Gorączka spala moje wnętrze. Czuję jak każda cząstka ciała płonie. Milimetr po milimetrze, bez wyjątku. Moje oczy przestają widzieć, a uszy stają się guche na zewętrzne dźwięki. Liczy się tylko to czego pragnę, to co muszę zdobyć...bez wzgledu na cenę, którą przyjdzie mi zapłacić za spełnienie.
Nie wiem tylko czym jest ten ogień, który mnie spala...Czy przyniesie mi nowe odrodzenie, czy też zamieni w popiół?
Muszę go ukoić. Zabić jego siłę. Muszę zrobić to o czym od dawna myśłałam...wtedy będę wolna. Tylko czy później coś jeszcze na mnie czeka?...
poniedziałek, 30 grudnia 2013
niedziela, 29 grudnia 2013
Niewidzialni
Jestem jedną
z Niewidzialnych. Takich jak ja, zwykli ludzie nie dostrzegają. Nie dlatego, że
faktycznie jesteśmy niewidoczni, ale dlatego, że stanowimy dla nich problem,
którego się boją. Budzimy przerażenie w ich prostych umysłach, ponieważ tworzymy
żywe świadectwo dowodzące złożoności natury ludzkiej. Istniejemy, chociaż
próbuje się zatrzeć ślad o tym fakcie. Gdybym nie egzystowała jako
Niewidzialna, myślę że sama borykałabym się z problemem dopuszczenia do swojej
świadomości informacji o nich. Sam fakt, że jesteśmy, może wywoływać w
Zwyczajnych złość i potępienie, ponieważ podważamy funkcjonowanie, w naszym
świecie, moralnych reguł, które nigdy nie powinny zostać złamane. A kiedy raz
złamie się zasadę, zaczyna ona nabierać formę
dwubiegunową, na której nie można już opierać swoich wierzeń. Bo jeśli
raz można było wyjść poza jej ramy, to co stoi na przeszkodzie by dokonać tego
po raz kolejny? A potem kolejny i kolejny, i tak już nieustannie…
My Niewidzialni tworzymy grupę, która
powstała w wyniku praktyk, o których, w dzisiejszych czasach, nie chce się nawet
dopuszczać do świadomości, że mogłyby istnieć. Zastosowanie przemiany jest,
bowiem niedozwolone w prawie ludzkim. Nigdy nie było to dopuszczalne, bo jest wbrew
naszej naturze, aczkolwiek proceder ten praktykuje się od dawien, dawna. Może
nawet od czasów, kiedy na Ziemi pojawili się pierwsi ludzie? Nie jest to żadna
szamańska technika, nie ma związku z czarami, ale odbiera człowiekowi wszystko,
co dotychczas znał. To niczym odebranie życia, ale nie odbiera się go
całkowicie, tylko czyni zupełnie innym. Dlatego właśnie proces ten nazywa się
to przemianą. Chociaż ja określiłabym to znacznie bardziej dosadnym mianem. Tak
samo mówi się w świecie przyrody, gdy z poczwarki wylatuje barwny motyl. Tyle,
że w naszym przypadku kolejność jest odwrócona. Działa wbrew naturze i
biologii. Motyl przekształca się w poczwarkę, której życie zdominowane zostało
przez znikomą wolę przetrwania. Nie ma więc mowy o podbojach świata czy
poznawaniu cudów istnienia, jedyne co można to utrzymywać funkcje pozwalające
przetrwać i próbować egzystować tak jakby wciąż było się motylem.
sobota, 28 grudnia 2013
Wieszczka Śmierci (4)
Miałam kilkanaście lat, kiedy tak naprawdę
zaczęłam ją dostrzegać. Po raz pierwszy ujrzałam w niej człowieka, a ku swemu
całkowitemu zaskoczeniu również postać, która budziła moje ogromnie
zaciekawienie, wręcz silną fascynację. Przechodziłam wówczas trudny etap,
zagubiona gdzieś po między światem dorosłych, a wciąż żywą, jaskrawo malującą
się przed oczami, przeszłością dziecka i nie zupełnie podobało mi się to,
co w efekcie jawiło mi się jako perspektywa mojej niedalekiej przyszłości.
Ludzie uwikłani w precyzyjnie sklasyfikowane konwenanse, bojący się nawet szczerze
rozmawiać, nie wspominając już o prawdziwym życiu, gdzie pieniądz i pozycja
były o wiele wyżej cenione, niż swoboda myślenia i wyrażania własnej
osobowości. Obraz, który dla dziecka, wydaje się całkowitą abstrakcją, a ja
mentalnie bardziej identyfikowałam się ze swoją przeszłością niż z kobiecością,
która dopiero się we mnie budziła. Nie chciałam tak skończyć, ale nie wiele
znałam w swoim otoczeniu autorytetów, które mogły nadać memu życiu nowy nurt.
Nie znajdowałam alternatywy dla jałowego bytu, szarych ludzi, który zewsząd
mnie otaczał. Owszem ceniłam rodziców, ale tak jak każde dziecko ceni tych
którzy dali im życie. Dostrzegałam ich pracowitość i trud włożony w moje
wychowanie, a jednak nie widziałam w nich ludzi, którzy mieli odwagę żyć
własnym życiem. Każdy dzień skupiał się na obowiązkach, pracach domowych i
zarabianiu pieniędzy, nie było mowy o marzeniach czy szczęściu. Nie było
spontaniczności, czy dostrzegania magii świata, wszystko było pragmatyczne i
trywialne. Po cozawracać sobie głowę głupotami? –nie raz mawiała matka, kiedy
uporczywie próbowałam wciągnąć ją w egzystencjalne dysputy. Nie wiem czy
rzeczywiście nie miała nic do powiedzenia w tych kwestiach, czy też bała się na
głos przyznać, że jej życie zupełnie odbiega od tego, co przed laty zaplanowała.
Miała już swój wiek i nie łatwo byłoby tak nagle zawrócić ze ścieżki, którą
kroczyła, może więc bezpieczniej nie dopuszczać do siebie świadomości, że
ścieżka mogła być inna? Zdecydowanie łatwiej mamić się, że życie nie mogło
potoczyć się inaczej, z tym przekonaniem łatwiej będzie kiedyś odchodzić z tego
świata.
Wcześniej, uważałam Wieszczkę Śmierci, za
wariatkę, która postradała zmysły, a właściwie nie tyle co je utraciła, bo
uściślając fakty, kobieta urodziła się już z defektem. Nigdy nie zastanawiałam
się dlaczego krzyczą za nią wariatka i dlaczego prawie nikt z nią nie rozmawia,
traktowano ją jak zjawę, a każde pojawienie się jej w miasteczku, z zasady było
negatywnie komentowane. Burzyła powłokę ospałości i bezruchu, a jej wizyty
skłaniały do myślenia. Była inna, a to budziło zamęt. Zastanawiałam się dlaczego
tak łatwo i w gruncie rzeczy bez najmniejszego oporu, przyszło mi
zaakceptowanie tego co wtłaczano mi od najmłodszych lat. Przecież nigdy nie
miałam bezpośredniego kontaktu z tajemniczą kobietą, nawet nie słyszałam jak
prawiła o śmierci, co mogła więc o niej wiedzieć? Nie znałam jej imienia, losów
ani pochodzenia. Widziałam tylko, niekiedy jak przemykała szybkim krokiem przez
miejski deptak, a włosy jej falowały z oddali. Kazali mi jej unikać, więc to
robiłam, bez chwili zawahania.
W taki sposób, zupełnie niepostrzeżenie,
upływa większość życia. Człowiek robi coś, zupełnie nie wiedząc z czego wynika
takie a nie inne działanie. Dlaczego w mojej głowie są opinie i przesądy,
których nigdy nie miałam okazji zweryfikować. Wyrażam na głos, pewnym i
nieznoszącym sprzeciwu głosem, przekonania. Mam świadomość, że
mądrze brzmią, odpowiednio dobrane słowa, ale nie wiem czy naprawdę tak myślę.
Czy w ogóle myślę? Czy nauczono mnie swobody wyrażania swoich wątpliwości?
Dobra jestem w kopiowaniu rzeczywistości, ale czy potrafię ją samodzielnie
kreować? Tego nikt mi nie pokazywał…
Wyznaję wiarę moich rodziców, podobne mam
przekonania polityczne, albo tak jak oni, nie mam upodobań w tej dziedzinie.
Normy moralne, też mam takie same. Wiem co powinnam sądzić, o
homoseksualności, rasizmie i aborcji. Mam wpojone argumenty, które pozwalają mi
wierzyć, że opinie, które wypuszczam w przestrzeń są jedynymi słusznymi.
Potrafię ocenić zachowania ludzi, zgodnie z przyjętymi przeze mnie normami,
ale… nie wiem kim jestem tak naprawdę. Czy moje myśli, są faktycznie
moimi myślami, czy też może to efekt wieloletniej indoktrynacji, zwanej
powszechnie wychowaniem dziecka. Powtarzają mi od najwcześniejszych lat życia,
że muszę się uczyć, więc w to wierzę. Nie wiem nawet, czy mam prawo by się
przeciwstawić, tym co wmawiają mi tak zwane autorytety społeczne. Dostaję złą
ocenę i czuję, że kogoś zawiodłam, że nie jestem wystarczająco dobra. Mówią, że
mam słuchać rodziców, bo jeśli nie zastosuję się do ich poleceń, to będę złym
dzieckiem i najpewniej pójdę do piekła. Staram się wykonywać powierzone mi
obowiązki, a jeśli nie jestem w stanie im podołać, czuję silne wyrzuty
sumienia. Przecież jestem zła. Dlaczego?...bo tak mi powiedziano. Bo myślę i
czuję inaczej niż powinnam? Później każą mi zakładać rodzinę, rodzić dzieci i
zarabiać dużo pieniędzy, nie do końca pojmuję dlaczego mam to wszystko robić,
czy to akurat gwarantuje mi miejsce w niebie, ale zdaję sobie sprawę, ze
świadomości, że jeśli się nie zastosuję, mogę skazać się na społeczne odrzucenie.
niedziela, 22 grudnia 2013
Żyć tak naprawdę!
By przeżywać fascynujące życie, należy zacząć widzieć, a nie tylko patrzeć. Trzeba bezwzględnie czuć i mieć odwagę by uczucia zawładnęły nami. Nie tylko czyny, czy słowa. Najważniejsze by nauczyć się dostrzegać sygnały ze świata, a jest ich mnóstwo w każdej pojawiającej się sekundzie. Nie ma bowiem, tak naprawdę, chwil, w których nic się nie dzieje.Nie ma znaczenia rzeczywistość, tylko sposób jej odbierania.
Można być najszczęśliwszym na świecie, nie mając zupełnie nic. Wiedząc, że nic się nie zdobędzie, niczego nie uda się trwale posiąść ani ludzi, ani dóbr materialnych, a każda upływająca godzina przybliża nas nieuchronnie do kresu życia.
Nasz umysł, może dokonać wszystkiego. Może poprowadzić nas przez magię, wydawałoby się szarego i mało sensownego świata, byśmy mogli przeżywać niesamowite historie, pełne emocji, chociaż teoretycznie nie dzieje się zupełnie nic...
Potrafimy żyć...a nie tylko istnieć?
Nic nie istnieje, nic nie dzieje się naprawdę. Tylko my żyjemy w naszym świecie, tylko my czerpiemy świat dla nas, a zarazem przez nas stworzony...Czy może być coś bardziej fascynującego niż życie? Czas zacząć żyć...żyć tak naprawdę!
Powodzenia:)
Można być najszczęśliwszym na świecie, nie mając zupełnie nic. Wiedząc, że nic się nie zdobędzie, niczego nie uda się trwale posiąść ani ludzi, ani dóbr materialnych, a każda upływająca godzina przybliża nas nieuchronnie do kresu życia.
Nasz umysł, może dokonać wszystkiego. Może poprowadzić nas przez magię, wydawałoby się szarego i mało sensownego świata, byśmy mogli przeżywać niesamowite historie, pełne emocji, chociaż teoretycznie nie dzieje się zupełnie nic...
Potrafimy żyć...a nie tylko istnieć?
Nic nie istnieje, nic nie dzieje się naprawdę. Tylko my żyjemy w naszym świecie, tylko my czerpiemy świat dla nas, a zarazem przez nas stworzony...Czy może być coś bardziej fascynującego niż życie? Czas zacząć żyć...żyć tak naprawdę!
Powodzenia:)
wtorek, 17 grudnia 2013
Opowieść Świąteczna
Malec chwycił piłkę i trzymał ją bardzo mocno. Tak mocno jak tylko był w stanie. Jego małe ciałko nie przywykło do takiego wysiłku, ale on się nie poddawał. Ramionka zaczęły go boleć i czuł że z tego napięcia i zacietrzewienia zaczyna boleć go brzuszek. Nie zwalniał jednak uścisku. Tylko nad tym panował. Przy najmniej do momentu aż organizm nie odmówi mu posłuszeństwa.
Odczuwał smutek. Tak dojmujący, że miał nieodparte wrażenie, że jakaś obca chłodna dłoń zaciska się na jego małym serduszku. Nic nie był w stanie zrobić. Łzy samoistnie zaczęły ściekać z jego granatowych, ufnych oczu. Nie miał siły by być silnym. Miał sześć lat i nie rozumiał jaki jest powód, że w jego domu jest inaczej niż w domach kolegów z podwórka. Dlaczego jest tak zimno, że nawet latem czuje się gęsią skórkę na całym ciele? W innych domach rodzice się śmieją, żartują a u mnie zawsze jest tak smutno, tak jakby mama z tatą zupełnie się nie cieszyli. Jakby byli sobie całkiem obcy.
Chłopczyk czuł, że coś jest nie tak. Wiedział, że nie tak powinna wyglądać rodzina, ale nie miał wpływu na nic. Mieszkał w domu z ludźmi, którzy nie chcieli być razem. Czasem pytał ich czy się kochają, a oni odpowiadali, że tak.Dorośli potrafili kłamać bez mruknięcia okiem, ale mały chłopiec, wiedział, że go oszukują. Wiedział do od chwili gdy pojawił się w ich życiu.
Małe ciałko drgało z wycieńczenia. Piłka była coraz cięższa, a piżamka, którą założono mu po świątecznej kolacji, mokra była od potu. I chociaż powinien czuć gorąco od wysiłku, jego serce było zimne. Tak zimne jak serca mamusi i tatusia.
Odczuwał smutek. Tak dojmujący, że miał nieodparte wrażenie, że jakaś obca chłodna dłoń zaciska się na jego małym serduszku. Nic nie był w stanie zrobić. Łzy samoistnie zaczęły ściekać z jego granatowych, ufnych oczu. Nie miał siły by być silnym. Miał sześć lat i nie rozumiał jaki jest powód, że w jego domu jest inaczej niż w domach kolegów z podwórka. Dlaczego jest tak zimno, że nawet latem czuje się gęsią skórkę na całym ciele? W innych domach rodzice się śmieją, żartują a u mnie zawsze jest tak smutno, tak jakby mama z tatą zupełnie się nie cieszyli. Jakby byli sobie całkiem obcy.
Chłopczyk czuł, że coś jest nie tak. Wiedział, że nie tak powinna wyglądać rodzina, ale nie miał wpływu na nic. Mieszkał w domu z ludźmi, którzy nie chcieli być razem. Czasem pytał ich czy się kochają, a oni odpowiadali, że tak.Dorośli potrafili kłamać bez mruknięcia okiem, ale mały chłopiec, wiedział, że go oszukują. Wiedział do od chwili gdy pojawił się w ich życiu.
Małe ciałko drgało z wycieńczenia. Piłka była coraz cięższa, a piżamka, którą założono mu po świątecznej kolacji, mokra była od potu. I chociaż powinien czuć gorąco od wysiłku, jego serce było zimne. Tak zimne jak serca mamusi i tatusia.
piątek, 13 grudnia 2013
Kraina Absurdu
Alicja
mówiła nadal, ale ja już tylko udawałam, że jej słucham. Opowiadała o ośrodku w
którym odbywały się rekolekcje, o wspólnych mszach i okolicy po której spacerowała wraz z innymi
kursantami. Dużo miała do powiedzenia i mówiła to tak szybko, że nie
pozostawiała już miejsca na kolejne serie moich niewygodnych pytań. Skupiła się
na realnym aspekcie wyjazdu, to była bezpieczna część, która nie mogła
sprowokować mnie do zasiewania wątpliwości w jej na nowo odrodzonym
chrześcijaństwie.
Prawiła więc
beznamiętnie, o tym wszystkim co kompletnie mnie nie interesowało.
Bzdurne sprawy, którymi nie miałam ochoty zaprzątać i tak już przeciążonej
głowy. Denerwowały mnie jej słowa i mało wiarygodny przekaz. Słowa wiary nie
miały zupełnie odzwierciedlenia w jej postępowaniu, były więc mitem, który
krążył w formie dźwięku, ale nie wnosił ze sobą, żadnej konkretnej treści. Bo
jak pojąć, że człowiek tak mocno wierzący nie potrafi kochać świata? Nie jest w
stanie odnaleźć szczęścia, obcując z naturą, która jest jedyną prawdą,
determinującą naszą fizjologię i nasze serca. Czy nie na tym polega właśnie
prawdziwa istota religijności. Na
poświęceniu i zrozumieniu innych istot?
Absurd świata,
którego większość, z pozoru jedynie, istot myślących nie jest w stanie pojąć. Te
absurdy w Krainie Absurdu są tak zwyczajne i niezaskakujące, że ludzie zdają
się ich zupełnie nie dostrzegać. Tak jakby przyjęli jej za coś co jest, było i
zawsze będzie towarzyszyć ludziom. Czują się zwolnieniu z obowiązku badania ich
natury, wierząc że absurd nie jest absurdem. Jest natomiast prawdą, z którą nie
należy w żaden sposób polemizować. Zgodnie z tą regułą, postępują zdecydowana
większość społeczeństwa. Ja niestety zostałam pozbawiona daru "niewidzenia".
Zielarka mówiła, że to co charakteryzuje mój ród, jest darem. Pięknym darem
który pozwala zgłębić istotę wszechrzeczy.
Niestety dar bywa i klątwą zarówno.
Zgodnie z tradycją moich przodków kobietom w moim rodzie został powierzony dar
widzenia. Mamy coś na kształt trzeciego oka, tyle tylko, że oko to umieszczone
jest w głębi umysłu. Niestety daru tego nie można się pozbyć, mimo usilnych
starań i wiedzy, że w Krainie Absurdu, widzenie nie jest najbardziej pożądanym
talentem. Często wewnętrzne oko przyczynia się do smutku i niezrozumienia,
które towarzyszy takim jak ja.
Paradoksalnie,
kiedy mowa o typowym zmyśle widzenia, połączonym z oczami nie zaś z umysłem,
wykazuję on wiele błędów, które związane są z nieprawidłową genetyką. Ta cecha
również jest dziedziczna, co drugie pokolenie kobiet, w moim rodzie, obarczone
jest jej uciążliwościami. Mam wadę, która nie pozwala mi przemęczać wzroku. Nie
umiem jednak pojąć, jak zapobiegać owemu przemęczeniu, bowiem jego przyczyny są
często nielogiczne. Czasem ma to miejsce, gdy nadwyrężona jest psychika, innym
razem przez zbyt długie czytanie bądź zbyt intensywne światło. Trudno
przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny atak i jak długo będzie on trwał. Obrazy
przed mymi źrenicami rozmywają się, a proste linie pełne są załamań i
krzywizn.
Niekiedy muszę się domyślać co tak naprawdę jest w odległości, nie
większej niż długość moich ramion. Czuję, że ogarnia mnie wówczas panika,
związana z brakiem kontroli. Bez oczu jestem bezbronna i zdana na łaskę bądź
nie łaskę świata, który wydaje się być w takich momentach szczególnie
nieprzychylny. Mam wrażenie, że w
godzinach ataku, rozszerzam źrenice, a mój przytępiały wzrok skupia się na
cieniach, które zewsząd mnie otaczają. Bezładny świat powoli zaczyna nowego
wymiary, a ja staram się zapanować nad paniką, która wprowadza niepotrzebny
chaos do mojego życia.
Wiem dobrze, że nie zapobiegnę kolejnemu atakowi, ani
też nie skrócę czasu jego trwania. I mimo, że muszę zdać się na przeznaczenie,
które kieruje mnie po omacku przez życie, to nie łatwo jest
zapanować nad strachem, który mimo dużej powtarzalności ataków, za każdym
kolejnym wydaje się być równie silny. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się
pojąć to co od lat stanowi moją naturę. Może ma to związek z równowagą?
Aby
wyrównać przenikliwość umysłu, właściwą kobietą z rodu, obdarowano mnie
także okresową utratą wzroku? W moim wypadku widzenie świata nie wiąże się
zatem z tym co charakterystyczne dla ogółu. Pojęcie widzenia wypływa raczej z
zdolności odbierania sygnałów wysyłanych przez otoczenie, ze słów, emocji i
paradoksów działania, nie zaś obrazów, które w moim przypadku, uległy znacznemu
upośledzeniu.
Z każdym rokiem wyostrza się moje trzecie oko, a postępuje to
wprost proporcjonalnie do degeneracji siatkówki, która ma o wiele więcej lat
niż moje ciało. Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zupełnie stracę wzrok. Są
też pewne szanse, że nastąpi dzień w którym trzecie oko, przestanie władać moim
życiem. Najpewniej związane będzie to z demencją starczą. Kiedy mój umysł
zablokuje się na rzeczywistość, wtedy też dar mój ulegnie całkowitemu uśpieniu,
a ja zacznę widzieć tak jak inni ludzie. Wówczas życie w Krainie Absurdu
przestanie stanowić dla mnie mękę, pełną niezrozumienia i smutnego zdziwienia
regułami panującymi we wszechświecie.
środa, 11 grudnia 2013
Wieszczka Śmierci (3)
Kobieta, w oczach
rodziców, wciąż była dzieckiem, choć wiek jej od dawna przestał na to
wskazywać. Była spontaniczna i nieokiełznana, tak samo jak dzieci, które nie
znają jeszcze sztywnych norm i sztucznie wyuczonych, społecznych zachowań.
Kobieta nie znała norm, a nawet jeśli, to zupełnie nie przyjmowała ich jako
obowiązujące. Nie musiała udawać i nie chciała tego robić, było to zupełnie
wbrew jej temperamentowi. W okresach, gdy zmuszano ją do przyjmowania leków,
zachowywała się poprawnie. Była ospała i przytępiona, ale nie budziła w
ludziach niepokoju. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, nie miała nawet ochoty
żyć, a myślenie przychodziło jej z trudem.
Czuła się jak manekin, którego ktoś
popchnął i tylko ze względu na siłę rozpędu kroczył po alejkach, do czasu aż
resztka energii została zużyta. Wówczas ogarniała ją senność, której nie była
się w stanie przeciwstawić. Z natury kochała sen, ale nie ten po lekach.
Chemiczne pastylki sprawiały, że nie śniła w ogóle, a tuż po przebudzeniu była
tak samo zmęczona jak w chwili zasypiania. Było to nieprawdopodobne, a jednak
stało się jej udziałem. Pastylki zabijały w niej wszelkie przejawy życia, choć
lekarze uważali, że musi je stosować by dzięki nim zabić objawy choroby.
Objawy, bo przyczyn nie dało się zniwelować. Były cechą jej osobowości, a
wyeliminować mogła je, jedynie śmierć. Innej metody nie było.
Wpatrując
się w jej sylwetkę z daleka, nie trudno
było odgadnąć jaki etap aktualnie przeżywa. Podczas ataków szaleństwa, bez
względu na temperaturę, biegała bosa, z
rozczochranymi włosami, co zupełnie nie przystawało kobiecie w jej wieku. Uwzględniając
powszechnie panujące normy, takie zachowanie nie było akceptowane, ale choroba
psychiczna uznawana była za okoliczności łagodzące, owe nadużycie.
Kasztanowo-srebrzysta zasłona włosów unosiła się w powietrzu, całkowicie
poddając się władaniu wiatrom, hulającym po dolinie. Karolina była wówczas
silnie pobudzona, a zwielokrotnione emocje wręcz malowały się na jej obliczu. Całą
swoją postacią wyrażała jak prawdziwie żyje. Nie można było tego nie dostrzec.
Było to mimo swej niepoprawności, całkowicie fascynujące. Postać jej, niemal
unosiła się nad powierzchnią ziemi, tak bardzo była naładowana nieznaną energią.
Mówiła do
ludzi o tym, że będą umierać. Pytała ich czy o tym wiedzą, czy naprawdę zdają
sobie sprawę, że nie zostaną tu na długo? Patrzyła w jakąś przypadkową twarz
przechodnia i wbijała w niego, nieustępliwy wzrok, jakby zmuszała tym samym, do
zastanowienia się nad sensem życia, rozpatrywanego w aspekcie nieuniknionej
śmierci. Twierdziła, że zna sekret i że chce, by i oni go poznali. Upierała się
pewnością nieznoszącą sprzeciwu, że tylko świadomość śmierci pozwoli im żyć tak
naprawdę. Chciała by dostrzegli jak bardzo są uśpieni, nie dopuszczając do siebie prawdy.
Czyniło ich to jedynie odtwórcami , narzuconych z góry ról. O niczym nie
decydowali, tak bardzo uciekali od życia, że przestali nim władać.
Konsekwentnie zabijali czas, nie wiedząc przy tym, że to czas ich zabijał, a
najbardziej wyniszczała ich martwota, której dobrowolnie się oddawali.
I tak
zrodziła się nazwa Wieszczka Śmierci. Była nieco lekceważąca, bo nikt na głos
nie przyznawał, że traktuje jej słowa poważnie. Niektórzy jednak, w zaciszu
czterech ścian, zastanawiali się z niepokojem, rozmyślając o śmierci, która z
upływem każdej sekundy, była coraz bliżej. Kiedy Karolina miewała ataki, twarz
jej promieniała, a cała postać zdawała się emanować wewnętrznym światłem, jakby
naprawdę przeżywała oświecenie. Może faktycznie poznała tajemnicę życia której ogół
nie pojmował? A może po prostu była bardziej szalona niż ktokolwiek mógł
przypuszczać?
niedziela, 8 grudnia 2013
Wieszczka śmierci (2)
Wpatrywałam
się, jak kwiecista, trochę zbyt letnia, jak na temperaturę siedemnastu stopni
Celsjusza, sukienka majaczyła w oddali by po chwili zniknąć zupełnie. Wydawało
się, że kobieta musiała marznąć, ale bodziec ten albo nie docierał do receptorów
w jej mózgu albo, istnieje też wersja, po prostu nie odczuwała zimna. Tak
bardzo pochłonięta była życiem w chwili obecnej, że jakiekolwiek odczucia, były z natury rzeczy pozytywne. Nie ma złych
odczuć, złe jest tylko kiedy członki ciała, obezwładnia martwota. Kiedy sen
zabiera myśli i uczucia, a na głowę spada zasłona ze spokojnego marazmu,
którego iluzoryczność pozwala fałszywie ufać, że jest to pożądany spokój.
Kobieta ukryła się przede mną w masie bezimiennych twarzy, a niezbyt sprawny
zmysł wzroku nie pozwalał mi odnaleźć jej śladów. Obrazy na tym poziomie odległości
zlewały się w nie pozwalające rozróżnić się plamy. Spacerowicze starali się w
żaden sposób, nie przykuwać uwagi, bosej postaci. Omijali ją ukradkowo
wzrokiem, zwiększając niepostrzeżenie dystans odległości. Kobieta nie podlegała
pod żadne ustalone społecznie reguły, a jej zachowanie mogło okazać się nazbyt
spontaniczne i w gruncie rzeczy nieprzewidywalne. A wszystko co było nieznane,
budziło odwieczny strach.
Nigdy nie
była dobrze postrzegana przez mieszkańców niewielkiej osady, położonej pomiędzy
dwoma wzgórzami. Od pewnego czasu nie było wokół niej nikogo kto by pilnował,
by regularnie zażywała leki, które bezwątpienia przytępiały jej zmysły, a co za
tym idzie, na krótki czas leczyły ją z
nieokiełznanej spontaniczności, która tak przerażała ludzi. Przestawała wówczas
być sobą, ale była spokojna, a to było najistotniejsze. O ile było to możliwe
ludzie jej unikali, niektórzy dyskretnie usuwali się z drogi, kiedy pojawiała
się na deptaku, zapobiegając w ten sposób prawdopodobieństwu pojawienia się
komplikacji. Większość się jej bała, może nie tyle lękali się kruchej,
pięćdziesięciu kilku letniej kobiety, bo fizycznie nie była w stanie uczynić im
jakiejkolwiek krzywdy, ale przerażało ich to co mówiła. Nie chcieli słuchać
słów, które niekontrolowanie wylewały się z jej ust, podczas gdy umysł jej
toczył jeden ze schizofrenicznych ataków. Niekiedy mijała ich bezszelestnie
niczym zjawa ze snu, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami. Była jak cień,
które nie reaguje na otoczenie, wręcz jakby zupełnie nie dostrzegała, że poza
nią coś istniało. Innym razem mówiła na głos, a kiedy pozwalała na upust swoich
mądrości, ludzie odwracali się od niej, by jak najszybciej uciec poza pole
rażenia, jej zbyt prawdziwych słów. Co jeśli wariatka ma rację?- zastanawiali
się nieliczni , gdy można było już ukryć twarz w bezpiecznych schronie, utkanym
z samotności. Zdjąć z oblicza, mdławy uśmiech i w intrygującej ciszy, pomyśleć
o tym o czym prawiła Wieszczka.
Ogół
traktował ją tak jak na to zasłużyła, tak przy najmniej konsekwentnie
twierdzili. Kiedy bosonoga była pod wpływem leków, litowano się nad nią, ale
prawie nikt nie traktował jej jak myślącego człowieka. Miała problem z umysłem,
była więc wariatką. Inna opcja nie istniała. Tylko miejscowa Zielarka, od czasu
do czasu rozmawiała ze zjawą, a kiedy to czyniła, odnosiło się wrażenie, że
zupełnie nie dostrzega jej ułomności. Zielarka, od lat obserwująca, z racji
swojej specyficznej profesji, naturę nie oceniała swoich rozmówców, pozwalając
im być, tym kim byli naprawdę. Dla wszystkich innych kobieta, była wyklęta poza
ramy miejscowego społeczeństwa. Przecież była niespełna rozumu. Takich ludzi
nie da się przecież traktować zbyt poważnie. Co oni mogą wiedzieć o życiu,
kiedy umysł ich uwięziony jest w szponach psychicznej choroby?
Żyją
pochłonięci iluzją własnego umysłu, zupełnie oporni na otaczający świat. To
było najłatwiejsze wytłumaczenie, dla losów i prawd zbyt głośno, powtarzanych
przez kobietę, która niewątpliwie budziła w nich niepokój. Najczęściej mówiono
o niej wariatka, chora, czasem lekceważąco nazywano Wieszczką Śmierci. Na imię
miała Karolina, ale mało kto tak się do niej zwracał. Tylko Zielarka mawiała do
niej po imieniu, inni traktowali ją raczej bezosobowo. Gdyby uznano, że ma
normalne imię, dokładnie tak jak inni ludzie, a do tego tożsamość i pewną tylko
jej przypisaną historię, stała by się zbyt rzeczywista, a to groziło poważnymi konsekwencjami.
Bo inaczej traktuje się mądrości, wypowiadane przez człowieka, który jest
jedynie niechlubnym i mało produktywnym członkiem społeczeństwa ludzi prawych i
rozsądnych, a zupełnie inaczej należałoby traktować kobietę, która ma imię i tworzoną
latami legendę.
Z dużą
ciekawością, obserwowałam Wieszczkę, która spacerowała po miasteczku. Czasami
pojawiała się na deptaku, nawet kilka razy w tygodniu, ale bywały też
niezliczone okresy kiedy przez wiele dni, nie można było odnaleźć śladu jej
obecności. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów się pojawi, ani wyjść jej
naprzeciwko. Wieszczka nie zawsze nadchodziła z tej samej strony. Mieszkała w
nadszarpniętym zębem czasu domu pod lasem, wraz ze swoimi rodzicami.
Opiekunowie byli już parą staruszków i od dawna nie pojawiali się wśród ludzi.
Właściwie o ile nie było to konieczne, nie opuszczali swojej farmy, która od
lat stała odłogiem. Ziemie uprawne zarastały przez roślinność, a nowo tworzący
się las, nieustępliwie zbliżał się pod okna domostwa. Przyroda nieustępliwie upominała,
się o to, co tak brutalnie jej odebrano. Farma niszczała, a jedyne żyjące na
niej zwierzęta, były na wpół zdziczałe. Żyły własnym życiem, ciesząc się
wolnością, ale i walcząc o przetrwanie w okresach większego chłodu. Nie było
następcy który mógłby przejąć wielohektarowe pole. Staruszkowie musieli z
pewnością dobiegać już osiemdziesiątki, a biorąc pod uwagę wieloletnie trudy
życia i mnogość starczych chorób, był to wiek znaczący. Kres ich życia zbliżał
się nieuchronnie, a gdyby nie troska o losy jedynej córki, dawno już ciała ich
spoczęłyby na cmentarzysku kości. Obawiali się, co stanie się z jedynaczką,
kiedy odejdą na zawsze. Świadomość ta z pewnością przedłużała ich życie,
chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy.
Bez względu na stan nasileń choroby
psychicznej, dziewczyna potrafiła zadbać o siebie, poza tym była jeszcze
Zielarka, która pomagała w trudnych okresach, lękali się jednak czy ludzie w
miasteczku, pozwolą żyć Karolinie życiem, które dotychczas prowadziła. Istniały
przypuszczenia, że gdyby opiekunowie umarli, miejscowe służby socjalne,
kierując się dziwnie pojętą dbałością o jednostkę, mogliby na przykład bez
skrupułów, zamknąć ją w specjalistycznym szpitalu, a farmę przejęłoby państwo. Kobieta
utraciłaby wówczas wolność, która była jej do życia niezbędna tak samo jak
powietrze
czwartek, 5 grudnia 2013
Wieszczka śmierci (1)
Bosa kobieta
poruszała się zwinnie miejskim deptakiem. Była wysoka i szczupła, a jej
falowane włosy unosiły się wraz z wiatrem. Kasztanowa płachta, poprzetykana tu
i ówdzie srebrnymi nitkami, dodawała postaci nieco realistycznego wyglądu. Była
niezwykle eteryczna, o dziwnej, rzadko spotykanej urodzie, aż chwilami ciężko
było uwierzyć, że jest rzeczywista. A mimo to,
tak samo jak wszyscy podlegała prawom natury. Starzała się.
Siwe włosy i
zmarszczki ewidentnie zarysowywały upływ czasu na jej obliczu. Od dawna, nie
była już dziewczyną, tylko kobietą, której nie zostało zbyt wiele czasu. Nikomu
nie udało się jeszcze przeciwstawić przeznaczeniu, które po cichu skradało się
i zarzucało własne wici na uległe całkowicie ciała. Nikt nie czuł wprawdzie bezpośredniego
dotyku, a jednak ludzkie losy niepostrzeżenie, zmieniały się i nieuchronnie
zmierzały do kresu.
Patrzyłam przez
chwilę za sylwetką kobiety. Wyróżniała się z tłumu, nie tylko bosymi stopami i
rozwianą burzą włosów, ale też pewną swobodą stąpania, jakby szaleństwo dawało
jej prawo by niweczyć wszelkie konwenanse. Nie widziała wokół siebie ludzi, a
jeśli nawet ich dostrzegała, co zupełnie nie było pewne, nie zwracała na nich
uwagi. Nie mieli prawa do jej życia, które skupiało się tak bardzo we wnętrzu postaci,
że wcale nie odczuwała potrzeby afiszowania się nim wśród innych. Nie
potrzebowała akceptacji ludzi, którzy według niej nie żyli naprawdę. Właściwie
to ich aprobata, byłaby dla niej ujmą, bo nie można szanować słów tych, którzy
boją się świadomie myśleć. Kto był więc szaleńcem?
środa, 4 grudnia 2013
Śmierć
Patrzę jak umiera. Leży w potężnym, drewnianym łóżku, w rodzinnym domu. Jest sama, całe życie tak bardzo bała się samotności, otaczając się rzeszą pochlebców. Nie wiedząc że ostatnie chwile będę jej osobistym spotkaniem ze śmiercią. Oczekiwała czegoś zupełnie innego, jakby przejście w gronie bliskich miało ją wyzwolić ze strachu...
Idiotka. Całe życie trwała, lękając się śmierci, a ta i tak dopadła ją dzisiejszego dnia. Przed śmiercią nie ma ucieczki. Nie można sie do niej przygotować. Nie wiem jak długo potrwa ostatni akt życia Staruchy, ale nie zajmie to zbyt długo. Słyszę jak kaszle. Ociera ręką pot i pojękuje cierpiętniczo.
Przyglądam sie "scenie umierania" z korytarza. Wiem, że gdybym była lepszym człowiekiem, podeszłabym do niej. Nie czekałaby w skupieniu, obojętna na jej strach. Mogłabym usiąść na taborecie i złapać ją za pomarszczoną rękę. Własną obecnością ułatwić jej przejście na drugą stronę rzeczywistości. Lepiej dla umierającej, żeby po drugiej stronie nic nie było...jej życie na ziemi, jednoznacznie skazywało ją na piekło. Nie było dla niej żadnego usprawiedliwienia ...
Nie zrobiłam tego.
Stałam wciąż w mroku korytarza, przypatrując się ostatnim, bolesnym podrygom.
Nie wybaczyłabym sobie, że po latach znęcań, które na mnie praktykowała, pomagam jej, zapominając, że to przez nią stałam się tym kim teraz jestem.To byłaby zdrada, wobec siebie samej, a zdrady nie można wybaczyć..
Powłoka, starej schorowanej, bezbronnej kobiety, niczego nie wyjaśniała. Wiem, że gdyby miała siłę wstać wciąż byłaby tym samym katem, który bez litośnie niszczył ludzkie dusze...
niedziela, 1 grudnia 2013
Ona i On
Widziała to co chciała widzieć. Odcięła się od prawdy, zapatrzona w oczy mężczyzny, którego tak bardzo kochała. Każde dziwne zachowanie tłumaczyła, każde kłamstwo wybaczała. Nigdy nie przyszło jej do głowy oceniać jego chłodnego zachowanie i braku zaangażowania. Kochała go takim jakim był, a przecież nie było nic cenniejszego niż miłość. Najważniejsze, że miała pewność, że to On był mężczyzną jej życia. Dla niego zrobiłaby wszystko i nikt nie musiał jej przypominać o przysiędze małżeńskiej. Miała ją w sercu, tak jak obraz mężczyzny, który był ojcem jej dzieci.
Widział prawdę, która go otaczała i zastanawiał się jak to się stało, że do tego dopuścił. W którym momencie zabrakło mu sił by walczyć o siebie, o życie i o to co tliło się w jego duszy. Dlaczego poddał się i zmienił swoje marzenia na trwanie, które z każdym dniem doprowadzało go coraz bliżej do śmierci. Przestał czuć, że żyje. Odpowiedzialność nakazywała mu trwanie przy rodzinie, ale wiedział już że nigdy nie kochał kobiety z którą spędzi resztę swoich dni. Na początku był zakochany, oszalał dla niej na moment, ale nigdy nie było między nimi bliskości. Wspólne życie, przestrzeń, ludzi których serca i dusze nie potrafiły znaleźć do siebie drogi. Wiedział, że jest za późno by odejść...
Widział prawdę, która go otaczała i zastanawiał się jak to się stało, że do tego dopuścił. W którym momencie zabrakło mu sił by walczyć o siebie, o życie i o to co tliło się w jego duszy. Dlaczego poddał się i zmienił swoje marzenia na trwanie, które z każdym dniem doprowadzało go coraz bliżej do śmierci. Przestał czuć, że żyje. Odpowiedzialność nakazywała mu trwanie przy rodzinie, ale wiedział już że nigdy nie kochał kobiety z którą spędzi resztę swoich dni. Na początku był zakochany, oszalał dla niej na moment, ale nigdy nie było między nimi bliskości. Wspólne życie, przestrzeń, ludzi których serca i dusze nie potrafiły znaleźć do siebie drogi. Wiedział, że jest za późno by odejść...
Subskrybuj:
Posty (Atom)