poniedziałek, 30 grudnia 2013

Gorączka

        Gorączka spala moje wnętrze. Czuję jak każda cząstka ciała płonie. Milimetr po milimetrze, bez wyjątku. Moje oczy przestają widzieć, a uszy stają się guche na zewętrzne dźwięki. Liczy się tylko to czego pragnę, to co muszę zdobyć...bez wzgledu na cenę, którą przyjdzie mi zapłacić za spełnienie.

Nie wiem tylko czym jest ten ogień, który mnie spala...Czy przyniesie mi nowe odrodzenie, czy też zamieni w popiół?

Muszę go ukoić. Zabić jego siłę. Muszę zrobić to o czym od dawna myśłałam...wtedy będę wolna. Tylko czy później coś jeszcze na mnie czeka?...

niedziela, 29 grudnia 2013

Niewidzialni

          Jestem jedną z Niewidzialnych. Takich jak ja, zwykli ludzie nie dostrzegają. Nie dlatego, że faktycznie jesteśmy niewidoczni, ale dlatego, że stanowimy dla nich problem, którego się boją. Budzimy przerażenie w ich prostych umysłach, ponieważ tworzymy żywe świadectwo dowodzące złożoności natury ludzkiej. Istniejemy, chociaż próbuje się zatrzeć ślad o tym fakcie. Gdybym nie egzystowała jako Niewidzialna, myślę że sama borykałabym się z problemem dopuszczenia do swojej świadomości informacji o nich. Sam fakt, że jesteśmy, może wywoływać w Zwyczajnych złość i potępienie, ponieważ podważamy funkcjonowanie, w naszym świecie, moralnych reguł, które nigdy nie powinny zostać złamane. A kiedy raz złamie się zasadę, zaczyna ona nabierać formę  dwubiegunową, na której nie można już opierać swoich wierzeń. Bo jeśli raz można było wyjść poza jej ramy, to co stoi na przeszkodzie by dokonać tego po raz kolejny? A potem kolejny i kolejny, i tak już nieustannie…

        My Niewidzialni tworzymy grupę, która powstała w wyniku praktyk, o których, w dzisiejszych czasach, nie chce się nawet dopuszczać do świadomości, że mogłyby istnieć. Zastosowanie przemiany jest, bowiem niedozwolone w prawie ludzkim. Nigdy nie było to dopuszczalne, bo jest wbrew naszej naturze, aczkolwiek proceder ten praktykuje się od dawien, dawna. Może nawet od czasów, kiedy na Ziemi pojawili się pierwsi ludzie? Nie jest to żadna szamańska technika, nie ma związku z czarami, ale odbiera człowiekowi wszystko, co dotychczas znał. To niczym odebranie życia, ale nie odbiera się go całkowicie, tylko czyni zupełnie innym. Dlatego właśnie proces ten nazywa się to przemianą. Chociaż ja określiłabym to znacznie bardziej dosadnym mianem. Tak samo mówi się w świecie przyrody, gdy z poczwarki wylatuje barwny motyl. Tyle, że w naszym przypadku kolejność jest odwrócona. Działa wbrew naturze i biologii. Motyl przekształca się w poczwarkę, której życie zdominowane zostało przez znikomą wolę przetrwania. Nie ma więc mowy o podbojach świata czy poznawaniu cudów istnienia, jedyne co można to utrzymywać funkcje pozwalające przetrwać i próbować egzystować tak jakby wciąż było się motylem.

     

sobota, 28 grudnia 2013

Wieszczka Śmierci (4)

      Miałam kilkanaście lat, kiedy tak naprawdę zaczęłam ją dostrzegać. Po raz pierwszy ujrzałam w niej człowieka, a ku swemu całkowitemu zaskoczeniu również postać, która budziła moje  ogromnie zaciekawienie, wręcz silną fascynację. Przechodziłam wówczas trudny etap, zagubiona gdzieś po między światem dorosłych, a wciąż żywą, jaskrawo malującą się przed oczami,  przeszłością dziecka i nie zupełnie podobało mi się to, co w efekcie jawiło mi się jako perspektywa mojej niedalekiej przyszłości. Ludzie uwikłani w precyzyjnie sklasyfikowane konwenanse, bojący się nawet szczerze rozmawiać, nie wspominając już o prawdziwym życiu, gdzie pieniądz i pozycja były o wiele wyżej cenione, niż swoboda myślenia i wyrażania własnej osobowości. Obraz, który dla dziecka, wydaje się całkowitą abstrakcją, a ja mentalnie bardziej identyfikowałam się ze swoją przeszłością niż z kobiecością, która dopiero się we mnie budziła. Nie chciałam tak skończyć, ale nie wiele znałam w swoim otoczeniu autorytetów, które mogły nadać memu życiu nowy nurt. Nie znajdowałam alternatywy dla jałowego bytu, szarych ludzi, który zewsząd mnie otaczał. Owszem ceniłam rodziców, ale tak jak każde dziecko ceni tych którzy dali im życie. Dostrzegałam ich pracowitość i trud włożony w  moje wychowanie, a jednak nie widziałam w nich ludzi, którzy mieli odwagę żyć własnym życiem. Każdy dzień skupiał się na obowiązkach, pracach domowych i zarabianiu pieniędzy, nie było mowy o marzeniach czy szczęściu. Nie było spontaniczności, czy dostrzegania magii świata, wszystko było pragmatyczne i trywialne. Po cozawracać sobie głowę głupotami? –nie raz mawiała matka, kiedy uporczywie próbowałam wciągnąć ją w egzystencjalne dysputy. Nie wiem czy rzeczywiście nie miała nic do powiedzenia w tych kwestiach, czy też bała się na głos przyznać, że jej życie zupełnie odbiega od tego, co przed laty zaplanowała. Miała już swój wiek i nie łatwo byłoby tak nagle zawrócić ze ścieżki, którą kroczyła, może więc bezpieczniej nie dopuszczać do siebie świadomości, że ścieżka mogła być inna? Zdecydowanie łatwiej mamić się, że życie nie mogło potoczyć się inaczej, z tym przekonaniem łatwiej będzie kiedyś odchodzić z tego świata.

Wcześniej, uważałam Wieszczkę Śmierci, za wariatkę, która postradała zmysły, a właściwie nie tyle co je utraciła, bo uściślając fakty, kobieta urodziła się już z defektem. Nigdy nie zastanawiałam się dlaczego krzyczą za nią wariatka i dlaczego prawie nikt z nią nie rozmawia, traktowano ją jak zjawę, a każde pojawienie się jej w miasteczku, z zasady było negatywnie komentowane. Burzyła powłokę ospałości i bezruchu, a jej wizyty skłaniały do myślenia. Była inna, a to budziło zamęt. Zastanawiałam się dlaczego tak łatwo i w gruncie rzeczy bez najmniejszego oporu, przyszło mi zaakceptowanie tego co wtłaczano mi od najmłodszych lat. Przecież nigdy nie miałam bezpośredniego kontaktu z tajemniczą kobietą, nawet nie słyszałam jak prawiła o śmierci, co mogła więc o niej wiedzieć? Nie znałam jej imienia, losów ani pochodzenia. Widziałam tylko, niekiedy jak przemykała szybkim krokiem przez miejski deptak, a włosy jej falowały z oddali. Kazali mi jej unikać, więc to robiłam, bez chwili zawahania.

W taki sposób, zupełnie niepostrzeżenie, upływa większość życia. Człowiek robi coś, zupełnie nie wiedząc z czego wynika takie a nie inne działanie. Dlaczego w mojej głowie są opinie i przesądy, których nigdy nie miałam okazji zweryfikować. Wyrażam na głos, pewnym i nieznoszącym sprzeciwu głosem,  przekonania. Mam świadomość, że mądrze brzmią, odpowiednio dobrane słowa, ale nie wiem czy naprawdę tak myślę. Czy w ogóle myślę? Czy nauczono mnie swobody wyrażania swoich wątpliwości? Dobra jestem w kopiowaniu rzeczywistości, ale czy potrafię ją samodzielnie kreować? Tego nikt mi nie pokazywał…

Wyznaję wiarę moich rodziców, podobne mam przekonania polityczne, albo tak jak oni, nie mam upodobań w tej dziedzinie. Normy moralne,  też mam takie same. Wiem co powinnam sądzić, o homoseksualności, rasizmie i aborcji. Mam wpojone argumenty, które pozwalają mi wierzyć, że opinie, które wypuszczam w przestrzeń są jedynymi słusznymi. Potrafię ocenić zachowania ludzi, zgodnie z przyjętymi przeze mnie normami, ale… nie wiem kim jestem tak naprawdę.  Czy moje myśli, są faktycznie moimi myślami, czy też może to efekt wieloletniej indoktrynacji, zwanej powszechnie wychowaniem dziecka. Powtarzają mi od najwcześniejszych lat życia, że muszę się uczyć, więc w to wierzę. Nie wiem nawet, czy mam prawo by się przeciwstawić, tym co wmawiają mi tak zwane autorytety społeczne. Dostaję złą ocenę i czuję, że kogoś zawiodłam, że nie jestem wystarczająco dobra. Mówią, że mam słuchać rodziców, bo jeśli nie zastosuję się do ich poleceń, to będę złym dzieckiem i najpewniej pójdę do piekła. Staram się wykonywać powierzone mi obowiązki, a jeśli nie jestem w stanie im podołać, czuję silne wyrzuty sumienia. Przecież jestem zła. Dlaczego?...bo tak mi powiedziano. Bo myślę i czuję inaczej niż powinnam? Później każą mi zakładać rodzinę, rodzić dzieci i zarabiać dużo pieniędzy, nie do końca pojmuję dlaczego mam to wszystko robić, czy to akurat gwarantuje mi miejsce w niebie, ale zdaję sobie sprawę, ze świadomości, że jeśli się nie zastosuję, mogę skazać się na społeczne odrzucenie.

               

niedziela, 22 grudnia 2013

Żyć tak naprawdę!

      By przeżywać fascynujące życie, należy zacząć widzieć, a nie tylko patrzeć. Trzeba bezwzględnie czuć i mieć odwagę by uczucia zawładnęły nami. Nie tylko czyny, czy słowa. Najważniejsze by nauczyć się dostrzegać sygnały ze świata, a jest ich mnóstwo w każdej pojawiającej się sekundzie. Nie ma bowiem, tak naprawdę, chwil, w których nic się nie dzieje.Nie ma znaczenia rzeczywistość, tylko sposób jej odbierania. 

Można być najszczęśliwszym na świecie, nie mając zupełnie nic. Wiedząc, że nic się nie zdobędzie, niczego nie uda się trwale posiąść ani ludzi, ani dóbr materialnych, a każda upływająca godzina przybliża nas nieuchronnie do kresu życia.

Nasz umysł, może dokonać wszystkiego. Może poprowadzić nas przez magię, wydawałoby się szarego i mało sensownego świata, byśmy mogli przeżywać niesamowite historie, pełne emocji, chociaż teoretycznie nie dzieje się zupełnie nic...

Potrafimy żyć...a nie tylko istnieć?
Nic nie istnieje, nic nie dzieje się naprawdę. Tylko my żyjemy w naszym świecie, tylko my czerpiemy świat dla nas, a zarazem przez nas stworzony...Czy może być coś bardziej fascynującego niż życie? Czas zacząć żyć...żyć tak naprawdę!

Powodzenia:) 

wtorek, 17 grudnia 2013

Opowieść Świąteczna

     Malec chwycił piłkę i trzymał ją bardzo mocno. Tak mocno jak tylko był w stanie. Jego małe ciałko nie przywykło do takiego wysiłku, ale on się nie poddawał. Ramionka zaczęły go boleć i czuł że z tego napięcia i zacietrzewienia zaczyna boleć go brzuszek. Nie zwalniał jednak uścisku. Tylko nad tym panował. Przy najmniej do momentu aż organizm nie odmówi mu posłuszeństwa.
     Odczuwał smutek. Tak dojmujący, że miał nieodparte wrażenie, że jakaś obca chłodna dłoń zaciska się na jego małym serduszku. Nic nie był w stanie zrobić. Łzy samoistnie zaczęły ściekać z jego granatowych, ufnych oczu. Nie miał siły by być silnym. Miał sześć lat i nie rozumiał jaki jest powód, że w jego domu jest inaczej niż w domach kolegów z podwórka. Dlaczego jest tak zimno, że nawet latem czuje się gęsią skórkę na całym ciele? W innych domach rodzice się śmieją, żartują a u mnie zawsze jest tak smutno, tak jakby mama z tatą zupełnie się nie cieszyli. Jakby byli sobie całkiem obcy.
   Chłopczyk czuł, że coś jest nie tak. Wiedział, że nie tak powinna wyglądać rodzina, ale nie miał wpływu na nic. Mieszkał w domu z ludźmi, którzy nie chcieli być razem. Czasem pytał ich czy się kochają, a oni odpowiadali, że tak.Dorośli potrafili kłamać bez mruknięcia okiem, ale mały chłopiec, wiedział, że go oszukują. Wiedział do od chwili gdy pojawił się w ich życiu.
   Małe ciałko drgało z wycieńczenia. Piłka była coraz cięższa, a piżamka, którą założono mu po świątecznej kolacji, mokra była od potu. I chociaż powinien czuć gorąco od wysiłku, jego serce było zimne. Tak zimne jak serca mamusi i tatusia.


  

piątek, 13 grudnia 2013

Kraina Absurdu

      Alicja mówiła nadal, ale ja już tylko udawałam, że jej słucham. Opowiadała o ośrodku w którym odbywały się rekolekcje, o wspólnych mszach i okolicy po której spacerowała wraz z innymi kursantami. Dużo miała do powiedzenia i mówiła to tak szybko, że nie pozostawiała już miejsca na kolejne serie moich niewygodnych pytań. Skupiła się na realnym aspekcie wyjazdu, to była bezpieczna część, która nie mogła sprowokować mnie do zasiewania wątpliwości w jej na nowo odrodzonym chrześcijaństwie. 

     Prawiła więc  beznamiętnie, o tym wszystkim co kompletnie mnie nie interesowało. Bzdurne sprawy, którymi nie miałam ochoty zaprzątać i tak już przeciążonej głowy. Denerwowały mnie jej słowa i mało wiarygodny przekaz. Słowa wiary nie miały zupełnie odzwierciedlenia w jej postępowaniu, były więc mitem, który krążył w formie dźwięku, ale nie wnosił ze sobą, żadnej konkretnej treści. Bo jak pojąć, że człowiek tak mocno wierzący nie potrafi kochać świata? Nie jest w stanie odnaleźć szczęścia, obcując z naturą, która jest jedyną prawdą, determinującą naszą fizjologię i nasze serca. Czy nie na tym polega właśnie prawdziwa  istota religijności. Na poświęceniu i zrozumieniu innych istot? 

     Absurd świata, którego większość, z pozoru jedynie, istot myślących nie jest w stanie pojąć. Te absurdy w Krainie Absurdu są tak zwyczajne i niezaskakujące, że ludzie zdają się ich zupełnie nie dostrzegać. Tak jakby przyjęli jej za coś co jest, było i zawsze będzie towarzyszyć ludziom. Czują się zwolnieniu z obowiązku badania ich natury, wierząc że absurd nie jest absurdem. Jest natomiast prawdą, z którą nie należy w żaden sposób polemizować. Zgodnie z tą regułą, postępują zdecydowana większość społeczeństwa. Ja niestety zostałam pozbawiona daru "niewidzenia". Zielarka mówiła, że to co charakteryzuje mój ród, jest darem. Pięknym darem który pozwala zgłębić istotę wszechrzeczy. 

    Niestety dar bywa i klątwą zarówno. Zgodnie z tradycją moich przodków kobietom w moim rodzie został powierzony dar widzenia. Mamy coś na kształt trzeciego oka, tyle tylko, że oko to umieszczone jest w głębi umysłu. Niestety daru tego nie można się pozbyć, mimo usilnych starań i wiedzy, że w Krainie Absurdu, widzenie nie jest najbardziej pożądanym talentem. Często wewnętrzne oko przyczynia się do smutku i niezrozumienia, które towarzyszy takim jak ja.

      Paradoksalnie, kiedy mowa o typowym zmyśle widzenia, połączonym z oczami nie zaś z umysłem, wykazuję on wiele błędów, które związane są z nieprawidłową genetyką. Ta cecha również jest dziedziczna, co drugie pokolenie kobiet, w moim rodzie, obarczone jest jej uciążliwościami. Mam wadę, która nie pozwala mi przemęczać wzroku. Nie umiem jednak pojąć, jak zapobiegać owemu przemęczeniu, bowiem jego przyczyny są często nielogiczne. Czasem ma to miejsce, gdy nadwyrężona jest psychika, innym razem przez zbyt długie czytanie bądź zbyt intensywne światło. Trudno przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny atak i jak długo będzie on trwał. Obrazy przed mymi źrenicami rozmywają się, a proste linie pełne są załamań i krzywizn. 

        Niekiedy muszę się domyślać co tak naprawdę jest w odległości, nie większej niż długość moich ramion. Czuję, że ogarnia mnie wówczas panika, związana z brakiem kontroli. Bez oczu jestem bezbronna i zdana na łaskę bądź nie łaskę świata, który wydaje się być w takich momentach szczególnie nieprzychylny. Mam  wrażenie, że w godzinach ataku, rozszerzam źrenice, a mój przytępiały wzrok skupia się na cieniach, które zewsząd mnie otaczają. Bezładny świat powoli zaczyna nowego wymiary, a ja staram się zapanować nad paniką, która wprowadza niepotrzebny chaos do mojego życia. 

     Wiem dobrze, że nie zapobiegnę kolejnemu atakowi, ani też nie skrócę czasu jego trwania. I mimo, że muszę zdać się na przeznaczenie, które kieruje mnie po omacku przez życie, to nie łatwo jest zapanować nad strachem, który mimo dużej powtarzalności ataków, za każdym kolejnym wydaje się być równie silny. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się pojąć to co od lat stanowi moją naturę. Może ma to związek z równowagą? 
      Aby wyrównać przenikliwość umysłu, właściwą kobietą z rodu, obdarowano mnie także okresową utratą wzroku? W moim wypadku widzenie świata nie wiąże się zatem z tym co charakterystyczne dla ogółu. Pojęcie widzenia wypływa raczej z zdolności odbierania sygnałów wysyłanych przez otoczenie, ze słów, emocji i paradoksów działania, nie zaś obrazów, które w moim przypadku, uległy znacznemu upośledzeniu. 

     Z każdym rokiem wyostrza się moje trzecie oko, a postępuje to wprost proporcjonalnie do degeneracji siatkówki, która ma o wiele więcej lat niż moje ciało. Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zupełnie stracę wzrok. Są też pewne szanse, że nastąpi dzień w którym trzecie oko, przestanie władać moim życiem. Najpewniej związane będzie to z demencją starczą. Kiedy mój umysł zablokuje się na rzeczywistość, wtedy też dar mój ulegnie całkowitemu uśpieniu, a ja zacznę widzieć tak jak inni ludzie. Wówczas życie w Krainie Absurdu przestanie stanowić dla mnie mękę, pełną niezrozumienia i smutnego zdziwienia regułami panującymi we wszechświecie.
















środa, 11 grudnia 2013

Wieszczka Śmierci (3)

           Kobieta, w oczach rodziców, wciąż była dzieckiem, choć wiek jej od dawna przestał na to wskazywać. Była spontaniczna i nieokiełznana, tak samo jak dzieci, które nie znają jeszcze sztywnych norm i sztucznie wyuczonych, społecznych zachowań. Kobieta nie znała norm, a nawet jeśli, to zupełnie nie przyjmowała ich jako obowiązujące. Nie musiała udawać i nie chciała tego robić, było to zupełnie wbrew jej temperamentowi. W okresach, gdy zmuszano ją do przyjmowania leków, zachowywała się poprawnie. Była ospała i przytępiona, ale nie budziła w ludziach niepokoju. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, nie miała nawet ochoty żyć, a myślenie przychodziło jej z trudem. 

        Czuła się jak manekin, którego ktoś popchnął i tylko ze względu na siłę rozpędu kroczył po alejkach, do czasu aż resztka energii została zużyta. Wówczas ogarniała ją senność, której nie była się w stanie przeciwstawić. Z natury kochała sen, ale nie ten po lekach. Chemiczne pastylki sprawiały, że nie śniła w ogóle, a tuż po przebudzeniu była tak samo zmęczona jak w chwili zasypiania. Było to nieprawdopodobne, a jednak stało się jej udziałem. Pastylki zabijały w niej wszelkie przejawy życia, choć lekarze uważali, że musi je stosować by dzięki nim zabić objawy choroby. Objawy, bo przyczyn nie dało się zniwelować. Były cechą jej osobowości, a wyeliminować mogła je, jedynie śmierć. Innej metody nie było.


               Wpatrując się w  jej sylwetkę z daleka, nie trudno było odgadnąć jaki etap aktualnie przeżywa. Podczas ataków szaleństwa, bez względu na temperaturę,  biegała bosa, z rozczochranymi włosami, co zupełnie nie przystawało kobiecie w jej wieku. Uwzględniając powszechnie panujące normy, takie zachowanie nie było akceptowane, ale choroba psychiczna uznawana była za okoliczności łagodzące, owe nadużycie. Kasztanowo-srebrzysta zasłona włosów unosiła się w powietrzu, całkowicie poddając się władaniu wiatrom, hulającym po dolinie. Karolina była wówczas silnie pobudzona, a zwielokrotnione emocje wręcz malowały się na jej obliczu. Całą swoją postacią wyrażała jak prawdziwie żyje. Nie można było tego nie dostrzec. Było to mimo swej niepoprawności, całkowicie fascynujące. Postać jej, niemal unosiła się nad powierzchnią ziemi, tak bardzo była naładowana nieznaną energią.

      Mówiła do ludzi o tym, że będą umierać. Pytała ich czy o tym wiedzą, czy naprawdę zdają sobie sprawę, że nie zostaną tu na długo? Patrzyła w jakąś przypadkową twarz przechodnia i wbijała w niego, nieustępliwy wzrok, jakby zmuszała tym samym, do zastanowienia się nad sensem życia, rozpatrywanego w aspekcie nieuniknionej śmierci. Twierdziła, że zna sekret i że chce, by i oni go poznali. Upierała się pewnością nieznoszącą sprzeciwu, że tylko świadomość śmierci pozwoli im żyć tak naprawdę. Chciała by dostrzegli jak bardzo  są uśpieni, nie dopuszczając do siebie prawdy. Czyniło ich to jedynie odtwórcami , narzuconych z góry ról. O niczym nie decydowali, tak bardzo uciekali od życia, że przestali nim władać. Konsekwentnie zabijali czas, nie wiedząc przy tym, że to czas ich zabijał, a najbardziej wyniszczała ich martwota, której dobrowolnie się oddawali.

I tak zrodziła się nazwa Wieszczka Śmierci. Była nieco lekceważąca, bo nikt na głos nie przyznawał, że traktuje jej słowa poważnie. Niektórzy jednak, w zaciszu czterech ścian, zastanawiali się z niepokojem, rozmyślając o śmierci, która z upływem każdej sekundy, była coraz bliżej. Kiedy Karolina miewała ataki, twarz jej promieniała, a cała postać zdawała się emanować wewnętrznym światłem, jakby naprawdę przeżywała oświecenie. Może faktycznie poznała tajemnicę życia której ogół nie pojmował? A może po prostu była bardziej szalona niż ktokolwiek mógł przypuszczać?






niedziela, 8 grudnia 2013

Wieszczka śmierci (2)

      Wpatrywałam się, jak kwiecista, trochę zbyt letnia, jak na temperaturę siedemnastu stopni Celsjusza, sukienka majaczyła w oddali by po chwili zniknąć zupełnie. Wydawało się, że kobieta musiała marznąć, ale bodziec ten albo nie docierał do receptorów w jej mózgu albo, istnieje też wersja, po prostu nie odczuwała zimna. Tak bardzo pochłonięta była życiem w chwili obecnej, że jakiekolwiek odczucia,  były z natury rzeczy pozytywne. Nie ma złych odczuć, złe jest tylko kiedy członki ciała, obezwładnia martwota. Kiedy sen zabiera myśli i uczucia, a na głowę spada zasłona ze spokojnego marazmu, którego iluzoryczność pozwala fałszywie ufać, że jest to pożądany spokój. Kobieta ukryła się przede mną w masie bezimiennych twarzy, a niezbyt sprawny zmysł wzroku nie pozwalał mi odnaleźć jej śladów. Obrazy na tym poziomie odległości zlewały się w nie pozwalające rozróżnić się plamy. Spacerowicze starali się w żaden sposób, nie przykuwać uwagi, bosej postaci. Omijali ją ukradkowo wzrokiem, zwiększając niepostrzeżenie dystans odległości. Kobieta nie podlegała pod żadne ustalone społecznie reguły, a jej zachowanie mogło okazać się nazbyt spontaniczne i w gruncie rzeczy nieprzewidywalne. A wszystko co było nieznane, budziło odwieczny strach.

    Nigdy nie była dobrze postrzegana przez mieszkańców niewielkiej osady, położonej pomiędzy dwoma wzgórzami. Od pewnego czasu nie było wokół niej nikogo kto by pilnował, by regularnie zażywała leki, które bezwątpienia przytępiały jej zmysły, a co za tym  idzie, na krótki czas leczyły ją z nieokiełznanej spontaniczności, która tak przerażała ludzi. Przestawała wówczas być sobą, ale była spokojna, a to było najistotniejsze. O ile było to możliwe ludzie jej unikali, niektórzy dyskretnie usuwali się z drogi, kiedy pojawiała się na deptaku, zapobiegając w ten sposób prawdopodobieństwu pojawienia się komplikacji. Większość się jej bała, może nie tyle lękali się kruchej, pięćdziesięciu kilku letniej kobiety, bo fizycznie nie była w stanie uczynić im jakiejkolwiek krzywdy, ale przerażało ich to co mówiła. Nie chcieli słuchać słów, które niekontrolowanie wylewały się z jej ust, podczas gdy umysł jej toczył jeden ze schizofrenicznych ataków. Niekiedy mijała ich bezszelestnie niczym zjawa ze snu, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami. Była jak cień, które nie reaguje na otoczenie, wręcz jakby zupełnie nie dostrzegała, że poza nią coś istniało. Innym razem mówiła na głos, a kiedy pozwalała na upust swoich mądrości, ludzie odwracali się od niej, by jak najszybciej uciec poza pole rażenia, jej zbyt prawdziwych słów. Co jeśli wariatka ma rację?- zastanawiali się nieliczni , gdy można było już ukryć twarz w bezpiecznych schronie, utkanym z samotności. Zdjąć z oblicza, mdławy uśmiech i w intrygującej ciszy, pomyśleć o tym o czym prawiła Wieszczka.

    Ogół traktował ją tak jak na to zasłużyła, tak przy najmniej konsekwentnie twierdzili. Kiedy bosonoga była pod wpływem leków, litowano się nad nią, ale prawie nikt nie traktował jej jak myślącego człowieka. Miała problem z umysłem, była więc wariatką. Inna opcja nie istniała. Tylko miejscowa Zielarka, od czasu do czasu rozmawiała ze zjawą, a kiedy to czyniła, odnosiło się wrażenie, że zupełnie nie dostrzega jej ułomności. Zielarka, od lat obserwująca, z racji swojej specyficznej profesji, naturę nie oceniała swoich rozmówców, pozwalając im być, tym kim byli naprawdę. Dla wszystkich innych kobieta, była wyklęta poza ramy miejscowego społeczeństwa. Przecież była niespełna rozumu. Takich ludzi nie da się przecież traktować zbyt poważnie. Co oni mogą wiedzieć o życiu, kiedy umysł ich uwięziony jest w szponach psychicznej choroby?

    Żyją pochłonięci iluzją własnego umysłu, zupełnie oporni na otaczający świat. To było najłatwiejsze wytłumaczenie, dla losów i prawd zbyt głośno, powtarzanych przez kobietę, która niewątpliwie budziła w nich niepokój. Najczęściej mówiono o niej wariatka, chora, czasem lekceważąco nazywano Wieszczką Śmierci. Na imię miała Karolina, ale mało kto tak się do niej zwracał. Tylko Zielarka mawiała do niej po imieniu, inni traktowali ją raczej bezosobowo. Gdyby uznano, że ma normalne imię, dokładnie tak jak inni ludzie, a do tego tożsamość i pewną tylko jej przypisaną historię, stała by się zbyt rzeczywista, a to groziło poważnymi konsekwencjami. Bo inaczej traktuje się mądrości, wypowiadane przez człowieka, który jest jedynie niechlubnym i mało produktywnym członkiem społeczeństwa ludzi prawych i rozsądnych, a zupełnie inaczej należałoby traktować kobietę, która ma imię i tworzoną latami legendę.

    Z dużą ciekawością, obserwowałam Wieszczkę, która spacerowała po miasteczku. Czasami pojawiała się na deptaku, nawet kilka razy w tygodniu, ale bywały też niezliczone okresy kiedy przez wiele dni, nie można było odnaleźć śladu jej obecności. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów się pojawi, ani wyjść jej naprzeciwko. Wieszczka nie zawsze nadchodziła z tej samej strony. Mieszkała w nadszarpniętym zębem czasu domu pod lasem, wraz ze swoimi rodzicami. Opiekunowie byli już parą staruszków i od dawna nie pojawiali się wśród ludzi. Właściwie o ile nie było to konieczne, nie opuszczali swojej farmy, która od lat stała odłogiem. Ziemie uprawne zarastały przez roślinność, a nowo tworzący się las, nieustępliwie zbliżał się pod okna domostwa. Przyroda nieustępliwie upominała, się o to, co tak brutalnie jej odebrano. Farma niszczała, a jedyne żyjące na niej zwierzęta, były na wpół zdziczałe. Żyły własnym życiem, ciesząc się wolnością, ale i walcząc o przetrwanie w okresach większego chłodu. Nie było następcy który mógłby przejąć wielohektarowe pole. Staruszkowie musieli z pewnością dobiegać już osiemdziesiątki, a biorąc pod uwagę wieloletnie trudy życia i mnogość starczych chorób, był to wiek znaczący. Kres ich życia zbliżał się nieuchronnie, a gdyby nie troska o losy jedynej córki, dawno już ciała ich spoczęłyby na cmentarzysku kości. Obawiali się, co stanie się z jedynaczką, kiedy odejdą na zawsze. Świadomość ta z pewnością przedłużała ich życie, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy. 

    Bez względu na stan nasileń choroby psychicznej, dziewczyna potrafiła zadbać o siebie, poza tym była jeszcze Zielarka, która pomagała w trudnych okresach, lękali się jednak czy ludzie w miasteczku, pozwolą żyć Karolinie życiem, które dotychczas prowadziła. Istniały przypuszczenia, że gdyby opiekunowie umarli, miejscowe służby socjalne, kierując się dziwnie pojętą dbałością o jednostkę, mogliby na przykład bez skrupułów, zamknąć ją w specjalistycznym szpitalu, a farmę przejęłoby państwo. Kobieta utraciłaby wówczas wolność, która była jej do życia niezbędna tak samo jak powietrze

czwartek, 5 grudnia 2013

Wieszczka śmierci (1)

     Bosa kobieta poruszała się zwinnie miejskim deptakiem. Była wysoka i szczupła, a jej falowane włosy unosiły się wraz z wiatrem. Kasztanowa płachta, poprzetykana tu i ówdzie srebrnymi nitkami, dodawała postaci nieco realistycznego wyglądu. Była niezwykle eteryczna, o dziwnej, rzadko spotykanej urodzie, aż chwilami ciężko było uwierzyć, że jest rzeczywista. A mimo to,  tak samo jak wszyscy podlegała prawom natury. Starzała się.

    Siwe włosy i zmarszczki ewidentnie zarysowywały upływ czasu na jej obliczu. Od dawna, nie była już dziewczyną, tylko kobietą, której nie zostało zbyt wiele czasu. Nikomu nie udało się jeszcze przeciwstawić przeznaczeniu, które po cichu skradało się i zarzucało własne wici na uległe całkowicie ciała. Nikt nie czuł wprawdzie bezpośredniego dotyku, a jednak ludzkie losy niepostrzeżenie, zmieniały się i nieuchronnie zmierzały do kresu.

    Patrzyłam przez chwilę za sylwetką kobiety. Wyróżniała się z tłumu, nie tylko bosymi stopami i rozwianą burzą włosów, ale też pewną swobodą stąpania, jakby szaleństwo dawało jej prawo by niweczyć wszelkie konwenanse. Nie widziała wokół siebie ludzi, a jeśli nawet ich dostrzegała, co zupełnie nie było pewne, nie zwracała na nich uwagi. Nie mieli prawa do jej życia, które skupiało się tak bardzo we wnętrzu postaci, że wcale nie odczuwała potrzeby afiszowania się nim wśród innych. Nie potrzebowała akceptacji ludzi, którzy według niej nie żyli naprawdę. Właściwie to ich aprobata, byłaby dla niej ujmą, bo nie można szanować słów tych, którzy boją się świadomie myśleć. Kto był więc szaleńcem?

    Kobieta należała do społeczeństwa tworzonego przez mieszkańców doliny, a jednak wydawała się, że jest całkowicie oderwana od realnego świata. Jakby zarazem była i nie była jego częścią. Paradoks, którego nie dało się wytłumaczyć słowami. Ciało pojawiało się w mieście, stopy dotykały tych samych traktów, a w chwilach uspokojenia umysłu, poniekąd funkcjonowała tak jak inni. Jednak mentalnie odbiegała od nich, tak bardzo jak to tylko możliwe. Była chora, a dysfunkcje umysłu pozwoliły jej zobaczyć świat, do którego ludzie z doliny nie mieli dostępu. To była rzeczywistość w której istnienie nie wierzyli, zamykając się w ciasnych , dobrze znanych, a zarazem boleśnie wręcz, wygodnych schematach. Nie dlatego, że nie mogli ich dostrzec, ale dlatego że w ich przypadku „niewidzenie” pozwalało na komfort bezmyślnego, pustego życia. Gdyby w końcu zrozumieli na czym polega istnienie, które bezwiednie prowadzi ich do cmentarzyska kości, wielu nie potrafiłoby udźwignąć tak niepojętego ciężaru. Nie przywykli do tego by myśleć, nie umieli czuć i w gruncie rzeczy, zupełnie tego nie potrzebowali. Strach ograniczał ich, a próby podjęcia walki z otępieniem, były zbyt obciążające. Po co „walczyć”, jeśli można „nie walczyć”? Wychodzili z założenia, żże każdy intelektualny wysiłek, jest gorszy od jego braku. W głowach wtłoczoną mieli starą mądrość, która przestrzegała przed otwieraniem drzwi do świata, którego nie jest się w stanie opanować. Szaleństwo może pochłonąć duszę, a powroty nie istnieją.

środa, 4 grudnia 2013

Śmierć

 Patrzę jak umiera. Leży w potężnym, drewnianym łóżku, w rodzinnym domu. Jest sama, całe życie tak bardzo bała się samotności, otaczając się rzeszą pochlebców. Nie wiedząc że ostatnie chwile będę jej osobistym spotkaniem ze śmiercią. Oczekiwała czegoś zupełnie innego, jakby przejście w gronie bliskich miało ją wyzwolić ze strachu...
   Idiotka. Całe życie trwała, lękając się śmierci, a ta i tak dopadła ją dzisiejszego dnia. Przed śmiercią nie ma ucieczki. Nie można sie do niej przygotować. Nie wiem jak długo potrwa ostatni akt  życia Staruchy, ale nie zajmie to zbyt długo. Słyszę jak kaszle. Ociera ręką pot i pojękuje cierpiętniczo.
   Przyglądam sie "scenie umierania" z korytarza. Wiem, że gdybym była lepszym człowiekiem, podeszłabym do niej. Nie czekałaby w skupieniu, obojętna na jej strach. Mogłabym usiąść na taborecie i złapać ją za pomarszczoną rękę. Własną obecnością ułatwić jej przejście na drugą stronę rzeczywistości. Lepiej dla umierającej, żeby po drugiej stronie nic nie było...jej życie na ziemi, jednoznacznie skazywało ją na piekło. Nie było dla niej żadnego usprawiedliwienia ...
   Nie zrobiłam tego.
Stałam wciąż w mroku korytarza, przypatrując się ostatnim, bolesnym podrygom. 
Nie wybaczyłabym sobie, że po latach znęcań, które na mnie praktykowała, pomagam jej, zapominając, że to przez nią stałam się tym kim teraz jestem.To byłaby zdrada, wobec siebie samej, a zdrady nie można wybaczyć..
Powłoka, starej schorowanej, bezbronnej kobiety, niczego nie wyjaśniała. Wiem, że gdyby miała siłę wstać wciąż byłaby tym samym katem, który bez litośnie niszczył ludzkie dusze...

niedziela, 1 grudnia 2013

Ona i On

      Widziała to co chciała widzieć. Odcięła się od prawdy, zapatrzona w oczy mężczyzny, którego tak bardzo kochała. Każde dziwne zachowanie tłumaczyła, każde kłamstwo wybaczała. Nigdy nie przyszło jej do głowy oceniać jego chłodnego zachowanie i braku zaangażowania. Kochała go takim jakim był, a przecież nie było nic cenniejszego niż miłość. Najważniejsze, że miała pewność, że to On był mężczyzną jej życia. Dla niego zrobiłaby wszystko i nikt nie musiał jej przypominać o przysiędze małżeńskiej. Miała ją w sercu, tak jak obraz mężczyzny, który był ojcem jej dzieci.


    Widział prawdę, która go otaczała i zastanawiał się jak to się stało, że do tego dopuścił. W którym momencie zabrakło mu sił by walczyć o siebie, o życie i o to co tliło się w jego duszy. Dlaczego poddał się i zmienił swoje marzenia na trwanie, które z każdym dniem doprowadzało go coraz bliżej do śmierci. Przestał czuć, że żyje. Odpowiedzialność nakazywała mu trwanie przy rodzinie, ale wiedział już że nigdy nie kochał kobiety z którą spędzi resztę swoich dni. Na początku był zakochany, oszalał dla niej na moment, ale nigdy nie było między nimi bliskości. Wspólne życie, przestrzeń, ludzi których serca i dusze nie potrafiły znaleźć do siebie drogi. Wiedział, że jest za późno by odejść...