiele uroku. Ciotka uznała, że odejdzie stąd wraz ze swoim duchem. Twierdziła, że takie jest jej przeznaczenie. Tylko tutaj czuła się szczęśliwa, a może po prostu była szczęśliwym człowiekiem, bo jej zadowolenie tkwiło w jej wnętrzu, niezależnie od miejsca w którym obecnie przebywała. Za dużo tych miejsc nie było zresztą. 

środa, 7 maja 2014

Annie

1       
                                 
-Chrzanię to! Nie mam zamiaru przyjąć tego zlecenia - krzyknęła  zdenerwowana Annie. Nie wiem dlaczego zawsze dostaję najgorsze tematy. Reportaże, których realizacja jest koszmarem. To jakiś absurd! Muszę paprać się w głównie po łokcie, a i tak podziękowania i uznanie za „Dodatek społeczny” do naszego miesięcznika, zbiera ten francowaty lizus Harold. Dziwnym trafem, facet nawet nie wychodzi z biura, a naczelna traktuje go, jakby był podczas realizacji każdego z projektów. Kpina.

Ann, schowała twarz w dłoniach. Jasne, długie włosy otuliły jej głowę niczym zasłona. Instynktownie skuliła się w fotelu, jakby chciała schować się przed światem. Siedzisko znajdujące się w biurze najlepszej przyjaciółki Ann, nadawało się do tego idealnie. Było potężne i przytulne, a Ann szczupła i niezbyt wysoka, więc nie miała problemu by zniknąć w jego mlecznych obiciu i znaleźć tam swój prywatny azyl. Liz, jako główna redaktorka działu „styl i moda”, była nie tylko najlepszą przyjaciółką, a zarazem koleżanką z redakcji, ale także szczęśliwą posiadaczką dużego i urządzonego ze smakiem pokoju, który nie raz służył Ann za bezpieczną przystań. Zawsze gdy Harold, naczelna bądź inne zawodowe frustracje chwytały ją w swe metalowe kleszcze i nie pozwalały swobodnie myśleć, kobieta uciekała do Liz. Siadała w fotelu i dzieliła się swoimi rozterkami, a czasami po prostu milczała i piła zieloną herbatę, którą zaparzała jej Liz, delektując się ciszą.

Gdyby nie to schronienie, Ann najpewniej musiałaby teraz patrzeć na zadowoloną twarz Harolda, swojego „kolegi” z działu „sprawy społeczne, psychologia i sensacje”, a zarazem człowieka, któremu zawdzięczała zdecydowaną większość utrudnień i niedogodności, które spotykały ją w pracy. Harold wiedział jak kopać pod człowiekiem dół, tak żeby ten wpadł w niego, nie uświadamiając sobie nawet, że ktoś na niego czyhał. Dawniej wróg od razu prezentował swoje zamiary, obecnie nie można już było tego oczekiwać. Częściej okazywało się, że nieprzyjaciel to nie ten, który bez kompromisowo walczy o swoje zasady, a ten który uśmiechając się i prawiąc życzliwości, knuje za plecami chytry podstępny plan zniszczenia. Dokładnie takim człowiekiem był Harold. Dwulicową kreaturą, wyjątkowo biegłą w manipulowaniu ludźmi. Ann czuła  jego świdrujący wzrok na skórze i słyszała wypowiedziane pretensjonalnym tonem słowa „Ann, jesteś świetna. Na pewno sobie poradzisz. Dobrze wiesz, że ludzie kochają sensacyjne tematy, a Ty jesteś ich bezapelacyjną królową”. To były ostatnie słowa, które zdążył do niej powiedzieć, zanim nie poruszona jego osobą, ukryła się w kolorystycznie stonowanym pokoju Liz.

Ciało Ann silnie drżało, a na czole pojawiły się kropelki potu. Zawsze tak reagowała w chwilach dużego stresu. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest całkowicie bezbronna i zupełnie nie ma władzy nad własnym życiem. Osaczona przez rzeczywistość, która nie pozwala jej swobodnie oddychać. Złość, którą emanowała na zewnątrz opowiadając Liz o Haroldzie i jego zagrywkach, była tylko wierzchnią warstwą tego co się w niej kumulowało.  Dominującym uczuciem był strach. Bała się zetknięcia z rzeczywistością i świadomości, tego co spotka ją w najbliższym czasie.