W życiu
chodzi przede wszystkim by umieć odnaleźć równowagę pomiędzy różnymi aspektami
egzystencji. By potrafić pogodzić umysł z ciałem, a rzeczywistość, z
marzeniami. Kiedy człowiek skupia się na jednej dziedzinie wszystkie inne na
tym cierpią, ale czasem utrzymanie równowagi mimowolnie skłania nas do przeciętności.
Tak bardzo staramy się znaleźć balans na linie życia, że każde zachwianie
traktujemy jako porażkę. A czasem trzeba upaść by móc ponownie wspiąć się na
linę. Po upadku łatwiej stawia się kroki, a i perspektywa dalszej drogi jest
jaśniejsza i bardziej przemyślana. Bo gdyby wciąż szło się po linie, nie można
byłoby znaleźć punktu odniesienia. Nie byłoby się ani wyjątkowym, ani
przeciętnym… po prostu spędzałoby się życie na linie.
Kiedy wiemy
jak głęboka jest otchłań pod nami, zdajemy sobie też sprawę, gdzie należy
stawiać kroki by jej uniknąć. Horyzont daje poczucie spełnienia, a to, co czyni
nas wyjątkowymi pozwala żyć. Człowiek bez względu na to jak niesamowite talenty
by posiadał, zawsze w swojej duszy ma miejsca, w których upada. I może zdawać
sobie sprawę ze swoich ułomności, może je rozumieć i walczyć z ich negatywnym
efektem, ale prędzej czy później i tak upadnie.
Nawet ci,
których uznaje się za całkowicie niesamowitych i wybitnych, upadają. Czasem
nawet boleśniej niż inni, bo dysonans ich osobowości jest nieproporcjonalnie
zróżnicowany. Jak to możliwe, żeby ptak, który posiadł sztukę latania, bał się
stąpać po ziemi, która dla całej masy stworzeń, jest czynnością równie normalną
jak oddychanie? A jednak są takie ptaki, tylko rzadko, kiedy mamy szansę je
dostrzec.
Na świecie
żyją ludzie, którzy posiadają rozwinięte zdolności, z reguły niedostępne dla
większej części społeczeństwa. Są to pewne możliwości, naturalnie im
przeznaczone, ale tak rzadko spotykane, że kojarzone przede wszystkim z magią
albo wręcz fikcją. Z zasady marą wydaje się wszystko to, czego nie rozumiemy.
Mimo iż, niekiedy uznaje się, że są to umiejętności, które każdy człowiek
mógłby w sobie rozwinąć, gdyby tylko potrafił wsłuchać się w siebie, odrzucając
chaos materialnego świata. Abstrakcja? Jeszcze sto lat temu, przeciętny
mieszkaniec środkowo europejskiej wioski, miałby problemy z zaakceptowaniem świadomości,
że gdzieś tam daleko, są krainy, na którym dominującym kolorem ludzkiej skóry
jest zróżnicowany odcień brązu. Podobnie zresztą jak dla mieszkańców czarnego
lądu, myśl o jasnoskórych była jedynie bajką. Teraz jest to normalne, kiedyś
natomiast było nie do przyjęcia. Tak samo jest ze zmysłami, tak wysoce
rozwiniętymi u nielicznych jednostek. Dziś wydaje się to nadal mistyką, nie zaś
normalnością.
Piotr nie
wydawał się być nikim wyjątkowym. Jego wygląd nie przysparzał mu zbyt wielu
przyjaciół. Nie budził odrazy, ale też nie wywoływał sympatii. Nikt szczególnie
nie szukał z nim bliższego kontaktu. Traktowano go raczej obojętnie. Myśląc o
jego umiejętnościach, zastanawiam się czy kiedykolwiek przyszłoby mi do głowy,
że ktoś tak nieprzeciętny jak Piotr mógłby budzić moje zainteresowanie. Bo
kiedy już wie się, jakim był człowiekiem, fascynacja rodzi się sama.
Mieszkał w
niewielkiej wiosce, w domu na skraju lasu. Dom był stary i wiele lat trwało za
nim udało się go wyremontować i przywrócić do świętości. Z zewnątrz nie wydawał
się ani zbyt stary, ani dostatecznie młody by budzić ludzką zazdrość. Po prostu
dom na skraju lasu.
Mnóstwo
takich domów, mnóstwo takich ludzi, a jednak czasem należy przeszyć człowieka
na wylot by znaleźć to, o czym nie sposób zapomnieć. To, czego świadomości nie
da się wyprzeć z umysłu, można ewentualnie spróbować zrozumieć. Tylko jak
posiadając minimalną znajomość alfabetu, sklecając sylaby w sensowny wyraz,
można zarazem docenić prozę najwyższych lotów? Kiedy słowa nie wiele mówią, a
ich treść też jakby wydaje się obca.
Mężczyzna
zajmował się homeopatią. W niewielkim miasteczku wynajmował pokój na parterze
budynku mieszkalnego i przyjmował pacjentów. Przyjeżdżało ich wielu. Zwłaszcza
tych, którzy cierpieli na dolegliwości trudne do leczenia albo dla odmiany,
ludzi o hipochondrycznych zapędach, którym spotkanie z tak wybitnym fachowcem
uspakajało na jakiś czas zmysły. Mogli bez cierpienia żyć, łudząc się, że pojawiające
się, często urojone dolegliwości, nie doprowadzą ich do rychłej śmierci.
Poniekąd, więc Piotr był nie tylko lekarzem od ciała, ale i od duszy. Obie
kuracje miały równie ważne znaczenie, dla chorych. Ciężko byłoby segregować ich
dolegliwości i nadawać im fałszywą wartość.
Bo w gruncie rzeczy, nie ważne, co sprawia
ból, istotne tylko, że ból istnieje. Sama homeopatia, pomijając jej akceptację
przez środowisko lekarzy akademickich, polega, bowiem na znajomości substancji
zawartych, głównie w roślinach i odpowiednich ich proporcjach. Na określone
dolegliwości podaje się odpowiadające im medykamenty.
Na zapleczu
pokoju, w którym przyjmował znachor, bo tak właśnie mówili o nim miejscowi,
znajdowała się duża szafka z buteleczkami. Małe szklane pojemniczki wypełnione,
wydawałoby się, takimi samymi kuleczkami. Białe, mikre i błyszczące z zewnątrz.
Każda dokładnie taka sama jak wszystkie inne, niczym niewyróżniająca się.
Substancja czynna była odmienna w poszczególnych słoiczkach, ale żaden ze
zmysłów ludzkich nie był w stanie tego rozpoznać. Kolor i kształt się nie różnił,
zapachu nie wydzielały, a smak był lekko słodki, bowiem substancje wspomagające
kuleczek, bez względu na ich działanie były te same.
Małe szklane
słoiczki z nazwą łacińską czynników, z których zostały wytworzone. Jeśli nawet
ktoś nie miał pojęcia, co jest napisane na białej karteczce, wystarczyło
znaleźć odpowiednik łacińskiej nazwy i tym samym poznać całą magię. O ile
więcej wyjątkowej mocy miały słowa, których się nie rozumiało. Im bardziej były
obce i zawiłe, tym większa wiara, w to, że były w stanie uleczyć. Wiedza, nie
wspomagała kuracji, bo ludziom się wydawało, że tak pospolite rośliny, które są
w większości przypadków, na wyciągnięcie dłoni, nie mogą mieć tak znaczącej
siły działania. Zawiłe nazwy robiły swoje.
Przed
gabinetem mężczyzny ustawiały się kolejki. Kilka do kilkunastu osób czekało,
każdego dnia, kiedy gabinet był otwarty. Miało to miejsce zazwyczaj w trzy
popołudnia w tygodniu. Między czternastą na dwudziestą odbywało się
przyjmowanie pacjentów. Wizyta trwała czasem kilka minut, a niekiedy
przeciągała się nawet do godziny i dłużej. Wszystko zależało od osoby
wchodzącej i od nastroju, który aktualnie miał homeopata. Z zasady jego humory
były nieprzewidywalne. Albo był miły i przyjazny, zaś innym razem krzyczał na
ludzi zgromadzonych w przedsionku poczekalni, przypisując im najbardziej błahe
przewinienia. Wystarczyłoby ktoś zamiast na krześle usiadł na parapecie okna,
bądź wyszedł zapalić poza obszar budynku, a mężczyzna reagował złością. Jego
niespodziewane zachowania budziły w ludziach respekt. Nie był, bowiem, tym,
który z łagodnością wysłucha ich utyskiwań, ale człowiekiem, który narzucał
własne reguły. Jego wiedza i świadomość jak bardzo może pomóc, nawet w
beznadziejnych sytuacjach czyniła go wszechmocnym. Dla swoich pacjentów był niczym
guru we wspólnocie religijnej. Nikt nie miał odwagi przeciwstawić się jego
grubiańskim zachowaniom. Dopóki go potrzebowali, akceptowali wybuchowy i
władczy charakter swojego autorytetu.
Czasem
dziwiło jego zachowanie. Ogół może nie przywiązywał do tego zbyt dużej uwagi
sądząc, że tak po prostu musi być, ale ci bardziej wrażliwi, długo zastanawiali
się, z jakiego powodu jednostka tak wybitna pod pewnymi aspektami życia, potrafi
reagować jak najzwyklejszy prostak. To było zaskakujące i w pewnym sensie niepokojące.
Dlaczego znachor przejawia w swym zachowaniu pierwotne instynkty? Dążenie do
władzy, dominacji nad słabszymi i siły przetrwania.
Ludzie
czekali pod jego gabinetem, a on wychodził podenerwowany, jakby wręcz
niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza w samotności i decydował o tym, kogo
przyjmie a kogo nie. Nie zwracał uwagi na długość oczekiwania czy długość
przebytej drogi. Po prostu spoglądał na nich z wyższością i mówił, kto ma wejść
do gabinetu. Jeśli wszedł ktoś, z kim mógł poruszyć sferę duchowa ludzkiej
egzystencji, potrafił trzymać go nawet dwie godziny, zupełnie nie zaprzątając
sobie głowy świadomością, że zniecierpliwieni pacjenci czekają na to by móc
poradzić się go w kwestii dolegliwości chorobowych. Inni chcieli tylko wykupić
leki, ale czas oczekiwania nie zmieniał się.
Kiedy miał
zły humor, krzyczał na nich, albo dla odmiany siedział z gburowatą miną,
przeciskając w akcie łaski, szczątkowe słowa będące diagnozą bądź poradami
dotyczącymi stosowania medykamentów. Już sama wizyta w gabinecie była dużym stresem,
bo nijak nie można było przewidzieć, na co będzie można trafić. To zawsze była
loteria. Ci, którzy przychodzili do niego latami, zawsze mieli te same obawy.
Na szczęście diagnozy były tak trafne, a leczenie skuteczne, że niewielu rezygnowało
z jego usług. Nikt przecież nie odwiedzał go dla przyjemności. Wizyty były
płatne, a co najważniejsze przynosiły pożądane rezultaty.
Znajomość
homeopatii, nie jest niczym nadzwyczajnym. Z pewnością nie jest to wiedza
powszechnie znana, często przegrywa w potyczkach z innymi, bardziej typowymi
metodami leczenia. Wciąż krąży, bowiem przekonanie jakoby w leczeniu
homeopatami udział miały nieznane siły. A skoro nieznane to zapewne złe.
Znachor posiadł swoją wiedzę tak dokładnie, że niewielu specjalistów mogło mu
dorównać. Wbrew pozorom, to wcale nie wiedza czyniła go tak wyjątkową osobą.
Miał on w sobie ukryty dar, pewną umiejętność, której nie można określić
jednoznacznie, a ciężko też zaszeregować ją to talentów, sensu stricte. W tym
wypadku chodziło o coś innego, o coś niepojętego dla przeciętnego człowieka.
Pacjenci
przychodząc na wizytę, zawsze mieli ze sobą zdjęcie. To był bezwzględny
warunek, ponieważ bez niego nie możliwe było przeprowadzenie właściwej
diagnozy. Fotografia musiała być aktualna i należeć do chorego. Zdarzało się,
że przyjmował także fotografie członków rodziny, aczkolwiek robił to raczej nie
chętnie, twierdząc, że właściciel nie jest przekonany o słuszności wizyty, poza
tym często nie miał nawet pojęcia, że ktoś czyta z jego zdjęcia. To było wbrew
zasadą, bo jeśli ktoś nie wyraził zgody, na taką działalność, to obraz był
zamazany. Nie wiele, albo wręcz nic, nie dało się z niego wyczytać.
Przyjaznym,
bądź wręcz przeciwnie, głosem zapraszał pacjenta by usiadł na krześle. Sam
zabierał zdjęcie i oddalał się na zaplecze. To był bardzo stresujący moment, bo
w pewnym sensie toczyły się wówczas losy danego człowieka. Świadomość chorób,
które rozwijały się w ludzkim ciele, była czasem bardziej trująca niż sama
choroba. Ludzie często wierzą, że dopóki czegoś nie wiedzą, to nie istnieje.
Inaczej, bowiem żyje się z dolegliwościami żołądka, a inaczej z myślą, że
śmiertelny rak zjada twój układ pokarmowy. Diabeł tkwi w szczegółach, a ludzie
z zasady potykają się nie o góry, a o kretowiska. Łatwiej się przewrócić i
sięgnąć dna, kiedy przyczyna potknięcia jest naprawdę błaha.
Mężczyzna na
zapleczu spędzał od kilku do kilkunastu minut, patrząc na aurę człowieka,
widoczną na fotografii i stawiał diagnozę. Nie wiem jak to czynił, ale był
prawie nieomylny. Widział rzeczy, do których lekarze nie potrafili dojść
latami. Potrafił nawet określić przybliżoną datę śmierci. Patrząc na zdjęcie,
na tą samą fotografię, którą ogląda mnóstwo osób podczas zjazdów rodzinnych i
przyjacielskich spotkać. Zwykły kawałek papieru, który jakimś dziwnym sposobem
zawierał informacje dotyczące najważniejszej sfery naszego życia. Zdrowia.
Trudno
określić, na czym polegał fenomen jego umiejętności. Tym bardziej, że nie łatwo
wyobrazić sobie, w jaki sposób teoretycznie zwykły człowiek, może znać się na
takich sprawach. Są to przecież sprawy z pogranicza naszego, ściśle
materialnego, świata. Nikt, kto tego nie posiadł, nie umie pojąć, z czym wiąże
się to, co dla znachora było normą. Dla niego bowiem nie istniał żaden inny
świat i w gruncie rzeczy, nie przyszło mu nawet do głowy, jak bardzo jest
wyjątkowy. Może wynikało to z faktu, że dar, z którym się urodził, chociaż samo
dotarcie i poznanie go, trwało kilkanaście lat, był czymś naturalnym. Piotr nie
znał innego świata. Nie do końca uświadamiał sobie jak wielką rolę odgrywa w
życiu innych.
Patrzył na
ich zdjęcia, analizował wyraźnie zarysowaną aurę i rozpatrywał najlepsze
sposoby leczenia. Niektórych odsyłał z gabinetu. Nie dawał im leków ani też nie
mamił. Po prostu zgodnie z prawdą mówił, że w ich chorobie nie jest w stanie
nic zrobić. Leki nie pomogą. Poniekąd dawał do zrozumienia, że nigdy ich nie
wyleczy i że najpewniej nikt inny też tego nie dokona, ale nie chciał ich
oszukiwać. Może z punktu psychologicznego nie było to najlepszym rozwiązaniem,
ale znachor nie uznawał śmierci za coś złego, dlatego mówienie o niej nie było,
wedle jego przekonania czymś złowrogim. Nie każdy tak lekko podchodził do jego
słów, a mimo to, w przypływie dobrego nastroju, mężczyzna żartował sobie czasami,
mówiąc: „Powietrze Cię zabija, bowiem z każdym kolejnym oddechem przybliżasz
się do śmierci”.
Ludzie nie
chcieli go słuchać. Kiwali głową, zdegustowani, ze ośmiela się drwić z tak
poważnych spraw. Przecież przychodzili do niego by się leczyć, a nie po to by
słuchać o śmierci, której sama świadomość napawała ich lękiem. Mężczyzna dawał
im białe kuleczki i nie mógł uwierzyć, że faktycznie są tak zaślepieni. Idą jak
owce przez życie, modląc się każdego dnia o uzyskanie nieśmiertelności.
Prowadzą zarazem tak smutne i materialne byty, że ich egzystencję, trudno
określić życiem. Są jak mary utkwione w chorej rzeczywistości, przerażone każdą
minutą. Nie potrafią otworzyć oczu, by wyzwolić się z koszmaru. Może wolą trwonić
los, niż się z nim zmierzyć?
Czasem
wdawał się w polemikę z pacjentami, myślał, że jest w stanie im pomóc,
uświadamiając ich o tym, co sam wiedział od zawsze. Pytał niekiedy : „Dlaczego
tak bardzo boisz się śmierci? Przecież dopóki żyjesz, śmierci nie ma. A jak
przyjdzie śmierć, to Ciebie już nie będzie”. Wraz z upływem lat, zmieniał swoje
nastawienie. Wiedział, że ludzie chcą jego leków, oczekują, żeby leczył ich
ciała. Chore umysły im nie przeszkadzały. Nie dostrzegali obłędu, który im
towarzyszył. Po prostu ich świat nie był gotowy na zaakceptowanie takiej
prawdy. Nie byliby w stanie pojąć, że śmierć jest naturalnym wynikiem życia. I
nie mają nawet pojęcia, jak cudowna jest konstrukcja istnienia, właśnie ze
względu na to, że istnieje koniec. Żaden początek nie miałby znaczenia, gdyby nie
było końca.
Homeopata
bywał poirytowany obcowaniem z ludźmi. Od życia pośród nich, zdecydowanie wolał
samotność. Odkąd wyprowadził się z rodzinnego domu, właściwie zawsze był sam. Przewijały
się przez jego życie inne osoby, czasem były to kobiety, czasem przyjaciele,
ale nikt nie zagrzał miejsca na dłużej. Widać takie było jego przeznaczenie.
Myślę, że bardzo chciał mieć kogoś na stałe, ale nie znalazł tej właściwej
osoby. Ciężko jest wchodzić w poważne relacje, człowiekowi, który nigdy nie
miał okazji zaobserwować jak takie kontakty powinny wyglądać.
W jego domu,
nie było czegoś, co można by nazwać miłością. Owszem dwoje ludzi, mężczyzna i
kobieta, wychowywali wspólnie dwójkę dzieci. Byli stosunkowo zamożni, więc
malcami w głównej mierze zajmowała się opiekunka. A oni, rodzice, żyli swoim
życiem.
On pracował
w swojej firmie, odnosił sukcesy zawodowe i wciąż coś ewoluowało. Nigdy nie
stał w miejscu, ale do rodziny nie miał szczególnego zapału, gdyby nie takie
były wymogi epoki, to chyba nigdy by się nie żenił. Pociąg fizyczny nie
determinował jego działania, więc przypływy nieokiełznanej namiętności, były mu
obce.
Ona
natomiast, pochodziła z biednej rodziny. Czasy były inne, więc nie łatwe było
jej dzieciństwo, oparte głownie na walce o przetrwanie. Jej największym
sukcesem było znalezienie dobrej partii i założenie rodziny. Była zbyt dużą
egoistką, by umieć wprowadzić, choć odrobinę ciepła do życia męża i dzieci.
Kwestią sporną nie jest sama umiejętność, która może i gdzieś w niej głęboko
tkwiła, ale chęć. Ktoś, kto tak bardzo skupia się na sobie nie jest w stanie
zbyt wiele zaoferować innym. Za to zdeterminowany jest na tym by jak najwięcej
od świata pozyskać. Kosztem ludzi, którzy pojawiają się na jego drodze. Im
więcej dostajesz, tym większy masz apetyt i tym mniej uświadamiasz sobie, że
jednostronne działanie nie może przynieść pożądanych efektów. Każdy siew,
kiedyś w końcu przynosi swój plon. Czasem może być on toksyczny. Tak czy
inaczej, każda akcja jest znamienna dla losów świata. Bez względu na to czy
sobie to uświadamiamy czy tkwimy w uśpieniu.
Znachor,
rzadko, kiedy obdarzał ludzi swym zaufaniem. Z natury był nieufny, a i ludzie nie
okazywali się godni dostąpienia takiego przywileju. Budził w nich
zainteresowanie, ale czuł, że myślą o nim, niczym o zwierzęciu cyrkowym. Różnił
się od nich. Czasem po miasteczku, chodziły niestworzone historie na jego
temat. Jakby był kimś zupełnie innym, niż w rzeczywistości był.
Gdyby znali
o nim prawdę, nie darzyliby go tak wielkim uznaniem. W wyjątkowych ludziach nie
akceptuje się słabości, charakterystycznych dla nie radzących sobie z życiem
przeciętniaków. Od nich wymaga się postawy, która powala na kolana. Niezłomnej
i godnej podziwu. Siły, czerpanej z ziemi, siły, która potrafi leczyć.
W przyrodzie
nie występują ideały. Nie byłoby wówczas możliwe zachowanie równowagi, pomiędzy
światami, w których egzystujemy, w różnych formach. Czasem ubrani w ciało, a
czasem w energię bliższą kosmicznemu pyłowi, niż materialnym formom. Może
tajemnica, tkwi w tym, że forma idealna, to forma złożona z niedoskonałości,
które połączone w całość, tworzą tak zjawiskowy twór?
Znachor miał
swoje słabości. Z jakichś przecież powodów nie udało mu się ułożyć osobistych
relacji, a jego funkcjonowanie w rodzinie było łagodnie mówiąc zaburzone. Miał
ponad pięćdziesiąt lat, a dwa razy w tygodniu, o zbliżonej porze dnia, musiał
telefonować do swojej matki. Nie wiem czy był to rytuał, czy klątwa
przeszłości, ale miała duże odbicie na jego osobiste życie. Mimo siły, którą
epatował wśród pacjentów, dla starej matki, był nadal bezbronnym chłopcem,
stworzonym do tego by spełniać jej zachcianki.
Ta, która
dała mu życie, sprawiła jednocześnie, że nie umiał normalnie funkcjonować.
Gdyby nie talent, który zapisany był w jego linii przeznaczenia, skończyłby
zapewne jak jeden z wielu nieudaczników. Zakompleksiony i zły. Co ciekawe,
człowiek, który tak spokojnie podchodził do spraw najważniejszych, posiadł
wiedzę niedostępną dla ogółu, był jednocześnie zdecydowanie mniej przystosowany
do rzeczywistości niż pacjenci, którzy korzystali z jego rad. Paradoks
równowagi.
Tylko bliskim,
od czasu do czasu pojawiającym się w jego życiu, mówił, w czym tkwi jego przekleństwo.
Opowiadał o tym, jak bardzo boi się wchodzić się to urzędów i jak strasznie
przeżywa, każdą kłótnię z matką. Chociaż nie mieszkali razem był od niej
całkowicie uzależniony. Uzależnienie o tyle było złe, że dotyczyło sfery
duchowej. Gdyby chodziło o pieniądze, prędzej czy później udałoby mu się
wyplątać z pajęczej sieci powiązań. Niestety umysłu nie był w stanie uwolnić.
Przy całej swej mądrości, nie potrafił rozwikłać problemów, które trawiły jego
duszę.
Swoim
grubiańskim zachowaniem manifestował siłę i dominację, której zupełnie w nim
nie było. Na zewnątrz pokazywał obraz, który w gruncie rzeczy nie istniał. Był
tylko fikcją. Kiedy ludzie wychodzili z jego gabinetu, a on zamykał drzwi i
wracał do domu na skraju lasu, znów był małym, zagubionym chłopcem, który ma
problem z podjęciem decyzji i który trzęsie się na samą myśl, że starej matce
cokolwiek mogłoby się stać. A przecież
wkrótce to nastąpi. Czasu nie da się cofnąć, a ona musi umrzeć. Co gorsza,
najpewniej nastąpi to, na długo przed schyłkiem jego życia. I chociaż on sam
nie widział nic nienaturalnego w śmierci, to już śmierć matki, była dla niego
abstrakcją. Jak miał bez niej żyć?
Jak mógł
swobodnie myśleć, kiedy w każdym dniu swojego istnienia, opierał się na
schematach, które w niego wpoiła. Wyssał je z mlekiem, tuż po narodzeniu. A
potem przez długie lata czuł, że jej przekonania i zależności wrosły w jego
umysł, tak samo jak młode drzewo zakorzenia się w ziemi. Z każdym rokiem coraz
mocniej i mocniej. Gdyby je po latach, próbować przenieść na inne miejsce,
jednocześnie zabierając całą ziemię, w której tkwiło, najprawdopodobniej, nie udałoby
mu się przeżyć. To, co byłoby zbyt drastyczne dla drzewa, dla człowieka
natomiast mogło okazać się śmiertelne. Choroba duszy, skłania ludzi do różnych
działań. I bez względu czy objawia się to w formie psychicznego obłędu, czy też
aktów samobójczych, nie ma się nad tym żadnej kontroli.
Znachor
wrócił do domu na skraju lasu. Przekroczył drewniany płot i spojrzał z powagą
na obejście. Teren był nieco zaniedbany, ale utrzymany w konwencji tajemniczego
ogrodu. Latami nie cięte krzewy ozdobne, pokryta herbacianymi kwiatami różanka
i naturalny trawnik, przypominający łąkę. Lubił to miejsce i lubił sąsiedztwo
lasu, który z upływem czasu, coraz bardziej zbliżał się do drewnianego domu. Jeszcze
kilkanaście lat i dom jego stanie się integralną częścią lasu. Będą jedną
całością, do czasu aż siła natury nie zdewastuje starego domu, a i to jest nieuniknione.
Przemaszerował przez szerokie podwórze i wszedł do cichego mieszkania. Zapalił
światło, a szara kotka przeciągnęła się majestatycznie i zeskoczyła z kanapy, by
otrzeć się o nogi swojego pana. Była ciepła i przyjemnie mruczała. Odgłosy z
kociego gardła po chwili zostały zagłuszone przez gwizdek czajnika. Mimo, że
był już ciemny wieczór, mężczyzna zalał kubek z kawą. Usiadł z parującą cieczą
na wygodnym fotelu i zamarł w letargu. Trwało to do czasu, aż zegar zaczął bić
ósmą godzinę. Wtedy zgodnie z rytuałem, podniósł słuchawkę telefonu.
Czy ktoś tu jest?:)
OdpowiedzUsuńJest, jest :) Właśnie przeczytałam i zamierzam zabrać się za resztę. Ta opowieść zawiera wszystko to, co bardzo lubię: klimat, ładny i płynny styl, dobre i plastyczne opisy, ciekawie zarysowanego bohatera i historię, którą się zapamięta na dłużej. Nie znoszę maminsynków, ale temu całkiem współczuję.
OdpowiedzUsuńFascynująca jest świadomość, że ktoś tu jest i czyta:)
Usuń