poniedziałek, 29 września 2014

Dzień śmierci

 W Wiosce każdy znał dzień swojej śmierci. I nie chodziło o rozmowy z wróżbitami, bo ich przepowiednie nie miały żadnego znaczenia. Jak mogły mieć, jeśli sami losowaliśmy wypisane na kartkach daty śmierci. Od tego nie było już odwrotu. Tak jak planuje się datę ślubu, czy obchody urodzin, tak Mój Lud przygotowywał się do śmierci. Każdy z nas dostawał zegar, który stopniowo zaczynał się zerować. Na początku wydawało się, że odmierzany nieustannie czas, stoi w miejscu. Im dłużej wpatrywało się w czarny owal tarczy tym wolniej wskazówka cofała się. Wystarczyło jednak chociaż na moment oderwać swoje myśli od czasomierza by dostrzec jak złudne było to wrażenie.
     Nikt z nas nie mógł uciec przed swoim losem, nie można było skarżyć się na niesprawiedliwość, bo właściwie nie miało znaczenia jaką datę się wylosuje. Najgorsze było, że dokładnie wiedziano kiedy ten dzień nastąpi. O dziwo nikt nigdy nie umarł przed czasem, nie zachorował i nie zakpił z zegara. To chyba wewnętrzne ustawienie sprawiało, że data z kartki miała tak duży wpływ na funkcjonowanie całego organizmu. Wszystko szło zgodnie z regułą panującą w Wiosce.

I nikt nigdy nie umarł w innym terminie niż ten który wylosował. Ludzie nie uciekali i nie zmieniali domu, nie mieli świadomości, że gdzieś tam za górami mogliby żyć zupełnie inaczej...

     

wtorek, 26 sierpnia 2014

Czerwone Krzesło



      Czerwone krzesło skrzypiało łagodnie. Odgłos był tępy i wręcz melodyjny, jakby z każdym kolejnym odchyleniem wydobywał się zeń kolejny wers historii. Historii, którą każdy znał, ale nikt nie potrafił przekazać tak dokładnie. W kilu dźwiękach skrzypienia ukryta była cała tajemnica. Kolor oparcia był bardzo wytarty. Cała ta czerwień istniała bardziej jako słowo, niż jako rzeczywista barwa. Wiadome było, że kiedy kupiono bujany fotel, miał on barwę czerwoną. Tak napisano na starym rachunku, więc tak być musiało. Nikt się nie myli w tak ważnych sprawach. Inne krzesło, w innym kolorze nie pasowałoby to tego ganku i do tego człowieka. Teraz przypominało raczej zdarte papierem ściernym drewno. Przesiąknięte zapachem człowieka, który od czterdziestu lat siadywał na nim. A kiedy zapadł się w wygodne siedziska, nie robił już nic. Godzinami wpatrywał się w przestrzeń, jakby na coś czekał. Im dłużej czekał tym bardziej stawał się nie zdolny do drogi, ale nie czuł tego. Dni przepływały i chociaż wydawało mu się, że czas od lat stoi w miejscu, obraz jego ciała w lustrze dowodził czegoś zgoła innego. Nic nie stało w miejscu.
     

wtorek, 13 maja 2014

Pijo

     Minęło wiele długich miesięcy, życia zatopionego w uśpieniu. Wiatr z południa wydawał się być jedynie mglistym wspomnieniem, a jednak wizja podróży wciąż nawiedzała Pijo. Nie wiedział czy to sny wywołują w nim niepokój czy też może czuł coś czego nie potrafił jeszcze zidentyfikować, a jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że noc o której próbował zapomnieć, na zawsze wryła się w jego umysł. Spoglądał wieczorami na drzewa w dolinie, patrzył czy ich gałęzie nie falują na wietrze. W martwej dolinie wiatr pojawiał się bardzo rzadko i zawsze przynosił ze sobą posmak czegoś nierzeczywistego. Mało kto, z mieszkańców był w stanie pojąć jego potęgę, ale Pijo tak samo jak jego przodek przed laty, oczekiwał jego nadejścia.

Na początku nie wiedział dlaczego czeka? Nie był przecież zdecydowany by odejść z wioski. Trwał wciąż w marazmie, a wizja świata za wzgórzami była tak nierzeczywista jak myśl o tym, że do zmiany losu, który dzielił przez lat prawie czterdzieści, nawołuje go wiatr z południa. Dla niego było to oczywiste, ale gdyby wspomniał o tym wśród mieszkańców, najpewniej posądziliby go o utratę zmysłów. Za pewne uznaliby, że brak towarzystwa i odcięcie się od społecznego życia wioski ma na niego niszczycielski wpływ. Najłatwiej było obalić coś czego nie byli w stanie pojąć. Nie musieli się nad tym zastanawiać, dla nich było to tak samo jasne jak dla Pijo, że wiatr z południa przyjdzie po niego znowu.

Mężczyzna większość dnia spędzał zgodnie z dotychczas panującym rytuałem. Zajmował się rolą i swoimi zwierzętami. Przygotowywał posiłki, a nieliczne wolne chwile wykorzystywał do reperowania coraz to nowych uszkodzeń, w nadszarpniętym zębem czasu domostwie. Naprawy nie miały końca, jak tylko załatał dach, okazało się, że okna są nieszczelne, wciąż na nowo pojawiały się kolejne defekty, wyraźnie dające znaki, że Pijo najpewniej będzie ostatnim mieszkańcem domu. Dłużej na pewno nie będzie w stanie zapewnić ostoję kolejnym domownikom, nie było to nawet tak smutne, bowiem nic nie zapowiadało aby Pijo miał przedłużyć linię swego rodu. Samotność była mu pisana i chociaż na drodze życia pojawiały się kobiety, mężczyzna nie czuł by ta droga miała zapewnić mu szczęście. Życie w uśpieniu nie pobudziło w nim chęci rozrodczych, więc uznał bez żalu, że przeżyje swój los zgodnie z przeznaczeniem, które musi mieć swój cel w takim, a nie innym działaniu.

Pora sucha trwała dłużej niż zazwyczaj. Trawa na pastwiskach pożółkła z braku wody i nieustępliwego gorąca, a życie zdawało się istnieć normalnie, jedynie w miejscach w których las rzucał zbawienny cień na wycieńczone pola. Niewielkie połacie pastwisk osłonięte były od niesprzyjającej aury. Na pierwszy rzut oka można było dostrzec, gdzie kończyła się zieleń trawy, a zaczynała spalona słońcem, na wpół martwa roślinność. Poranna rosa wystarczyła jedynie na złapanie krótkiego oddechu przez rośliny, bo zaledwie po kilku chwilach od wzejścia słońca, ziemia zdawała się na nowo skwierczeć od palących promieni. Nie istniał ratunek. Nie można było nijak zapobiec temu, co tak silnie dawało się odczuć w dolinie, do której nawet nocą spływały masy ciepłego powietrza, jakby chciały przeczekać do kolejnego poranka. Jedynie czas mógł uwolnić uśpioną dolinę, od upałów i tchnąć w nią odrobinę życia. Nie można było przewidzieć, kiedy nadejdzie chwila w której pora sucha stosunkowo gwałtownie przeobrazi się w porę deszczową, a wtedy ludzie zaczną modlić się by w końcu przestało padać. Żadna pora nie wydawała się odpowiednia, ale w kroplach deszczu można było odnaleźć przynajmniej odrobinę wytchnienia.  

Pijo siadywał wieczorami przed oknem i chociaż nie wiedział dlaczego to czyni, wpatrywał się w drzewa. Czekał na wiatr, ale nie wiedział co zrobi, kiedy wiatr z południa znów go przywoła. Bał się tego co może się zdarzyć, ale za nic nie chciał odrzucić tej świadomości. Bał się uśpionego miasta, a od nocy w której po raz pierwszy usłyszał wołanie coraz bardziej czuł, że nie należy do tego miejsca. Nostalgia zadomowiła się w jego sercu i nie potrafił już wrócić do spokojnego życia w uśpionym marazmie. Coraz częściej zastanawiał się nad swoim życiem. Usilnie próbował przypomnieć sobie jak doszło do tego, że znalazł się w tym miejscu i że jego życie wygląda tak a nie inaczej. Im więcej myślał, tym mniej pamiętał. Nie mógł przypomnieć sobie rodziców, ani własnego dzieciństwa, nie wiedział nawet co działo się w roku poprzednim. Czuł, że coś wymazuje mu myśli z głowy, a dzięki temu łatwiej jest mu utonąć w marazmie uśpionej doliny. Pamiętał każdy dzień, do momenty aż nie położył się spać. Nocą niewidzialna dłoń spadała na jego głowę i zabiera z niej pamięć o rzeczach mało istotnych. Rzeczy istotnych natomiast nie przeżywał, bo za każdym razem gdy podnosił się z łóżka, miał wrażenie jakby nie żył naprawdę. Brakowało mu uczuć i chwili zastanowienia, która pobudziłaby go do pełnego przeżywania własnej egzystencji. A tak trwał w dniu, który nic mu nie dawał, poza świadomością, że o poranku przyjdzie mu przetrwać kolejny, niemal identyczny dzień… oderwany od emocji i widzenia rzeczywistości. W dolinie istniał tylko dzień, który obecnie trwał. Zawsze było dzisiaj i właściwie nie byłoby w tym nic przerażającego, bo tylko dzisiaj istnieje naprawdę, ale to co w dolinie uznawano za dzień, było jedynie zbiorem czynności, wykonywanych z dobrze znaną sobie powtarzalnością, bez zastanowienia czy polotu. Jak maszyny wykonujące swoje obowiązki do czasu aż jedna ze śrub nie wytrzyma w końcu obciążenia, a uszkodzenie będzie tak drastyczne, że będzie trzeba maszynę, bez żalu i tęsknoty, wyrzucić. Taki los dzielili ludzie w uśpionej dolinie, ale nawet nie byli w stanie uświadomić sobie, na czym polega ich zatopienie w marazmie. Nie zdawali sobie nawet sprawy, że mogę się przebudzić, mogą poznać czym jest świat, mimo iż nie koniecznie związane jest to z opuszczeniem, jedynego domu jaki poznali.

Przeszłość i przyszłość w dolinie, były zbyt odległe by móc wpływać na życie ludzi, którzy nie potrafili nawet swobodnie myśleć. Jakaś ciężka okrywa, niczym pajęcza sieć spływała na ich umysły i odbierała im lotność. Byli trochę jak marionetki, które idą przez życie siłą rozpędu, chwila rozmyślań mogłaby zatrzymać ich na zawsze. Niektórzy z nich słyszeli nawet, że życie może wyglądać inaczej, ale zbyt bali się przebudzenia by próbować do niego dotrzeć. Uśpiona dolina dawała im poczucie bezpieczeństwa i zwalniała z odpowiedzialności za myślenie. Nie musieli się obawiać, że nie odnajdą się w rzeczywistości, która wymagałaby od nich podejmowana samodzielnych decyzji. Bali się, że jeśli wsłuchają się tak naprawdę w siebie, nie będę potrafili wrócić do krainy marazmu, a życie poza nim wiązało się z dużym ryzykiem i odwagą. Wszyscy ludzie, których znali, w ich i okolicznych wioskach funkcjonowali na tych samych zasadach. Mieli wszystko czego potrzeba im było by zapewnić byt swoim rodzinom i wprowadzić nowe pokolenia do społeczeństwa. Takie przecież były najważniejsze reguły życia, przekazywane im z dziada pradziada.

Co by się stało gdyby wiatr z południa ośmielił się podważyć to wszystko w co wierzyli, w zasady z którymi umierali ich przodkowie i oni też pewnie będą umierać. Co jeśli nie żyli naprawdę? Jeśli ten marazm nie był wcale szczęściem, o którym mówiono? Czy warto się przebudzić i czy da się normalnie żyć, kiedy w głowie zacznie tlić się okrutna prawda, której dotychczas nie byli w stanie poznać?

PIjo znów się obudził późnią nocą. Zaczynał bać się tego co działo się w jego umyśle, bo nie był wciąż gotowy do wyprawy, ale z drugiej strony coraz trudniej było mu się odnaleźć w uśpionej dolinie. Codziennie rozmyślał o tym co może się przytrafić jeśli opuści dom, wieczorem był zdecydowany, że  w momencie gdy wiatr z południa znów go zawoła, on będzie gotów zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Rano kiedy się budził po ciemnej nocy, odwaga opuszczała go i sam nie wiedział co jest jego przeznaczeniem. Noce odbierały mu przemyślenia i rozważania, ale wbrew pozorom nie czuł się dzięki temu spokojniejszy. Spokój już mu nie towarzyszył i wiedział, że jeśli zostanie w dolinie, na zawsze będzie już zawieszony pomiędzy dwoma światami. Tym który trzyma jego ciało i tym, który na zawsze odebrał mu umysł. Tęsknota za nieznanym narastała w nim stopniowo. Coraz częściej łapał się na tym, że kiedy inni mieszkańcy spali, on stał przykuty do okna swojej sypialni i wpatrywał się w drzewa na wzgórzach. Nieświadomie czekał na znak, czekał na pewność, która opętałaby go tak silnie jak Tristanora i nie miałby już więcej wątpliwości.

Pijo wyszedł ze swojej sypialni, przemierzył długi korytarz i stanął na progu domu. Tak jak wcześniej stanął bosymi stopami na dębowej desce i wsłuchiwał się w zewnętrzny świat. Powietrze stało, mimo iż od kilkunastu dni była już pora deszczowa. Nie wiedział czemu tak jest, ale rozumiał, że jeśli tylko deszcze nastaną w dolinie, będzie musiał poczekać przynajmniej kilka miesięcy, na południowy wiatr. Nie wiadomo z jakiej przyczyny, ale wiatr przeznaczenia pojawiał się tylko w dniach, w których nie dało się myśleć z nadmiaru gorąca. Może wtedy umysł stawał się podatny na głosy, których normalnie nigdy by nie dostrzegł? Tego nie wiedziano, ale dla większości opowieści z pogranicza fikcji i tak stanowiły jedynie ciekawą, aczkolwiek mało znaczącą legendę. Poza Tristanorem, nikt wcześniej z mieszkańców rozległej doliny, nie zmienił swojego przeznaczenia, może dlatego ciężko było im wierzyć w rzetelność owej przypowieści, nie mogli jej samodzielnie doświadczyć, więc podważali jej autentyczność. Pijo wiedział, że opowieści, które mawiała mu ciotka, kiedy był jeszcze dzieckiem, są częścią świata, którego nigdy wcześniej nie rozumiał. Jedna noc sprawiła, że zaczął się lękać, ale i odzyskał pewną swobodę myślenia. Noce nadal odbierały mu wspomnienia, ale wydawała się, że część z nich wciąż w nim tkwi, jak blizna po dawno zagojonej ranie.

Podniecenie, które przeżył tamtej nocy przyniosło mu więcej niż się spodziewał. Obudził się na moment, ze snu, który trzymał go w swych szponach latami i pierwszy raz poczuł coś. Wiatr otulał jego twarz, drżenie ciała wibrowało w każdym z mięśni, oczekując nadejścia nieznanego. Był cząstką owej rzeczywistości, a myśli miał tak lekkie, że momentami wydawało mu się, że wiatr może unieść go w powietrze i bez jego wyraźniej zgody, zabrać daleko od domu. Gdy wiatr odszedł Pijo czuł długo nostalgię, nie wiedział za czym tęskni, bo nic takiego nie poznał przecież stojąc nadal w miejscu w którym przebywał całe życie, a jednak brakowało mu emocji, które rozrywały jego duszę. Nigdy wcześniej nie myślał tak abstrakcyjnie, nie widział takiego świata, który nie miał by ścisłego powiązania z polem, owcami czy ludźmi w wiosce. Oni też nie myśleli o duszy czy uczuciach, zbyt wiele czasu zajmowało im panowanie nad ciałem.

Poranek przyniósł nowe obawy, ale i świadomość, że przestało się należeć do swojego domu. To co kiedyś Pijo odczuwał jedynie jako mglisty przebłysk niejasnej wieści, teraz stało się pewnikiem. Bał się tego, więc kiedy udał się na okoliczny bazar, trzymał głowę nisko , by ludzie nie dostrzegli tego co działo się w jego wnętrzu. Tak bardzo był pogrążony w zachowaniu swej tajemnicy, że nawet nie dostrzegł iż ludzi od lat nie wpatrywali się w jego oczy, by przypadkiem nie ujrzeć w nich, tego co mogłoby obudzić w nich nostalgię. Po kilku dniach, kiedy Pijo zaczynał czuć, że boli go kark od ciągle zgarbionej pozycji i podjął ryzyko wyprostowania się, pojął natychmiast, że ludzie nie patrzą na niego. Rozmawiali z nim, ale za wszelką cenę unikali spojrzenia mężczyzny, którego oczy były ponoć, jak mawiano niekiedy, wrotami do świata za doliną.

Pijo zaczynał widzieć świat, którego wcześniej nie dostrzegał. A im bardziej się mu przypatrywał tym bardziej czuł się samotny. Czy to możliwe, że nikt poza nim nie czuł południowego wiatru? Nigdy nie myślał o sprawach, które w nim zaczynały kiełkować ze zdwojoną mocą?

Mężczyzna przeczesywał nerwowo palcami kasztanowe włosy i nie wiedział co dalej uczynić ze swoim losem. Nie mógł zostać w wiosce, bo odszedł od nich zbyt daleko, ale nadal nie miał odwagi by opuścić dom i udać się w drogę bez powrotu.

Kiedy tak rozważał życie na progu starego budynku, zobaczył pierwsze błyski. Potężne gromy rozdzierały powietrze, tnąc je niczym nożem. Na czoło spadła pierwsza kropla deszczu. Po niej pojawiły się kolejnie i kolejne, wydawało się , że nigdy nie będą miały końca. Ścigały się nawzajem z szybkością strzelającego pocisku, ale w chwili zetknięcia z twardą powierzchnią umierały cichą poddańczą śmiercią w potoku kałuży, które po kilku momentach zaczęły pojawiać się na całej powierzchni.

Zaczęła się pora deszczowa.


Zaczarowany Ogród

       W Ogrodzie nie było ludzi. Od dawna tu nie przychodzili. Czasem tylko dzieci wędrowały po nieznanych terenach, pełne zachwytu i zdziwienia. Z zasady, ludzie uważali, że panuje w nim zbyt duży chaos. Rośliny nie rosły w równych rzędach a trawa nie była przystrzyżona. Nie było prostych linii i skrupulatnie przystrzyżonych krzewów. Kształt rabat nie przypominał żadnej z figur geometrycznych. Jakby każda z roślin rozwijała się według własnych zasad, bez udziału ogrodnika, który by ją ograniczał i przesadzał z miejsca na miejsce. Nie chodziło o krótkotrwały efekt, ale o życie które narastało w ogrodzie i emanowała z każdej jego części. Rośliny były wolne, chociaż wielu uznałoby, że brak kontroli sprawił, że ogród stał się dzikim miejscem, nieprzyjaznym dla ludzi. Ścieżki nie były wyznaczone, a rośliny owijały się wzajemnie mocno do siebie przytulone, że trzeba było nie lada akrobacji by móc przedrzeć się do kolejnego zakątka. Na środku świata opanowanego przez rośliny był staw, który tak jak wszystko inne nie miał równego kształtu. Liczne wodne odnogi, fantazyjnie powykręcane, wtapiały się w rabaty, dając im wilgoć, a zarazem lustra w którym rośliny mogły się przeglądać. Wystarczyło jedno spojrzenie w taflę wody, by zrozumieć, że ogród był prawdziwy. Był skarbem, od dawna zapomnianym. Pełen życia i tajemnic, którego tak brakowało zwykłym ludziom. Spacer po ogrodzie budził w sercu niepokojące uczucia, a ludzie tego nie potrzebowali. Cięte w kule krzewy, króciutkie jednorodne trawniczki i równe rabaty, przynosiły więcej ulgi, niż zaczarowany, zmysłowy ogród. Ogród żył swoim własnym życiem.

czwartek, 8 maja 2014

Dziwadło

     Ciężko określić na czym polegała inność 
Villemo. To był fenomen, który na różnych etapach jej życia zmieniał się i przekształcał. Czasem wydawało się, że Villemo jest dziwna bo widzi więcej, a czasem zniewalała jej naturalna skłonność do udawania własnego życia. Grała swoje role i tak płynnie zakładała na twarz kolejne maski, że nie sposób było odkryć czy kiedykolwiek bywała sobą. Podstawową cechą Villemo, która z pewnością czyniła ją kimś niezwykłym była silnie rozwinięta empatia połączona z intuicją. Villemo po prostu wiedziała, czasem znała odpowiedź na pytanie które jeszcze się nie zrodziło w umyśle. Niekiedy wystarczyło jej spojrzeć na człowieka by wiedzieć co się dzieje, jak wygląda jego świat. Nie musiała o nic pytać, po prostu odbierała empatycznie jak dana osoba się czuje. To czyniło jej postać nieco magiczną, ale więcej było w tym naturalnej wrażliwości, niż paranormalnych zdolności. Dziewczyna po prostu potrafiła wsłuchać się w świat i dostrzec to co z pozoru było niezauważalne.

       Już samo imię Villemo budziło niejakie
 zaskoczenie. Nietypowe dla kobiety, a jednak prawie każdy z bliższych jej ludzi mówił do niej Villemo.  Tak bardzo przyzwyczaiła się do swojej etykiety, że kiedy zwracano się do niej prawdziwym imieniem, czuła się nieswojo. Tak jakby mówiono o kimś innym, a nie o niej. Jak łatwo można przywyknąć do słów, które nadają nam jakąś wartość. Co za różnica czy nazywano by ją Viktorią, Agatą czy Julią? To tylko miano tak samo dobre jak każde inne, a jednak Villemo od zawsze czuła że to imię do niej należy.
       
       Nie wiem czy zwróciłabym na nią uwagę, gdyby stała obok mnie w autobusie. Nie była pięknością. Brzydota też jej nie wyróżniała. Uznałabym raczej, że Villemo  była zwyczajna, choć biła z jej twarzy jakaś charyzma, która powodowała że ludzie do niej lgnęli. Nie było pewne jaka jest przyczyna tego przyciągania, ale ciepło i spokój które od niej biło, roztaczało niesamowitą aurę cudowności. Każdy kto spotkał Villemo nie chciał pozbywać się jej ze swojego życia, a wręcz przeciwnie. Wiele czyniono by zniewolić ją i uczynić kimś na kształt najlepszego przyjaciela, ale ona uciekała przed zbytnim spoufalaniem. Nie potrzebowała by ktoś wkraczał do jej życia. Nie uważała by jej życie było dobre, ale nigdy nie zaprzestała udawania, że jest dzieckiem szczęścia. To było jej naturalnym piętnem, które hołdowała od wczesnego dzieciństwa, od czasu kiedy musiała zacząć udawać by móc przetrwać w świecie, który tak bardzo ją skrzywdził

Na skraju lasu

   Szłam polną drogą, mijając zapadające się rudery. Dużo było ich w okolicy, bo wioska stopniowo zaczęła obumierać. Ludzi wciąż ubywało. Nowi nie przyjeżdżali by osiedlać się na niedostępnych terenach, a miejscowi albo ewakuowali się w bardziej przyjazne tereny albo po prostu odchodzili. Na śmierć nie ma lekarstwa, człowiek idzie w drogę, dzień po dniu przybliża się do celu, nie zdając sobie z tego sprawy. Takie są koleje losu.


     Moja ciotka nie chciała opuścić tego miejsca, nie dziwię jej się, miało w sobie przecież tak wiele uroku. Ciotka uznała, że odejdzie stąd wraz ze swoim duchem. Twierdziła, że takie jest jej przeznaczenie. Tylko tutaj czuła się szczęśliwa, a może po prostu była szczęśliwym człowiekiem, bo jej zadowolenie tkwiło w jej wnętrzu, niezależnie od miejsca w którym obecnie przebywała. Za dużo tych miejsc nie było zresztą. 

środa, 7 maja 2014

Annie

1       
                                 
-Chrzanię to! Nie mam zamiaru przyjąć tego zlecenia - krzyknęła  zdenerwowana Annie. Nie wiem dlaczego zawsze dostaję najgorsze tematy. Reportaże, których realizacja jest koszmarem. To jakiś absurd! Muszę paprać się w głównie po łokcie, a i tak podziękowania i uznanie za „Dodatek społeczny” do naszego miesięcznika, zbiera ten francowaty lizus Harold. Dziwnym trafem, facet nawet nie wychodzi z biura, a naczelna traktuje go, jakby był podczas realizacji każdego z projektów. Kpina.

Ann, schowała twarz w dłoniach. Jasne, długie włosy otuliły jej głowę niczym zasłona. Instynktownie skuliła się w fotelu, jakby chciała schować się przed światem. Siedzisko znajdujące się w biurze najlepszej przyjaciółki Ann, nadawało się do tego idealnie. Było potężne i przytulne, a Ann szczupła i niezbyt wysoka, więc nie miała problemu by zniknąć w jego mlecznych obiciu i znaleźć tam swój prywatny azyl. Liz, jako główna redaktorka działu „styl i moda”, była nie tylko najlepszą przyjaciółką, a zarazem koleżanką z redakcji, ale także szczęśliwą posiadaczką dużego i urządzonego ze smakiem pokoju, który nie raz służył Ann za bezpieczną przystań. Zawsze gdy Harold, naczelna bądź inne zawodowe frustracje chwytały ją w swe metalowe kleszcze i nie pozwalały swobodnie myśleć, kobieta uciekała do Liz. Siadała w fotelu i dzieliła się swoimi rozterkami, a czasami po prostu milczała i piła zieloną herbatę, którą zaparzała jej Liz, delektując się ciszą.

Gdyby nie to schronienie, Ann najpewniej musiałaby teraz patrzeć na zadowoloną twarz Harolda, swojego „kolegi” z działu „sprawy społeczne, psychologia i sensacje”, a zarazem człowieka, któremu zawdzięczała zdecydowaną większość utrudnień i niedogodności, które spotykały ją w pracy. Harold wiedział jak kopać pod człowiekiem dół, tak żeby ten wpadł w niego, nie uświadamiając sobie nawet, że ktoś na niego czyhał. Dawniej wróg od razu prezentował swoje zamiary, obecnie nie można już było tego oczekiwać. Częściej okazywało się, że nieprzyjaciel to nie ten, który bez kompromisowo walczy o swoje zasady, a ten który uśmiechając się i prawiąc życzliwości, knuje za plecami chytry podstępny plan zniszczenia. Dokładnie takim człowiekiem był Harold. Dwulicową kreaturą, wyjątkowo biegłą w manipulowaniu ludźmi. Ann czuła  jego świdrujący wzrok na skórze i słyszała wypowiedziane pretensjonalnym tonem słowa „Ann, jesteś świetna. Na pewno sobie poradzisz. Dobrze wiesz, że ludzie kochają sensacyjne tematy, a Ty jesteś ich bezapelacyjną królową”. To były ostatnie słowa, które zdążył do niej powiedzieć, zanim nie poruszona jego osobą, ukryła się w kolorystycznie stonowanym pokoju Liz.

Ciało Ann silnie drżało, a na czole pojawiły się kropelki potu. Zawsze tak reagowała w chwilach dużego stresu. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest całkowicie bezbronna i zupełnie nie ma władzy nad własnym życiem. Osaczona przez rzeczywistość, która nie pozwala jej swobodnie oddychać. Złość, którą emanowała na zewnątrz opowiadając Liz o Haroldzie i jego zagrywkach, była tylko wierzchnią warstwą tego co się w niej kumulowało.  Dominującym uczuciem był strach. Bała się zetknięcia z rzeczywistością i świadomości, tego co spotka ją w najbliższym czasie.


czwartek, 24 kwietnia 2014

Rysa



    Mała rysa, niedostrzegana przez nikogo, a raczej świadomie pomijana latami, jakby zupełnie nie istniała, dała o sobie w końcu znać. Wystarczyło kilka słów by ją powiększyć. Słowa płynęły jedno za drugim, w niekontrolowanym potoku a rysa wciąż się rozszerzała. Zupełnie jakby zaczęła żyć, tym żalem, który wylewał się z ludzkich ust.

Latami czekała, aż ktoś ją dostrzeże, aż wspomni o niej, choćby jednym słowem, przecież powstała już dawno temu. Jej narodziny były początkiem nowego ładu, ale nikt nie mógł wówczas tego przewidzieć. Była to przecież tylko zwykła rysa. Rysa jakich wiele między ludźmi.

Później skała pękała powoli, a proces rozdzielenia odbywał się wewnętrznie, zewnętrzna rysa, wciąż pozostawała niewzruszona, czekała na swój dzień. Mogły zmienić ją tylko ludzkie słowa. Żale, które wydobywały się z ludzkich serc.

Kilka burzliwych kłótni sprawiło, że rysa powiększyła się na tyle, że w całej okazałości odsłoniła pękniętą skałę. Nikt nie przeczuwał, co kryje w swych czeluściach, niewielka przecież rysa.

Teraz skały były dwie. Pęknięcia wewnętrzne były tak liczne, że po przyłożeniu obu części, nie można się było nawet domyślać, że kiedyś owa potężna skała stanowiła jedną spójną całość. Pęknięcia zrobiły swoje. Kruszec był zniszczony. Cześć przemieniła się w pył, a jego struktura była tak lekka, że szybko odfrunęła wraz z letnim wiatrem.

Nie było już rysy, nie było też dużej skały. Ludzki świat zmienił się w ciągu kilku dni, chodź tak naprawdę zmieniał się latami.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Miasto Pyłów

        Przez lata tworzyła się legenda Miasta Pyłów. Była ona w tej samej mierze ciekawa co i zmyślona. Prawda tak płynnie współgrała z kłamstwem, że z każdą kolejną opowieścią, mit dotyczący Miasta Pyłów stawał się coraz bardziej wiarygodny. Ludzie wciąż dodawali nowe elementy tworząc opowieść o świecie, który nigdy nie istniał. Nie było w nim herosów ani heriocznych postaci, tylko zwykli ludzie, którzy stanowili część egzystencjalnego pyłu. Życia, które tak szybko zmieniło swoją formę. Z kilku komórek powstawał człowiek zbudowany z kości, mięśni i tkanek, pełen uczuć, myśli i osobistych dramatów, później wraz z upływem czasu przeistaczał się w pył. Był to proces nadzywczajniej zrozumiały. Może nie było to równie efektowne co początki jego powstania, ale nie o efekt chodziło, tylko o nieuniknione dążenie do końca, który po prostu musiał się wydarzyć. Nie istniała inna rzeczywistość, niż ta którą napisał los.

Miasto stworzone było z niezrozumiałych i zmiennych uczuć, niewypowiedzianych słów, miliardów chaotycznych myśli, snów przychodzących nocami i sekretów. Sekretów ludzkich serc. A każde serce posiadało mnóstwo własnych tajemnic o których strach było myśleć na trzeżwo. Zagłębianie się w tam poważne sprawy, mogłyby nieopatrznie zdominować człowieka i odebrać mu siłę do życia. 

Na starych cmentarzach zakopane były ludzkie szczątki. Poukładane piętrowo kości przodków przemieniały się w pył, poddane stopniowemu procesowi rozkładu. Były tyle samo warte co każdy z sekretów ludzkich serc. Ostatecznie wszystko i tak kończyło swą egzystencję przemienione w pył.

I tak powstało Miasto Pyłów. Istnień, które tak bardzo bały się żyć, że zapominały zupełnie jak marne jest to życie. Umierali za życia, nie wiedząc nawet, że chociaż ciała ich nadal tworzyły żywe tkanki, oni dawno już przemienili się w pył. Pył który budował kolejne miasta.




piątek, 28 marca 2014

Kot-Posłaniec Śmierci

Nie wiadomo skąd się pojawił i ile miał lat. Wyglądał na dorosłego kota, choć budowę ciała miał raczej drobną, wydawałoby się, że nawet młodzieńczą. Szara maść futra, nie wyróżniała go niczym z pośród wielu innych kotów. Był zwykłym dachowcem, ale posiadał niezwykłą zdolność o której sam nawet nie wiedział.Błąkał się od domu do domu, aż w końcu znajdował miejsce w którym zostawał na dłużej. Dom, który domem był tylko przez jakiś czas, zanim znów udał się w następną wędrówkę.Kot przynosił ze sobą przepowiednię śmierci...


Pojawiał się znienacka wśród domowników, wybierał sobie osobę, która stawała się jego opiekunem i zostawał z nią aż do śmierci. Nigdy nie trwało to dłużej niż rok. Ludzie nie umierali dlatego, że kot pojawił się w ich domu. Umarli by i tak. Bez względu na jego pojawienie. Dzięki zwierzęciu odrywali swoje myśli od smutków (jeżeli śmierć była efektem długotrwałej choroby) bądź otrzymywali miłość, zwykłe zwierzęce oddanie, w wypadkach kiedy ginęli znienacka. Później, po śmierci swego ukochanego opiekuna kot znikał...


Przepadał tak samo nagle jak się pojawiał. Szukał już nowego domu i nowego opiekuna. Nie odczuwał żalu, ani tęsknoty za tym co minęło. Zrobił to co należało do jego natury. Zrobił to co musiał. Zaprowadził człowieka do miejsca a którego nie było już odwrotu. Przynajmniej nie był on sam, kiedy pojawiała się Śmierć. Kot wiedział, że Śmierć przynosi wyzwolenie. Nie widział w niej nic smutnego, tylko w domach w których jego opiekunem stawało się małe dziecko, bywał bardziej nostalgiczny, jakby mimo swej zwierzęcej natury miał świadomość, okrucieństwa, którego był posłańcem...

W takich chwilach czuł, jak wielkie przekleństwo zostało na niego zesłane...Kot Posłaniec Śmierci.

niedziela, 23 marca 2014

Bicie serca

W zamian za bicie jego serca oddam wszystko, każde uczucie i każde dobro. Nie ma takiej rzeczy, której nie poświęcę by on mógł żyć. 

Dla miłości człowiek uczyni wszystko. I nie istnieją żadne kalkulacje ...jego serce jest jedyną wartością. Życie, którego życiem nie można jeszcze nazwać. Istota, która niewiele ma cech wspólnych człowiekowi. Każdy jego oddech...jest najcenniejszy. 

Miłość zabija. 
Dotkliwiej i bardziej boleśnie niż nóż przecinający tkanki ciała.
Miłość zabija człowieka. Odbiera mu wszytsko, ale nie sposób bez niej żyć...

Tak trudno jest nie kochać...

sobota, 8 marca 2014

Koniec Świata...

Gdy zrobię jeden krok, to zacznę czy skończę? Osiągnę piękne życie czy je bezpowrotnie stracę?
Wybieram, czy zostałam wybrana? Prowadzę, czy jestem prowadzona? Żyję, czy wciąż na nowo umieram?


czwartek, 13 lutego 2014

Klatka

     Życie w klatce jest bezpieczne. Nie ma problemu z funkcjonowaniem na ściśle określonym terytorium jeśli tylko codziennie dostaje się niezbędne do życia składniki. Jedzenie, picie, opiekę...mylnie nazywaną miłością. Klatka zwalnia z obowiązku myślenia. Nie trzeba walczyć jeśli wiadomo, że nie ma takiej siły by pokonać metalowe pręty. Po prostu dominuje świadomość, że świat się nie zmieni, a uderzanie głową w mur, wywoła jedynie niepotrzebne komplikacje...najgorsze, że można niespodziewanie zacząć marzyć. Można uwierzyć, że poza klatką też jest życie...

   A jeśli wizualnie klatki nie ma. Nie ma prętów, nie ma zakazu wychodzenia, a my wciąż kurczowo trzymamy się naszego bezpiecznego miejsca? Mylnie sądzimy, że poza ścianą ograniczeń w naszej głowie, nie ma już nic...a jeśli jest? Może wystarczy zrobić tylko jeden krok. Skoczyć na odległość większą niż zazwyczaj i uświadomić sobie, że za przepaścią istnieje inna, lepsza kraina.

Pozostaje jedynie zadecydować, czy lepiej zostać w klatce i prowadzić miałkie i bezsensowne życie, czy też zmierzyć się z otchłanią?

 Może otchłań człowieka pochłonie...ale to i tak lepsze niż klatka...

niedziela, 2 lutego 2014

Chciałabym...

Chciałabym podnieść dłoń, ale nie jestem w stanie.
Chciałabym móc otworzyć oczy, ale nie umiem już poruszać powiekami.
Zapomniałam jak to się robi, bo nikt ode mnie tego nie wymagał.
Mówili mi, że wystarczy jak zrobię swoje, wykonam zadaną pracę i podołam codziennym obowiązkom, na nic innego już nie miałam sił. Tak było zdecydowanie wygodniej.
Z dnia na dzień traciłam wiarę, że coś można jeszcze zmienić. Na początku był to marazm, później lęk, że się nie uda.
Chciałabym...móc zacząć żyć, zapominając o tym czego mnie nauczono...chciałabym żyć...tak po prostu.

niedziela, 12 stycznia 2014

Opowieść...

      Opowieść jest pewnym, całkowicie hermetycznym światem. Nic z zewnątrz nie ma do niej dostępu, a jedyne co wydostaje się na zewnątrz, to przetrawione, ludzkie emocje. Czasami zupełnie nie adekwatne do historii, związane raczej ze sposobem narracji, z barwą słów i stylem opowiadającego, niż z treścią, która w opowieści zawsze powinna stać na pierwszym miejscu. To ona niesie w sobie najistotniejszy sens, reszta jest tłem, które mami nasze zmysły. Budzi  wątpliwości i odbiera nam pewność, co jest czym, tak naprawdę. Gdzie właściwie leży sedno sprawy? I czy faktycznie odbieramy sygnały, które wysyła do nas opowiadający?  W każdej historii pojawiają się bohaterowie. Czasem jest ich kilku, czasem tylko jeden. Samotnie, na barkach dźwiga los całego świata, włożony w tym przypadku, w jedno tylko istnienie. Głównym zadaniem odtwórców głównych ról jest manipulacja naszymi uczuciami. Zasada ich działania jest prosta. Mają właściwie tylko jeden cel. Przywiązać nas do „Człowieka Stworzonego ze Słów”, na tyle mocno, byśmy bez chwili zastanowienie, gotowi byli podążać za nim, do ostatniej karty jego losu. Do momentu, w której poza osamotnioną czarną kropką zapanuje niczym niezmącona biel. Otchłań bez właściciela, gotowa przyjąć na siebie kolejne losy, innego zupełnie już bohatera. Czasem tylko nie uświadamiamy sobie, że powieść w rzeczywistości, nie mówi o bohaterze, tylko o autorze…
                           







środa, 8 stycznia 2014

Wieszczka Śmierci (4)

Zyskam miano innej, dziwnej, nieprzystosowanej do życia, a może nawet chorej psychicznie, tak samo jak Wieszczka Śmierci. Ona żyła innym życiem. Nie wiem czy taki był jej świadomy wybór, czy też choroba za nią podjęła decyzję dotyczącą życia, ale jej swoboda istnienia wzbudzała moją fascynację. Nie żyła zgodnie z zasadami martwego miasteczka i wydawało się, że zupełnie nie przeszkadza jej świadomość braku akceptacji. Być może nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Słyszałam jak rozmawiając z Zielarką, mówiła, że takie właśnie jest jej życie, a ona nie chce żyć inaczej. W swoim szaleństwie i pozornej społecznej nieporadności, wydawała się być szczęśliwsza niż ludzie, którzy budzili miejscowy zachwyt i szacunek. Chciałam do niej dotrzeć i odkryć jej tajemnicę, miałam nadzieję, że pozwoli mi to odnaleźć się w życiu, bo nieodparcie czułam że nie pasuję do otoczenia w którym na co dzień przebywałam, a nie było nikogo z kim mogłabym szczerze porozmawiać.

Ludzie bali się rozmawiać. Owszem mówili, dużo i z zasady bardzo chętnie, ale były to jałowe monologi, skupione na niczym. Jakby każdy mówił, ale nikt nikogo nie słuchał. Żadnego porozumienia, najmniejszej próby dotarcia do wnętrza drugiego człowieka. Jaki cel miałby temu służyć? Największym problemem w słuchaniu, jak się okazało z czasem, była świadomość, że przypadkiem można otworzyć swój umysł i faktycznie usłyszeć. A co jeśli wcale nie chce się słyszeć ? Wygodne życie, to życie zamknięte. Ciągła bieganina, zapracowanie, mnóstwo ludzi wokół i nieustający chaos, a wszystko po to by życie jakoś przetrwać. Nie przeżyć, nie smakować czy poznawać, ale dotrwać do miejsca z którego nie będzie już powrotu. I zapadnie ulga, że udało się ślepo i głucho, dojść do celu. Widzenie i słyszenie, nie jest pożądane w martwym mieście. Nic co pozwala czuć i myśleć, nie jest szczególnie interesujące.

I w końcu natrafiła się okazja by zbliżyć się do Wieszczki. Wiedziałam, że dzień ten w końcu nastąpi, ale nie mogłam przewidzieć czym dla mnie skończy się próba poznania Karoliny. Letnim sierpniowym popołudniem, kiedy dni zaczynały być coraz krótsze, a wiatry coraz chłodniejsze, poczułam nagle  jak ktoś mimowolnie skupia moją uwagę. Intuicyjnie przerwałam rozmowę ze sprzedawcą jabłek. Odwróciłam się na pięcie, dokładnie w kierunku z którego owa koncentracja energii się pojawiała i zgodnie z przeczuciem dostrzegłam w oddali kroczącą śpiesznie Wieszczkę. Mój umysł od dłuższego czasu tak bardzo opętany był myślą o kobiecie, że podświadomie odczytywałam pojawiające się zapowiedzi jej nadejścia.