poniedziałek, 28 października 2013

Znachor. Ptak bez skrzydeł...



         W życiu chodzi przede wszystkim by umieć odnaleźć równowagę pomiędzy różnymi aspektami egzystencji. By potrafić pogodzić umysł z ciałem, a rzeczywistość, z marzeniami. Kiedy człowiek skupia się na jednej dziedzinie wszystkie inne na tym cierpią, ale czasem utrzymanie równowagi mimowolnie skłania nas do przeciętności. Tak bardzo staramy się znaleźć balans na linie życia, że każde zachwianie traktujemy jako porażkę. A czasem trzeba upaść by móc ponownie wspiąć się na linę. Po upadku łatwiej stawia się kroki, a i perspektywa dalszej drogi jest jaśniejsza i bardziej przemyślana. Bo gdyby wciąż szło się po linie, nie można byłoby znaleźć punktu odniesienia. Nie byłoby się ani wyjątkowym, ani przeciętnym… po prostu spędzałoby się życie na linie.

Kiedy wiemy jak głęboka jest otchłań pod nami, zdajemy sobie też sprawę, gdzie należy stawiać kroki by jej uniknąć. Horyzont daje poczucie spełnienia, a to, co czyni nas wyjątkowymi pozwala żyć. Człowiek bez względu na to jak niesamowite talenty by posiadał, zawsze w swojej duszy ma miejsca, w których upada. I może zdawać sobie sprawę ze swoich ułomności, może je rozumieć i walczyć z ich negatywnym efektem, ale prędzej czy później i tak upadnie.

Nawet ci, których uznaje się za całkowicie niesamowitych i wybitnych, upadają. Czasem nawet boleśniej niż inni, bo dysonans ich osobowości jest nieproporcjonalnie zróżnicowany. Jak to możliwe, żeby ptak, który posiadł sztukę latania, bał się stąpać po ziemi, która dla całej masy stworzeń, jest czynnością równie normalną jak oddychanie? A jednak są takie ptaki, tylko rzadko, kiedy mamy szansę je dostrzec.

Na świecie żyją ludzie, którzy posiadają rozwinięte zdolności, z reguły niedostępne dla większej części społeczeństwa. Są to pewne możliwości, naturalnie im przeznaczone, ale tak rzadko spotykane, że kojarzone przede wszystkim z magią albo wręcz fikcją. Z zasady marą wydaje się wszystko to, czego nie rozumiemy. Mimo iż, niekiedy uznaje się, że są to umiejętności, które każdy człowiek mógłby w sobie rozwinąć, gdyby tylko potrafił wsłuchać się w siebie, odrzucając chaos materialnego świata. Abstrakcja? Jeszcze sto lat temu, przeciętny mieszkaniec środkowo europejskiej wioski, miałby problemy z zaakceptowaniem świadomości, że gdzieś tam daleko, są krainy, na którym dominującym kolorem ludzkiej skóry jest zróżnicowany odcień brązu. Podobnie zresztą jak dla mieszkańców czarnego lądu, myśl o jasnoskórych była jedynie bajką. Teraz jest to normalne, kiedyś natomiast było nie do przyjęcia. Tak samo jest ze zmysłami, tak wysoce rozwiniętymi u nielicznych jednostek. Dziś wydaje się to nadal mistyką, nie zaś normalnością.

Piotr nie wydawał się być nikim wyjątkowym. Jego wygląd nie przysparzał mu zbyt wielu przyjaciół. Nie budził odrazy, ale też nie wywoływał sympatii. Nikt szczególnie nie szukał z nim bliższego kontaktu. Traktowano go raczej obojętnie. Myśląc o jego umiejętnościach, zastanawiam się czy kiedykolwiek przyszłoby mi do głowy, że ktoś tak nieprzeciętny jak Piotr mógłby budzić moje zainteresowanie. Bo kiedy już wie się, jakim był człowiekiem, fascynacja rodzi się sama.

Mieszkał w niewielkiej wiosce, w domu na skraju lasu. Dom był stary i wiele lat trwało za nim udało się go wyremontować i przywrócić do świętości. Z zewnątrz nie wydawał się ani zbyt stary, ani dostatecznie młody by budzić ludzką zazdrość. Po prostu dom na skraju lasu.

Mnóstwo takich domów, mnóstwo takich ludzi, a jednak czasem należy przeszyć człowieka na wylot by znaleźć to, o czym nie sposób zapomnieć. To, czego świadomości nie da się wyprzeć z umysłu, można ewentualnie spróbować zrozumieć. Tylko jak posiadając minimalną znajomość alfabetu, sklecając sylaby w sensowny wyraz, można zarazem docenić prozę najwyższych lotów? Kiedy słowa nie wiele mówią, a ich treść też jakby wydaje się obca.

Mężczyzna zajmował się homeopatią. W niewielkim miasteczku wynajmował pokój na parterze budynku mieszkalnego i przyjmował pacjentów. Przyjeżdżało ich wielu. Zwłaszcza tych, którzy cierpieli na dolegliwości trudne do leczenia albo dla odmiany, ludzi o hipochondrycznych zapędach, którym spotkanie z tak wybitnym fachowcem uspakajało na jakiś czas zmysły. Mogli bez cierpienia żyć, łudząc się, że pojawiające się, często urojone dolegliwości, nie doprowadzą ich do rychłej śmierci. Poniekąd, więc Piotr był nie tylko lekarzem od ciała, ale i od duszy. Obie kuracje miały równie ważne znaczenie, dla chorych. Ciężko byłoby segregować ich dolegliwości i nadawać im fałszywą wartość.

 Bo w gruncie rzeczy, nie ważne, co sprawia ból, istotne tylko, że ból istnieje. Sama homeopatia, pomijając jej akceptację przez środowisko lekarzy akademickich, polega, bowiem na znajomości substancji zawartych, głównie w roślinach i odpowiednich ich proporcjach. Na określone dolegliwości podaje się odpowiadające im medykamenty.
Na zapleczu pokoju, w którym przyjmował znachor, bo tak właśnie mówili o nim miejscowi, znajdowała się duża szafka z buteleczkami. Małe szklane pojemniczki wypełnione, wydawałoby się, takimi samymi kuleczkami. Białe, mikre i błyszczące z zewnątrz. Każda dokładnie taka sama jak wszystkie inne, niczym niewyróżniająca się. Substancja czynna była odmienna w poszczególnych słoiczkach, ale żaden ze zmysłów ludzkich nie był w stanie tego rozpoznać. Kolor i kształt się nie różnił, zapachu nie wydzielały, a smak był lekko słodki, bowiem substancje wspomagające kuleczek, bez względu na ich działanie były te same.

Małe szklane słoiczki z nazwą łacińską czynników, z których zostały wytworzone. Jeśli nawet ktoś nie miał pojęcia, co jest napisane na białej karteczce, wystarczyło znaleźć odpowiednik łacińskiej nazwy i tym samym poznać całą magię. O ile więcej wyjątkowej mocy miały słowa, których się nie rozumiało. Im bardziej były obce i zawiłe, tym większa wiara, w to, że były w stanie uleczyć. Wiedza, nie wspomagała kuracji, bo ludziom się wydawało, że tak pospolite rośliny, które są w większości przypadków, na wyciągnięcie dłoni, nie mogą mieć tak znaczącej siły działania. Zawiłe nazwy robiły swoje.

Przed gabinetem mężczyzny ustawiały się kolejki. Kilka do kilkunastu osób czekało, każdego dnia, kiedy gabinet był otwarty. Miało to miejsce zazwyczaj w trzy popołudnia w tygodniu. Między czternastą na dwudziestą odbywało się przyjmowanie pacjentów. Wizyta trwała czasem kilka minut, a niekiedy przeciągała się nawet do godziny i dłużej. Wszystko zależało od osoby wchodzącej i od nastroju, który aktualnie miał homeopata. Z zasady jego humory były nieprzewidywalne. Albo był miły i przyjazny, zaś innym razem krzyczał na ludzi zgromadzonych w przedsionku poczekalni, przypisując im najbardziej błahe przewinienia. Wystarczyłoby ktoś zamiast na krześle usiadł na parapecie okna, bądź wyszedł zapalić poza obszar budynku, a mężczyzna reagował złością. Jego niespodziewane zachowania budziły w ludziach respekt. Nie był, bowiem, tym, który z łagodnością wysłucha ich utyskiwań, ale człowiekiem, który narzucał własne reguły. Jego wiedza i świadomość jak bardzo może pomóc, nawet w beznadziejnych sytuacjach czyniła go wszechmocnym. Dla swoich pacjentów był niczym guru we wspólnocie religijnej. Nikt nie miał odwagi przeciwstawić się jego grubiańskim zachowaniom. Dopóki go potrzebowali, akceptowali wybuchowy i władczy charakter swojego autorytetu.

Czasem dziwiło jego zachowanie. Ogół może nie przywiązywał do tego zbyt dużej uwagi sądząc, że tak po prostu musi być, ale ci bardziej wrażliwi, długo zastanawiali się, z jakiego powodu jednostka tak wybitna pod pewnymi aspektami życia, potrafi reagować jak najzwyklejszy prostak. To było zaskakujące i w pewnym sensie niepokojące. Dlaczego znachor przejawia w swym zachowaniu pierwotne instynkty? Dążenie do władzy, dominacji nad słabszymi i siły przetrwania.

Ludzie czekali pod jego gabinetem, a on wychodził podenerwowany, jakby wręcz niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza w samotności i decydował o tym, kogo przyjmie a kogo nie. Nie zwracał uwagi na długość oczekiwania czy długość przebytej drogi. Po prostu spoglądał na nich z wyższością i mówił, kto ma wejść do gabinetu. Jeśli wszedł ktoś, z kim mógł poruszyć sferę duchowa ludzkiej egzystencji, potrafił trzymać go nawet dwie godziny, zupełnie nie zaprzątając sobie głowy świadomością, że zniecierpliwieni pacjenci czekają na to by móc poradzić się go w kwestii dolegliwości chorobowych. Inni chcieli tylko wykupić leki, ale czas oczekiwania nie zmieniał się.
Kiedy miał zły humor, krzyczał na nich, albo dla odmiany siedział z gburowatą miną, przeciskając w akcie łaski, szczątkowe słowa będące diagnozą bądź poradami dotyczącymi stosowania medykamentów. Już sama wizyta w gabinecie była dużym stresem, bo nijak nie można było przewidzieć, na co będzie można trafić. To zawsze była loteria. Ci, którzy przychodzili do niego latami, zawsze mieli te same obawy. Na szczęście diagnozy były tak trafne, a leczenie skuteczne, że niewielu rezygnowało z jego usług. Nikt przecież nie odwiedzał go dla przyjemności. Wizyty były płatne, a co najważniejsze przynosiły pożądane rezultaty.

Znajomość homeopatii, nie jest niczym nadzwyczajnym. Z pewnością nie jest to wiedza powszechnie znana, często przegrywa w potyczkach z innymi, bardziej typowymi metodami leczenia. Wciąż krąży, bowiem przekonanie jakoby w leczeniu homeopatami udział miały nieznane siły. A skoro nieznane to zapewne złe. Znachor posiadł swoją wiedzę tak dokładnie, że niewielu specjalistów mogło mu dorównać. Wbrew pozorom, to wcale nie wiedza czyniła go tak wyjątkową osobą. Miał on w sobie ukryty dar, pewną umiejętność, której nie można określić jednoznacznie, a ciężko też zaszeregować ją to talentów, sensu stricte. W tym wypadku chodziło o coś innego, o coś niepojętego dla przeciętnego człowieka.

Pacjenci przychodząc na wizytę, zawsze mieli ze sobą zdjęcie. To był bezwzględny warunek, ponieważ bez niego nie możliwe było przeprowadzenie właściwej diagnozy. Fotografia musiała być aktualna i należeć do chorego. Zdarzało się, że przyjmował także fotografie członków rodziny, aczkolwiek robił to raczej nie chętnie, twierdząc, że właściciel nie jest przekonany o słuszności wizyty, poza tym często nie miał nawet pojęcia, że ktoś czyta z jego zdjęcia. To było wbrew zasadą, bo jeśli ktoś nie wyraził zgody, na taką działalność, to obraz był zamazany. Nie wiele, albo wręcz nic, nie dało się z niego wyczytać.

Przyjaznym, bądź wręcz przeciwnie, głosem zapraszał pacjenta by usiadł na krześle. Sam zabierał zdjęcie i oddalał się na zaplecze. To był bardzo stresujący moment, bo w pewnym sensie toczyły się wówczas losy danego człowieka. Świadomość chorób, które rozwijały się w ludzkim ciele, była czasem bardziej trująca niż sama choroba. Ludzie często wierzą, że dopóki czegoś nie wiedzą, to nie istnieje. Inaczej, bowiem żyje się z dolegliwościami żołądka, a inaczej z myślą, że śmiertelny rak zjada twój układ pokarmowy. Diabeł tkwi w szczegółach, a ludzie z zasady potykają się nie o góry, a o kretowiska. Łatwiej się przewrócić i sięgnąć dna, kiedy przyczyna potknięcia jest naprawdę błaha.

Mężczyzna na zapleczu spędzał od kilku do kilkunastu minut, patrząc na aurę człowieka, widoczną na fotografii i stawiał diagnozę. Nie wiem jak to czynił, ale był prawie nieomylny. Widział rzeczy, do których lekarze nie potrafili dojść latami. Potrafił nawet określić przybliżoną datę śmierci. Patrząc na zdjęcie, na tą samą fotografię, którą ogląda mnóstwo osób podczas zjazdów rodzinnych i przyjacielskich spotkać. Zwykły kawałek papieru, który jakimś dziwnym sposobem zawierał informacje dotyczące najważniejszej sfery naszego życia. Zdrowia.

Trudno określić, na czym polegał fenomen jego umiejętności. Tym bardziej, że nie łatwo wyobrazić sobie, w jaki sposób teoretycznie zwykły człowiek, może znać się na takich sprawach. Są to przecież sprawy z pogranicza naszego, ściśle materialnego, świata. Nikt, kto tego nie posiadł, nie umie pojąć, z czym wiąże się to, co dla znachora było normą. Dla niego bowiem nie istniał żaden inny świat i w gruncie rzeczy, nie przyszło mu nawet do głowy, jak bardzo jest wyjątkowy. Może wynikało to z faktu, że dar, z którym się urodził, chociaż samo dotarcie i poznanie go, trwało kilkanaście lat, był czymś naturalnym. Piotr nie znał innego świata. Nie do końca uświadamiał sobie jak wielką rolę odgrywa w życiu innych.

Patrzył na ich zdjęcia, analizował wyraźnie zarysowaną aurę i rozpatrywał najlepsze sposoby leczenia. Niektórych odsyłał z gabinetu. Nie dawał im leków ani też nie mamił. Po prostu zgodnie z prawdą mówił, że w ich chorobie nie jest w stanie nic zrobić. Leki nie pomogą. Poniekąd dawał do zrozumienia, że nigdy ich nie wyleczy i że najpewniej nikt inny też tego nie dokona, ale nie chciał ich oszukiwać. Może z punktu psychologicznego nie było to najlepszym rozwiązaniem, ale znachor nie uznawał śmierci za coś złego, dlatego mówienie o niej nie było, wedle jego przekonania czymś złowrogim. Nie każdy tak lekko podchodził do jego słów, a mimo to, w przypływie dobrego nastroju, mężczyzna żartował sobie czasami, mówiąc: „Powietrze Cię zabija, bowiem z każdym kolejnym oddechem przybliżasz się do śmierci”.

Ludzie nie chcieli go słuchać. Kiwali głową, zdegustowani, ze ośmiela się drwić z tak poważnych spraw. Przecież przychodzili do niego by się leczyć, a nie po to by słuchać o śmierci, której sama świadomość napawała ich lękiem. Mężczyzna dawał im białe kuleczki i nie mógł uwierzyć, że faktycznie są tak zaślepieni. Idą jak owce przez życie, modląc się każdego dnia o uzyskanie nieśmiertelności. Prowadzą zarazem tak smutne i materialne byty, że ich egzystencję, trudno określić życiem. Są jak mary utkwione w chorej rzeczywistości, przerażone każdą minutą. Nie potrafią otworzyć oczu, by wyzwolić się z koszmaru. Może wolą trwonić los, niż się z nim zmierzyć?

Czasem wdawał się w polemikę z pacjentami, myślał, że jest w stanie im pomóc, uświadamiając ich o tym, co sam wiedział od zawsze. Pytał niekiedy : „Dlaczego tak bardzo boisz się śmierci? Przecież dopóki żyjesz, śmierci nie ma. A jak przyjdzie śmierć, to Ciebie już nie będzie”. Wraz z upływem lat, zmieniał swoje nastawienie. Wiedział, że ludzie chcą jego leków, oczekują, żeby leczył ich ciała. Chore umysły im nie przeszkadzały. Nie dostrzegali obłędu, który im towarzyszył. Po prostu ich świat nie był gotowy na zaakceptowanie takiej prawdy. Nie byliby w stanie pojąć, że śmierć jest naturalnym wynikiem życia. I nie mają nawet pojęcia, jak cudowna jest konstrukcja istnienia, właśnie ze względu na to, że istnieje koniec. Żaden początek nie miałby znaczenia, gdyby nie było końca.

Homeopata bywał poirytowany obcowaniem z ludźmi. Od życia pośród nich, zdecydowanie wolał samotność. Odkąd wyprowadził się z rodzinnego domu, właściwie zawsze był sam. Przewijały się przez jego życie inne osoby, czasem były to kobiety, czasem przyjaciele, ale nikt nie zagrzał miejsca na dłużej. Widać takie było jego przeznaczenie. Myślę, że bardzo chciał mieć kogoś na stałe, ale nie znalazł tej właściwej osoby. Ciężko jest wchodzić w poważne relacje, człowiekowi, który nigdy nie miał okazji zaobserwować jak takie kontakty powinny wyglądać.

W jego domu, nie było czegoś, co można by nazwać miłością. Owszem dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, wychowywali wspólnie dwójkę dzieci. Byli stosunkowo zamożni, więc malcami w głównej mierze zajmowała się opiekunka. A oni, rodzice, żyli swoim życiem.

On pracował w swojej firmie, odnosił sukcesy zawodowe i wciąż coś ewoluowało. Nigdy nie stał w miejscu, ale do rodziny nie miał szczególnego zapału, gdyby nie takie były wymogi epoki, to chyba nigdy by się nie żenił. Pociąg fizyczny nie determinował jego działania, więc przypływy nieokiełznanej namiętności, były mu obce.
Ona natomiast, pochodziła z biednej rodziny. Czasy były inne, więc nie łatwe było jej dzieciństwo, oparte głownie na walce o przetrwanie. Jej największym sukcesem było znalezienie dobrej partii i założenie rodziny. Była zbyt dużą egoistką, by umieć wprowadzić, choć odrobinę ciepła do życia męża i dzieci. Kwestią sporną nie jest sama umiejętność, która może i gdzieś w niej głęboko tkwiła, ale chęć. Ktoś, kto tak bardzo skupia się na sobie nie jest w stanie zbyt wiele zaoferować innym. Za to zdeterminowany jest na tym by jak najwięcej od świata pozyskać. Kosztem ludzi, którzy pojawiają się na jego drodze. Im więcej dostajesz, tym większy masz apetyt i tym mniej uświadamiasz sobie, że jednostronne działanie nie może przynieść pożądanych efektów. Każdy siew, kiedyś w końcu przynosi swój plon. Czasem może być on toksyczny. Tak czy inaczej, każda akcja jest znamienna dla losów świata. Bez względu na to czy sobie to uświadamiamy czy tkwimy w uśpieniu.

Znachor, rzadko, kiedy obdarzał ludzi swym zaufaniem. Z natury był nieufny, a i ludzie nie okazywali się godni dostąpienia takiego przywileju. Budził w nich zainteresowanie, ale czuł, że myślą o nim, niczym o zwierzęciu cyrkowym. Różnił się od nich. Czasem po miasteczku, chodziły niestworzone historie na jego temat. Jakby był kimś zupełnie innym, niż w rzeczywistości był.

Gdyby znali o nim prawdę, nie darzyliby go tak wielkim uznaniem. W wyjątkowych ludziach nie akceptuje się słabości, charakterystycznych dla nie radzących sobie z życiem przeciętniaków. Od nich wymaga się postawy, która powala na kolana. Niezłomnej i godnej podziwu. Siły, czerpanej z ziemi, siły, która potrafi leczyć.
W przyrodzie nie występują ideały. Nie byłoby wówczas możliwe zachowanie równowagi, pomiędzy światami, w których egzystujemy, w różnych formach. Czasem ubrani w ciało, a czasem w energię bliższą kosmicznemu pyłowi, niż materialnym formom. Może tajemnica, tkwi w tym, że forma idealna, to forma złożona z niedoskonałości, które połączone w całość, tworzą tak zjawiskowy twór?

Znachor miał swoje słabości. Z jakichś przecież powodów nie udało mu się ułożyć osobistych relacji, a jego funkcjonowanie w rodzinie było łagodnie mówiąc zaburzone. Miał ponad pięćdziesiąt lat, a dwa razy w tygodniu, o zbliżonej porze dnia, musiał telefonować do swojej matki. Nie wiem czy był to rytuał, czy klątwa przeszłości, ale miała duże odbicie na jego osobiste życie. Mimo siły, którą epatował wśród pacjentów, dla starej matki, był nadal bezbronnym chłopcem, stworzonym do tego by spełniać jej zachcianki.

Ta, która dała mu życie, sprawiła jednocześnie, że nie umiał normalnie funkcjonować. Gdyby nie talent, który zapisany był w jego linii przeznaczenia, skończyłby zapewne jak jeden z wielu nieudaczników. Zakompleksiony i zły. Co ciekawe, człowiek, który tak spokojnie podchodził do spraw najważniejszych, posiadł wiedzę niedostępną dla ogółu, był jednocześnie zdecydowanie mniej przystosowany do rzeczywistości niż pacjenci, którzy korzystali z jego rad. Paradoks równowagi.

Tylko bliskim, od czasu do czasu pojawiającym się w jego życiu, mówił, w czym tkwi jego przekleństwo. Opowiadał o tym, jak bardzo boi się wchodzić się to urzędów i jak strasznie przeżywa, każdą kłótnię z matką. Chociaż nie mieszkali razem był od niej całkowicie uzależniony. Uzależnienie o tyle było złe, że dotyczyło sfery duchowej. Gdyby chodziło o pieniądze, prędzej czy później udałoby mu się wyplątać z pajęczej sieci powiązań. Niestety umysłu nie był w stanie uwolnić. Przy całej swej mądrości, nie potrafił rozwikłać problemów, które trawiły jego duszę.

Swoim grubiańskim zachowaniem manifestował siłę i dominację, której zupełnie w nim nie było. Na zewnątrz pokazywał obraz, który w gruncie rzeczy nie istniał. Był tylko fikcją. Kiedy ludzie wychodzili z jego gabinetu, a on zamykał drzwi i wracał do domu na skraju lasu, znów był małym, zagubionym chłopcem, który ma problem z podjęciem decyzji i który trzęsie się na samą myśl, że starej matce cokolwiek mogłoby się stać.  A przecież wkrótce to nastąpi. Czasu nie da się cofnąć, a ona musi umrzeć. Co gorsza, najpewniej nastąpi to, na długo przed schyłkiem jego życia. I chociaż on sam nie widział nic nienaturalnego w śmierci, to już śmierć matki, była dla niego abstrakcją. Jak miał bez niej żyć?

Jak mógł swobodnie myśleć, kiedy w każdym dniu swojego istnienia, opierał się na schematach, które w niego wpoiła. Wyssał je z mlekiem, tuż po narodzeniu. A potem przez długie lata czuł, że jej przekonania i zależności wrosły w jego umysł, tak samo jak młode drzewo zakorzenia się w ziemi. Z każdym rokiem coraz mocniej i mocniej. Gdyby je po latach, próbować przenieść na inne miejsce, jednocześnie zabierając całą ziemię, w której tkwiło, najprawdopodobniej, nie udałoby mu się przeżyć. To, co byłoby zbyt drastyczne dla drzewa, dla człowieka natomiast mogło okazać się śmiertelne. Choroba duszy, skłania ludzi do różnych działań. I bez względu czy objawia się to w formie psychicznego obłędu, czy też aktów samobójczych, nie ma się nad tym żadnej kontroli.

Znachor wrócił do domu na skraju lasu. Przekroczył drewniany płot i spojrzał z powagą na obejście. Teren był nieco zaniedbany, ale utrzymany w konwencji tajemniczego ogrodu. Latami nie cięte krzewy ozdobne, pokryta herbacianymi kwiatami różanka i naturalny trawnik, przypominający łąkę. Lubił to miejsce i lubił sąsiedztwo lasu, który z upływem czasu, coraz bardziej zbliżał się do drewnianego domu. Jeszcze kilkanaście lat i dom jego stanie się integralną częścią lasu. Będą jedną całością, do czasu aż siła natury nie zdewastuje starego domu, a i to jest nieuniknione. Przemaszerował przez szerokie podwórze i wszedł do cichego mieszkania. Zapalił światło, a szara kotka przeciągnęła się majestatycznie i zeskoczyła z kanapy, by otrzeć się o nogi swojego pana. Była ciepła i przyjemnie mruczała. Odgłosy z kociego gardła po chwili zostały zagłuszone przez gwizdek czajnika. Mimo, że był już ciemny wieczór, mężczyzna zalał kubek z kawą. Usiadł z parującą cieczą na wygodnym fotelu i zamarł w letargu. Trwało to do czasu, aż zegar zaczął bić ósmą godzinę. Wtedy zgodnie z rytuałem, podniósł słuchawkę telefonu.

3 komentarze:

  1. Jest, jest :) Właśnie przeczytałam i zamierzam zabrać się za resztę. Ta opowieść zawiera wszystko to, co bardzo lubię: klimat, ładny i płynny styl, dobre i plastyczne opisy, ciekawie zarysowanego bohatera i historię, którą się zapamięta na dłużej. Nie znoszę maminsynków, ale temu całkiem współczuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fascynująca jest świadomość, że ktoś tu jest i czyta:)

      Usuń