poniedziałek, 30 grudnia 2013

Gorączka

        Gorączka spala moje wnętrze. Czuję jak każda cząstka ciała płonie. Milimetr po milimetrze, bez wyjątku. Moje oczy przestają widzieć, a uszy stają się guche na zewętrzne dźwięki. Liczy się tylko to czego pragnę, to co muszę zdobyć...bez wzgledu na cenę, którą przyjdzie mi zapłacić za spełnienie.

Nie wiem tylko czym jest ten ogień, który mnie spala...Czy przyniesie mi nowe odrodzenie, czy też zamieni w popiół?

Muszę go ukoić. Zabić jego siłę. Muszę zrobić to o czym od dawna myśłałam...wtedy będę wolna. Tylko czy później coś jeszcze na mnie czeka?...

niedziela, 29 grudnia 2013

Niewidzialni

          Jestem jedną z Niewidzialnych. Takich jak ja, zwykli ludzie nie dostrzegają. Nie dlatego, że faktycznie jesteśmy niewidoczni, ale dlatego, że stanowimy dla nich problem, którego się boją. Budzimy przerażenie w ich prostych umysłach, ponieważ tworzymy żywe świadectwo dowodzące złożoności natury ludzkiej. Istniejemy, chociaż próbuje się zatrzeć ślad o tym fakcie. Gdybym nie egzystowała jako Niewidzialna, myślę że sama borykałabym się z problemem dopuszczenia do swojej świadomości informacji o nich. Sam fakt, że jesteśmy, może wywoływać w Zwyczajnych złość i potępienie, ponieważ podważamy funkcjonowanie, w naszym świecie, moralnych reguł, które nigdy nie powinny zostać złamane. A kiedy raz złamie się zasadę, zaczyna ona nabierać formę  dwubiegunową, na której nie można już opierać swoich wierzeń. Bo jeśli raz można było wyjść poza jej ramy, to co stoi na przeszkodzie by dokonać tego po raz kolejny? A potem kolejny i kolejny, i tak już nieustannie…

        My Niewidzialni tworzymy grupę, która powstała w wyniku praktyk, o których, w dzisiejszych czasach, nie chce się nawet dopuszczać do świadomości, że mogłyby istnieć. Zastosowanie przemiany jest, bowiem niedozwolone w prawie ludzkim. Nigdy nie było to dopuszczalne, bo jest wbrew naszej naturze, aczkolwiek proceder ten praktykuje się od dawien, dawna. Może nawet od czasów, kiedy na Ziemi pojawili się pierwsi ludzie? Nie jest to żadna szamańska technika, nie ma związku z czarami, ale odbiera człowiekowi wszystko, co dotychczas znał. To niczym odebranie życia, ale nie odbiera się go całkowicie, tylko czyni zupełnie innym. Dlatego właśnie proces ten nazywa się to przemianą. Chociaż ja określiłabym to znacznie bardziej dosadnym mianem. Tak samo mówi się w świecie przyrody, gdy z poczwarki wylatuje barwny motyl. Tyle, że w naszym przypadku kolejność jest odwrócona. Działa wbrew naturze i biologii. Motyl przekształca się w poczwarkę, której życie zdominowane zostało przez znikomą wolę przetrwania. Nie ma więc mowy o podbojach świata czy poznawaniu cudów istnienia, jedyne co można to utrzymywać funkcje pozwalające przetrwać i próbować egzystować tak jakby wciąż było się motylem.

     

sobota, 28 grudnia 2013

Wieszczka Śmierci (4)

      Miałam kilkanaście lat, kiedy tak naprawdę zaczęłam ją dostrzegać. Po raz pierwszy ujrzałam w niej człowieka, a ku swemu całkowitemu zaskoczeniu również postać, która budziła moje  ogromnie zaciekawienie, wręcz silną fascynację. Przechodziłam wówczas trudny etap, zagubiona gdzieś po między światem dorosłych, a wciąż żywą, jaskrawo malującą się przed oczami,  przeszłością dziecka i nie zupełnie podobało mi się to, co w efekcie jawiło mi się jako perspektywa mojej niedalekiej przyszłości. Ludzie uwikłani w precyzyjnie sklasyfikowane konwenanse, bojący się nawet szczerze rozmawiać, nie wspominając już o prawdziwym życiu, gdzie pieniądz i pozycja były o wiele wyżej cenione, niż swoboda myślenia i wyrażania własnej osobowości. Obraz, który dla dziecka, wydaje się całkowitą abstrakcją, a ja mentalnie bardziej identyfikowałam się ze swoją przeszłością niż z kobiecością, która dopiero się we mnie budziła. Nie chciałam tak skończyć, ale nie wiele znałam w swoim otoczeniu autorytetów, które mogły nadać memu życiu nowy nurt. Nie znajdowałam alternatywy dla jałowego bytu, szarych ludzi, który zewsząd mnie otaczał. Owszem ceniłam rodziców, ale tak jak każde dziecko ceni tych którzy dali im życie. Dostrzegałam ich pracowitość i trud włożony w  moje wychowanie, a jednak nie widziałam w nich ludzi, którzy mieli odwagę żyć własnym życiem. Każdy dzień skupiał się na obowiązkach, pracach domowych i zarabianiu pieniędzy, nie było mowy o marzeniach czy szczęściu. Nie było spontaniczności, czy dostrzegania magii świata, wszystko było pragmatyczne i trywialne. Po cozawracać sobie głowę głupotami? –nie raz mawiała matka, kiedy uporczywie próbowałam wciągnąć ją w egzystencjalne dysputy. Nie wiem czy rzeczywiście nie miała nic do powiedzenia w tych kwestiach, czy też bała się na głos przyznać, że jej życie zupełnie odbiega od tego, co przed laty zaplanowała. Miała już swój wiek i nie łatwo byłoby tak nagle zawrócić ze ścieżki, którą kroczyła, może więc bezpieczniej nie dopuszczać do siebie świadomości, że ścieżka mogła być inna? Zdecydowanie łatwiej mamić się, że życie nie mogło potoczyć się inaczej, z tym przekonaniem łatwiej będzie kiedyś odchodzić z tego świata.

Wcześniej, uważałam Wieszczkę Śmierci, za wariatkę, która postradała zmysły, a właściwie nie tyle co je utraciła, bo uściślając fakty, kobieta urodziła się już z defektem. Nigdy nie zastanawiałam się dlaczego krzyczą za nią wariatka i dlaczego prawie nikt z nią nie rozmawia, traktowano ją jak zjawę, a każde pojawienie się jej w miasteczku, z zasady było negatywnie komentowane. Burzyła powłokę ospałości i bezruchu, a jej wizyty skłaniały do myślenia. Była inna, a to budziło zamęt. Zastanawiałam się dlaczego tak łatwo i w gruncie rzeczy bez najmniejszego oporu, przyszło mi zaakceptowanie tego co wtłaczano mi od najmłodszych lat. Przecież nigdy nie miałam bezpośredniego kontaktu z tajemniczą kobietą, nawet nie słyszałam jak prawiła o śmierci, co mogła więc o niej wiedzieć? Nie znałam jej imienia, losów ani pochodzenia. Widziałam tylko, niekiedy jak przemykała szybkim krokiem przez miejski deptak, a włosy jej falowały z oddali. Kazali mi jej unikać, więc to robiłam, bez chwili zawahania.

W taki sposób, zupełnie niepostrzeżenie, upływa większość życia. Człowiek robi coś, zupełnie nie wiedząc z czego wynika takie a nie inne działanie. Dlaczego w mojej głowie są opinie i przesądy, których nigdy nie miałam okazji zweryfikować. Wyrażam na głos, pewnym i nieznoszącym sprzeciwu głosem,  przekonania. Mam świadomość, że mądrze brzmią, odpowiednio dobrane słowa, ale nie wiem czy naprawdę tak myślę. Czy w ogóle myślę? Czy nauczono mnie swobody wyrażania swoich wątpliwości? Dobra jestem w kopiowaniu rzeczywistości, ale czy potrafię ją samodzielnie kreować? Tego nikt mi nie pokazywał…

Wyznaję wiarę moich rodziców, podobne mam przekonania polityczne, albo tak jak oni, nie mam upodobań w tej dziedzinie. Normy moralne,  też mam takie same. Wiem co powinnam sądzić, o homoseksualności, rasizmie i aborcji. Mam wpojone argumenty, które pozwalają mi wierzyć, że opinie, które wypuszczam w przestrzeń są jedynymi słusznymi. Potrafię ocenić zachowania ludzi, zgodnie z przyjętymi przeze mnie normami, ale… nie wiem kim jestem tak naprawdę.  Czy moje myśli, są faktycznie moimi myślami, czy też może to efekt wieloletniej indoktrynacji, zwanej powszechnie wychowaniem dziecka. Powtarzają mi od najwcześniejszych lat życia, że muszę się uczyć, więc w to wierzę. Nie wiem nawet, czy mam prawo by się przeciwstawić, tym co wmawiają mi tak zwane autorytety społeczne. Dostaję złą ocenę i czuję, że kogoś zawiodłam, że nie jestem wystarczająco dobra. Mówią, że mam słuchać rodziców, bo jeśli nie zastosuję się do ich poleceń, to będę złym dzieckiem i najpewniej pójdę do piekła. Staram się wykonywać powierzone mi obowiązki, a jeśli nie jestem w stanie im podołać, czuję silne wyrzuty sumienia. Przecież jestem zła. Dlaczego?...bo tak mi powiedziano. Bo myślę i czuję inaczej niż powinnam? Później każą mi zakładać rodzinę, rodzić dzieci i zarabiać dużo pieniędzy, nie do końca pojmuję dlaczego mam to wszystko robić, czy to akurat gwarantuje mi miejsce w niebie, ale zdaję sobie sprawę, ze świadomości, że jeśli się nie zastosuję, mogę skazać się na społeczne odrzucenie.

               

niedziela, 22 grudnia 2013

Żyć tak naprawdę!

      By przeżywać fascynujące życie, należy zacząć widzieć, a nie tylko patrzeć. Trzeba bezwzględnie czuć i mieć odwagę by uczucia zawładnęły nami. Nie tylko czyny, czy słowa. Najważniejsze by nauczyć się dostrzegać sygnały ze świata, a jest ich mnóstwo w każdej pojawiającej się sekundzie. Nie ma bowiem, tak naprawdę, chwil, w których nic się nie dzieje.Nie ma znaczenia rzeczywistość, tylko sposób jej odbierania. 

Można być najszczęśliwszym na świecie, nie mając zupełnie nic. Wiedząc, że nic się nie zdobędzie, niczego nie uda się trwale posiąść ani ludzi, ani dóbr materialnych, a każda upływająca godzina przybliża nas nieuchronnie do kresu życia.

Nasz umysł, może dokonać wszystkiego. Może poprowadzić nas przez magię, wydawałoby się szarego i mało sensownego świata, byśmy mogli przeżywać niesamowite historie, pełne emocji, chociaż teoretycznie nie dzieje się zupełnie nic...

Potrafimy żyć...a nie tylko istnieć?
Nic nie istnieje, nic nie dzieje się naprawdę. Tylko my żyjemy w naszym świecie, tylko my czerpiemy świat dla nas, a zarazem przez nas stworzony...Czy może być coś bardziej fascynującego niż życie? Czas zacząć żyć...żyć tak naprawdę!

Powodzenia:) 

wtorek, 17 grudnia 2013

Opowieść Świąteczna

     Malec chwycił piłkę i trzymał ją bardzo mocno. Tak mocno jak tylko był w stanie. Jego małe ciałko nie przywykło do takiego wysiłku, ale on się nie poddawał. Ramionka zaczęły go boleć i czuł że z tego napięcia i zacietrzewienia zaczyna boleć go brzuszek. Nie zwalniał jednak uścisku. Tylko nad tym panował. Przy najmniej do momentu aż organizm nie odmówi mu posłuszeństwa.
     Odczuwał smutek. Tak dojmujący, że miał nieodparte wrażenie, że jakaś obca chłodna dłoń zaciska się na jego małym serduszku. Nic nie był w stanie zrobić. Łzy samoistnie zaczęły ściekać z jego granatowych, ufnych oczu. Nie miał siły by być silnym. Miał sześć lat i nie rozumiał jaki jest powód, że w jego domu jest inaczej niż w domach kolegów z podwórka. Dlaczego jest tak zimno, że nawet latem czuje się gęsią skórkę na całym ciele? W innych domach rodzice się śmieją, żartują a u mnie zawsze jest tak smutno, tak jakby mama z tatą zupełnie się nie cieszyli. Jakby byli sobie całkiem obcy.
   Chłopczyk czuł, że coś jest nie tak. Wiedział, że nie tak powinna wyglądać rodzina, ale nie miał wpływu na nic. Mieszkał w domu z ludźmi, którzy nie chcieli być razem. Czasem pytał ich czy się kochają, a oni odpowiadali, że tak.Dorośli potrafili kłamać bez mruknięcia okiem, ale mały chłopiec, wiedział, że go oszukują. Wiedział do od chwili gdy pojawił się w ich życiu.
   Małe ciałko drgało z wycieńczenia. Piłka była coraz cięższa, a piżamka, którą założono mu po świątecznej kolacji, mokra była od potu. I chociaż powinien czuć gorąco od wysiłku, jego serce było zimne. Tak zimne jak serca mamusi i tatusia.


  

piątek, 13 grudnia 2013

Kraina Absurdu

      Alicja mówiła nadal, ale ja już tylko udawałam, że jej słucham. Opowiadała o ośrodku w którym odbywały się rekolekcje, o wspólnych mszach i okolicy po której spacerowała wraz z innymi kursantami. Dużo miała do powiedzenia i mówiła to tak szybko, że nie pozostawiała już miejsca na kolejne serie moich niewygodnych pytań. Skupiła się na realnym aspekcie wyjazdu, to była bezpieczna część, która nie mogła sprowokować mnie do zasiewania wątpliwości w jej na nowo odrodzonym chrześcijaństwie. 

     Prawiła więc  beznamiętnie, o tym wszystkim co kompletnie mnie nie interesowało. Bzdurne sprawy, którymi nie miałam ochoty zaprzątać i tak już przeciążonej głowy. Denerwowały mnie jej słowa i mało wiarygodny przekaz. Słowa wiary nie miały zupełnie odzwierciedlenia w jej postępowaniu, były więc mitem, który krążył w formie dźwięku, ale nie wnosił ze sobą, żadnej konkretnej treści. Bo jak pojąć, że człowiek tak mocno wierzący nie potrafi kochać świata? Nie jest w stanie odnaleźć szczęścia, obcując z naturą, która jest jedyną prawdą, determinującą naszą fizjologię i nasze serca. Czy nie na tym polega właśnie prawdziwa  istota religijności. Na poświęceniu i zrozumieniu innych istot? 

     Absurd świata, którego większość, z pozoru jedynie, istot myślących nie jest w stanie pojąć. Te absurdy w Krainie Absurdu są tak zwyczajne i niezaskakujące, że ludzie zdają się ich zupełnie nie dostrzegać. Tak jakby przyjęli jej za coś co jest, było i zawsze będzie towarzyszyć ludziom. Czują się zwolnieniu z obowiązku badania ich natury, wierząc że absurd nie jest absurdem. Jest natomiast prawdą, z którą nie należy w żaden sposób polemizować. Zgodnie z tą regułą, postępują zdecydowana większość społeczeństwa. Ja niestety zostałam pozbawiona daru "niewidzenia". Zielarka mówiła, że to co charakteryzuje mój ród, jest darem. Pięknym darem który pozwala zgłębić istotę wszechrzeczy. 

    Niestety dar bywa i klątwą zarówno. Zgodnie z tradycją moich przodków kobietom w moim rodzie został powierzony dar widzenia. Mamy coś na kształt trzeciego oka, tyle tylko, że oko to umieszczone jest w głębi umysłu. Niestety daru tego nie można się pozbyć, mimo usilnych starań i wiedzy, że w Krainie Absurdu, widzenie nie jest najbardziej pożądanym talentem. Często wewnętrzne oko przyczynia się do smutku i niezrozumienia, które towarzyszy takim jak ja.

      Paradoksalnie, kiedy mowa o typowym zmyśle widzenia, połączonym z oczami nie zaś z umysłem, wykazuję on wiele błędów, które związane są z nieprawidłową genetyką. Ta cecha również jest dziedziczna, co drugie pokolenie kobiet, w moim rodzie, obarczone jest jej uciążliwościami. Mam wadę, która nie pozwala mi przemęczać wzroku. Nie umiem jednak pojąć, jak zapobiegać owemu przemęczeniu, bowiem jego przyczyny są często nielogiczne. Czasem ma to miejsce, gdy nadwyrężona jest psychika, innym razem przez zbyt długie czytanie bądź zbyt intensywne światło. Trudno przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny atak i jak długo będzie on trwał. Obrazy przed mymi źrenicami rozmywają się, a proste linie pełne są załamań i krzywizn. 

        Niekiedy muszę się domyślać co tak naprawdę jest w odległości, nie większej niż długość moich ramion. Czuję, że ogarnia mnie wówczas panika, związana z brakiem kontroli. Bez oczu jestem bezbronna i zdana na łaskę bądź nie łaskę świata, który wydaje się być w takich momentach szczególnie nieprzychylny. Mam  wrażenie, że w godzinach ataku, rozszerzam źrenice, a mój przytępiały wzrok skupia się na cieniach, które zewsząd mnie otaczają. Bezładny świat powoli zaczyna nowego wymiary, a ja staram się zapanować nad paniką, która wprowadza niepotrzebny chaos do mojego życia. 

     Wiem dobrze, że nie zapobiegnę kolejnemu atakowi, ani też nie skrócę czasu jego trwania. I mimo, że muszę zdać się na przeznaczenie, które kieruje mnie po omacku przez życie, to nie łatwo jest zapanować nad strachem, który mimo dużej powtarzalności ataków, za każdym kolejnym wydaje się być równie silny. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się pojąć to co od lat stanowi moją naturę. Może ma to związek z równowagą? 
      Aby wyrównać przenikliwość umysłu, właściwą kobietą z rodu, obdarowano mnie także okresową utratą wzroku? W moim wypadku widzenie świata nie wiąże się zatem z tym co charakterystyczne dla ogółu. Pojęcie widzenia wypływa raczej z zdolności odbierania sygnałów wysyłanych przez otoczenie, ze słów, emocji i paradoksów działania, nie zaś obrazów, które w moim przypadku, uległy znacznemu upośledzeniu. 

     Z każdym rokiem wyostrza się moje trzecie oko, a postępuje to wprost proporcjonalnie do degeneracji siatkówki, która ma o wiele więcej lat niż moje ciało. Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zupełnie stracę wzrok. Są też pewne szanse, że nastąpi dzień w którym trzecie oko, przestanie władać moim życiem. Najpewniej związane będzie to z demencją starczą. Kiedy mój umysł zablokuje się na rzeczywistość, wtedy też dar mój ulegnie całkowitemu uśpieniu, a ja zacznę widzieć tak jak inni ludzie. Wówczas życie w Krainie Absurdu przestanie stanowić dla mnie mękę, pełną niezrozumienia i smutnego zdziwienia regułami panującymi we wszechświecie.
















środa, 11 grudnia 2013

Wieszczka Śmierci (3)

           Kobieta, w oczach rodziców, wciąż była dzieckiem, choć wiek jej od dawna przestał na to wskazywać. Była spontaniczna i nieokiełznana, tak samo jak dzieci, które nie znają jeszcze sztywnych norm i sztucznie wyuczonych, społecznych zachowań. Kobieta nie znała norm, a nawet jeśli, to zupełnie nie przyjmowała ich jako obowiązujące. Nie musiała udawać i nie chciała tego robić, było to zupełnie wbrew jej temperamentowi. W okresach, gdy zmuszano ją do przyjmowania leków, zachowywała się poprawnie. Była ospała i przytępiona, ale nie budziła w ludziach niepokoju. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, nie miała nawet ochoty żyć, a myślenie przychodziło jej z trudem. 

        Czuła się jak manekin, którego ktoś popchnął i tylko ze względu na siłę rozpędu kroczył po alejkach, do czasu aż resztka energii została zużyta. Wówczas ogarniała ją senność, której nie była się w stanie przeciwstawić. Z natury kochała sen, ale nie ten po lekach. Chemiczne pastylki sprawiały, że nie śniła w ogóle, a tuż po przebudzeniu była tak samo zmęczona jak w chwili zasypiania. Było to nieprawdopodobne, a jednak stało się jej udziałem. Pastylki zabijały w niej wszelkie przejawy życia, choć lekarze uważali, że musi je stosować by dzięki nim zabić objawy choroby. Objawy, bo przyczyn nie dało się zniwelować. Były cechą jej osobowości, a wyeliminować mogła je, jedynie śmierć. Innej metody nie było.


               Wpatrując się w  jej sylwetkę z daleka, nie trudno było odgadnąć jaki etap aktualnie przeżywa. Podczas ataków szaleństwa, bez względu na temperaturę,  biegała bosa, z rozczochranymi włosami, co zupełnie nie przystawało kobiecie w jej wieku. Uwzględniając powszechnie panujące normy, takie zachowanie nie było akceptowane, ale choroba psychiczna uznawana była za okoliczności łagodzące, owe nadużycie. Kasztanowo-srebrzysta zasłona włosów unosiła się w powietrzu, całkowicie poddając się władaniu wiatrom, hulającym po dolinie. Karolina była wówczas silnie pobudzona, a zwielokrotnione emocje wręcz malowały się na jej obliczu. Całą swoją postacią wyrażała jak prawdziwie żyje. Nie można było tego nie dostrzec. Było to mimo swej niepoprawności, całkowicie fascynujące. Postać jej, niemal unosiła się nad powierzchnią ziemi, tak bardzo była naładowana nieznaną energią.

      Mówiła do ludzi o tym, że będą umierać. Pytała ich czy o tym wiedzą, czy naprawdę zdają sobie sprawę, że nie zostaną tu na długo? Patrzyła w jakąś przypadkową twarz przechodnia i wbijała w niego, nieustępliwy wzrok, jakby zmuszała tym samym, do zastanowienia się nad sensem życia, rozpatrywanego w aspekcie nieuniknionej śmierci. Twierdziła, że zna sekret i że chce, by i oni go poznali. Upierała się pewnością nieznoszącą sprzeciwu, że tylko świadomość śmierci pozwoli im żyć tak naprawdę. Chciała by dostrzegli jak bardzo  są uśpieni, nie dopuszczając do siebie prawdy. Czyniło ich to jedynie odtwórcami , narzuconych z góry ról. O niczym nie decydowali, tak bardzo uciekali od życia, że przestali nim władać. Konsekwentnie zabijali czas, nie wiedząc przy tym, że to czas ich zabijał, a najbardziej wyniszczała ich martwota, której dobrowolnie się oddawali.

I tak zrodziła się nazwa Wieszczka Śmierci. Była nieco lekceważąca, bo nikt na głos nie przyznawał, że traktuje jej słowa poważnie. Niektórzy jednak, w zaciszu czterech ścian, zastanawiali się z niepokojem, rozmyślając o śmierci, która z upływem każdej sekundy, była coraz bliżej. Kiedy Karolina miewała ataki, twarz jej promieniała, a cała postać zdawała się emanować wewnętrznym światłem, jakby naprawdę przeżywała oświecenie. Może faktycznie poznała tajemnicę życia której ogół nie pojmował? A może po prostu była bardziej szalona niż ktokolwiek mógł przypuszczać?






niedziela, 8 grudnia 2013

Wieszczka śmierci (2)

      Wpatrywałam się, jak kwiecista, trochę zbyt letnia, jak na temperaturę siedemnastu stopni Celsjusza, sukienka majaczyła w oddali by po chwili zniknąć zupełnie. Wydawało się, że kobieta musiała marznąć, ale bodziec ten albo nie docierał do receptorów w jej mózgu albo, istnieje też wersja, po prostu nie odczuwała zimna. Tak bardzo pochłonięta była życiem w chwili obecnej, że jakiekolwiek odczucia,  były z natury rzeczy pozytywne. Nie ma złych odczuć, złe jest tylko kiedy członki ciała, obezwładnia martwota. Kiedy sen zabiera myśli i uczucia, a na głowę spada zasłona ze spokojnego marazmu, którego iluzoryczność pozwala fałszywie ufać, że jest to pożądany spokój. Kobieta ukryła się przede mną w masie bezimiennych twarzy, a niezbyt sprawny zmysł wzroku nie pozwalał mi odnaleźć jej śladów. Obrazy na tym poziomie odległości zlewały się w nie pozwalające rozróżnić się plamy. Spacerowicze starali się w żaden sposób, nie przykuwać uwagi, bosej postaci. Omijali ją ukradkowo wzrokiem, zwiększając niepostrzeżenie dystans odległości. Kobieta nie podlegała pod żadne ustalone społecznie reguły, a jej zachowanie mogło okazać się nazbyt spontaniczne i w gruncie rzeczy nieprzewidywalne. A wszystko co było nieznane, budziło odwieczny strach.

    Nigdy nie była dobrze postrzegana przez mieszkańców niewielkiej osady, położonej pomiędzy dwoma wzgórzami. Od pewnego czasu nie było wokół niej nikogo kto by pilnował, by regularnie zażywała leki, które bezwątpienia przytępiały jej zmysły, a co za tym  idzie, na krótki czas leczyły ją z nieokiełznanej spontaniczności, która tak przerażała ludzi. Przestawała wówczas być sobą, ale była spokojna, a to było najistotniejsze. O ile było to możliwe ludzie jej unikali, niektórzy dyskretnie usuwali się z drogi, kiedy pojawiała się na deptaku, zapobiegając w ten sposób prawdopodobieństwu pojawienia się komplikacji. Większość się jej bała, może nie tyle lękali się kruchej, pięćdziesięciu kilku letniej kobiety, bo fizycznie nie była w stanie uczynić im jakiejkolwiek krzywdy, ale przerażało ich to co mówiła. Nie chcieli słuchać słów, które niekontrolowanie wylewały się z jej ust, podczas gdy umysł jej toczył jeden ze schizofrenicznych ataków. Niekiedy mijała ich bezszelestnie niczym zjawa ze snu, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami. Była jak cień, które nie reaguje na otoczenie, wręcz jakby zupełnie nie dostrzegała, że poza nią coś istniało. Innym razem mówiła na głos, a kiedy pozwalała na upust swoich mądrości, ludzie odwracali się od niej, by jak najszybciej uciec poza pole rażenia, jej zbyt prawdziwych słów. Co jeśli wariatka ma rację?- zastanawiali się nieliczni , gdy można było już ukryć twarz w bezpiecznych schronie, utkanym z samotności. Zdjąć z oblicza, mdławy uśmiech i w intrygującej ciszy, pomyśleć o tym o czym prawiła Wieszczka.

    Ogół traktował ją tak jak na to zasłużyła, tak przy najmniej konsekwentnie twierdzili. Kiedy bosonoga była pod wpływem leków, litowano się nad nią, ale prawie nikt nie traktował jej jak myślącego człowieka. Miała problem z umysłem, była więc wariatką. Inna opcja nie istniała. Tylko miejscowa Zielarka, od czasu do czasu rozmawiała ze zjawą, a kiedy to czyniła, odnosiło się wrażenie, że zupełnie nie dostrzega jej ułomności. Zielarka, od lat obserwująca, z racji swojej specyficznej profesji, naturę nie oceniała swoich rozmówców, pozwalając im być, tym kim byli naprawdę. Dla wszystkich innych kobieta, była wyklęta poza ramy miejscowego społeczeństwa. Przecież była niespełna rozumu. Takich ludzi nie da się przecież traktować zbyt poważnie. Co oni mogą wiedzieć o życiu, kiedy umysł ich uwięziony jest w szponach psychicznej choroby?

    Żyją pochłonięci iluzją własnego umysłu, zupełnie oporni na otaczający świat. To było najłatwiejsze wytłumaczenie, dla losów i prawd zbyt głośno, powtarzanych przez kobietę, która niewątpliwie budziła w nich niepokój. Najczęściej mówiono o niej wariatka, chora, czasem lekceważąco nazywano Wieszczką Śmierci. Na imię miała Karolina, ale mało kto tak się do niej zwracał. Tylko Zielarka mawiała do niej po imieniu, inni traktowali ją raczej bezosobowo. Gdyby uznano, że ma normalne imię, dokładnie tak jak inni ludzie, a do tego tożsamość i pewną tylko jej przypisaną historię, stała by się zbyt rzeczywista, a to groziło poważnymi konsekwencjami. Bo inaczej traktuje się mądrości, wypowiadane przez człowieka, który jest jedynie niechlubnym i mało produktywnym członkiem społeczeństwa ludzi prawych i rozsądnych, a zupełnie inaczej należałoby traktować kobietę, która ma imię i tworzoną latami legendę.

    Z dużą ciekawością, obserwowałam Wieszczkę, która spacerowała po miasteczku. Czasami pojawiała się na deptaku, nawet kilka razy w tygodniu, ale bywały też niezliczone okresy kiedy przez wiele dni, nie można było odnaleźć śladu jej obecności. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów się pojawi, ani wyjść jej naprzeciwko. Wieszczka nie zawsze nadchodziła z tej samej strony. Mieszkała w nadszarpniętym zębem czasu domu pod lasem, wraz ze swoimi rodzicami. Opiekunowie byli już parą staruszków i od dawna nie pojawiali się wśród ludzi. Właściwie o ile nie było to konieczne, nie opuszczali swojej farmy, która od lat stała odłogiem. Ziemie uprawne zarastały przez roślinność, a nowo tworzący się las, nieustępliwie zbliżał się pod okna domostwa. Przyroda nieustępliwie upominała, się o to, co tak brutalnie jej odebrano. Farma niszczała, a jedyne żyjące na niej zwierzęta, były na wpół zdziczałe. Żyły własnym życiem, ciesząc się wolnością, ale i walcząc o przetrwanie w okresach większego chłodu. Nie było następcy który mógłby przejąć wielohektarowe pole. Staruszkowie musieli z pewnością dobiegać już osiemdziesiątki, a biorąc pod uwagę wieloletnie trudy życia i mnogość starczych chorób, był to wiek znaczący. Kres ich życia zbliżał się nieuchronnie, a gdyby nie troska o losy jedynej córki, dawno już ciała ich spoczęłyby na cmentarzysku kości. Obawiali się, co stanie się z jedynaczką, kiedy odejdą na zawsze. Świadomość ta z pewnością przedłużała ich życie, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy. 

    Bez względu na stan nasileń choroby psychicznej, dziewczyna potrafiła zadbać o siebie, poza tym była jeszcze Zielarka, która pomagała w trudnych okresach, lękali się jednak czy ludzie w miasteczku, pozwolą żyć Karolinie życiem, które dotychczas prowadziła. Istniały przypuszczenia, że gdyby opiekunowie umarli, miejscowe służby socjalne, kierując się dziwnie pojętą dbałością o jednostkę, mogliby na przykład bez skrupułów, zamknąć ją w specjalistycznym szpitalu, a farmę przejęłoby państwo. Kobieta utraciłaby wówczas wolność, która była jej do życia niezbędna tak samo jak powietrze

czwartek, 5 grudnia 2013

Wieszczka śmierci (1)

     Bosa kobieta poruszała się zwinnie miejskim deptakiem. Była wysoka i szczupła, a jej falowane włosy unosiły się wraz z wiatrem. Kasztanowa płachta, poprzetykana tu i ówdzie srebrnymi nitkami, dodawała postaci nieco realistycznego wyglądu. Była niezwykle eteryczna, o dziwnej, rzadko spotykanej urodzie, aż chwilami ciężko było uwierzyć, że jest rzeczywista. A mimo to,  tak samo jak wszyscy podlegała prawom natury. Starzała się.

    Siwe włosy i zmarszczki ewidentnie zarysowywały upływ czasu na jej obliczu. Od dawna, nie była już dziewczyną, tylko kobietą, której nie zostało zbyt wiele czasu. Nikomu nie udało się jeszcze przeciwstawić przeznaczeniu, które po cichu skradało się i zarzucało własne wici na uległe całkowicie ciała. Nikt nie czuł wprawdzie bezpośredniego dotyku, a jednak ludzkie losy niepostrzeżenie, zmieniały się i nieuchronnie zmierzały do kresu.

    Patrzyłam przez chwilę za sylwetką kobiety. Wyróżniała się z tłumu, nie tylko bosymi stopami i rozwianą burzą włosów, ale też pewną swobodą stąpania, jakby szaleństwo dawało jej prawo by niweczyć wszelkie konwenanse. Nie widziała wokół siebie ludzi, a jeśli nawet ich dostrzegała, co zupełnie nie było pewne, nie zwracała na nich uwagi. Nie mieli prawa do jej życia, które skupiało się tak bardzo we wnętrzu postaci, że wcale nie odczuwała potrzeby afiszowania się nim wśród innych. Nie potrzebowała akceptacji ludzi, którzy według niej nie żyli naprawdę. Właściwie to ich aprobata, byłaby dla niej ujmą, bo nie można szanować słów tych, którzy boją się świadomie myśleć. Kto był więc szaleńcem?

    Kobieta należała do społeczeństwa tworzonego przez mieszkańców doliny, a jednak wydawała się, że jest całkowicie oderwana od realnego świata. Jakby zarazem była i nie była jego częścią. Paradoks, którego nie dało się wytłumaczyć słowami. Ciało pojawiało się w mieście, stopy dotykały tych samych traktów, a w chwilach uspokojenia umysłu, poniekąd funkcjonowała tak jak inni. Jednak mentalnie odbiegała od nich, tak bardzo jak to tylko możliwe. Była chora, a dysfunkcje umysłu pozwoliły jej zobaczyć świat, do którego ludzie z doliny nie mieli dostępu. To była rzeczywistość w której istnienie nie wierzyli, zamykając się w ciasnych , dobrze znanych, a zarazem boleśnie wręcz, wygodnych schematach. Nie dlatego, że nie mogli ich dostrzec, ale dlatego że w ich przypadku „niewidzenie” pozwalało na komfort bezmyślnego, pustego życia. Gdyby w końcu zrozumieli na czym polega istnienie, które bezwiednie prowadzi ich do cmentarzyska kości, wielu nie potrafiłoby udźwignąć tak niepojętego ciężaru. Nie przywykli do tego by myśleć, nie umieli czuć i w gruncie rzeczy, zupełnie tego nie potrzebowali. Strach ograniczał ich, a próby podjęcia walki z otępieniem, były zbyt obciążające. Po co „walczyć”, jeśli można „nie walczyć”? Wychodzili z założenia, żże każdy intelektualny wysiłek, jest gorszy od jego braku. W głowach wtłoczoną mieli starą mądrość, która przestrzegała przed otwieraniem drzwi do świata, którego nie jest się w stanie opanować. Szaleństwo może pochłonąć duszę, a powroty nie istnieją.

środa, 4 grudnia 2013

Śmierć

 Patrzę jak umiera. Leży w potężnym, drewnianym łóżku, w rodzinnym domu. Jest sama, całe życie tak bardzo bała się samotności, otaczając się rzeszą pochlebców. Nie wiedząc że ostatnie chwile będę jej osobistym spotkaniem ze śmiercią. Oczekiwała czegoś zupełnie innego, jakby przejście w gronie bliskich miało ją wyzwolić ze strachu...
   Idiotka. Całe życie trwała, lękając się śmierci, a ta i tak dopadła ją dzisiejszego dnia. Przed śmiercią nie ma ucieczki. Nie można sie do niej przygotować. Nie wiem jak długo potrwa ostatni akt  życia Staruchy, ale nie zajmie to zbyt długo. Słyszę jak kaszle. Ociera ręką pot i pojękuje cierpiętniczo.
   Przyglądam sie "scenie umierania" z korytarza. Wiem, że gdybym była lepszym człowiekiem, podeszłabym do niej. Nie czekałaby w skupieniu, obojętna na jej strach. Mogłabym usiąść na taborecie i złapać ją za pomarszczoną rękę. Własną obecnością ułatwić jej przejście na drugą stronę rzeczywistości. Lepiej dla umierającej, żeby po drugiej stronie nic nie było...jej życie na ziemi, jednoznacznie skazywało ją na piekło. Nie było dla niej żadnego usprawiedliwienia ...
   Nie zrobiłam tego.
Stałam wciąż w mroku korytarza, przypatrując się ostatnim, bolesnym podrygom. 
Nie wybaczyłabym sobie, że po latach znęcań, które na mnie praktykowała, pomagam jej, zapominając, że to przez nią stałam się tym kim teraz jestem.To byłaby zdrada, wobec siebie samej, a zdrady nie można wybaczyć..
Powłoka, starej schorowanej, bezbronnej kobiety, niczego nie wyjaśniała. Wiem, że gdyby miała siłę wstać wciąż byłaby tym samym katem, który bez litośnie niszczył ludzkie dusze...

niedziela, 1 grudnia 2013

Ona i On

      Widziała to co chciała widzieć. Odcięła się od prawdy, zapatrzona w oczy mężczyzny, którego tak bardzo kochała. Każde dziwne zachowanie tłumaczyła, każde kłamstwo wybaczała. Nigdy nie przyszło jej do głowy oceniać jego chłodnego zachowanie i braku zaangażowania. Kochała go takim jakim był, a przecież nie było nic cenniejszego niż miłość. Najważniejsze, że miała pewność, że to On był mężczyzną jej życia. Dla niego zrobiłaby wszystko i nikt nie musiał jej przypominać o przysiędze małżeńskiej. Miała ją w sercu, tak jak obraz mężczyzny, który był ojcem jej dzieci.


    Widział prawdę, która go otaczała i zastanawiał się jak to się stało, że do tego dopuścił. W którym momencie zabrakło mu sił by walczyć o siebie, o życie i o to co tliło się w jego duszy. Dlaczego poddał się i zmienił swoje marzenia na trwanie, które z każdym dniem doprowadzało go coraz bliżej do śmierci. Przestał czuć, że żyje. Odpowiedzialność nakazywała mu trwanie przy rodzinie, ale wiedział już że nigdy nie kochał kobiety z którą spędzi resztę swoich dni. Na początku był zakochany, oszalał dla niej na moment, ale nigdy nie było między nimi bliskości. Wspólne życie, przestrzeń, ludzi których serca i dusze nie potrafiły znaleźć do siebie drogi. Wiedział, że jest za późno by odejść...

piątek, 29 listopada 2013

Dziewczynka

        Przenikliwe spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się przez chwilę, na twarzach oprawców. Spuściła szybko wzrok, obawiając się, że dostrzegli jak wielka fala nienawiści, zalewa jej duszę. Nie mogła wyjawić im co czuje. Stała bezbronna.Stała sama, a nawet sobie nie mogła już ufać.
     Oni też stali. Udawali, że nie wiedzą dlaczego Dziewczynka wciąż jest smutna. Uśmiechali się do niej łagodnie, rozmawiając między sobą, a ona odwracała wzrok. Nie chciała na nich patrzeć, chociaż miała świadomość, że do końca swojego życia będzie nieustannie widywać ich twarze.
    Rozglądała się po pomieszczeniu, którego każdy centymetr był jej dobrze znany. Patrzyła na lalkę, której głowa wystawała z kartonu z zabawkami. Blond włoski, szmacianej lalki spływały swobodnie po tekturze, a namalowany farbami uśmiech wydawał się taki szyderczy. Czy Lalka z niej szydziła? Czy śmiała się dlatego, że wiedziała co Dziewczynka pozwoliła ze sobą zrobić?

czwartek, 28 listopada 2013

Miłość ponad wszystko!



  Miłość...
     
       Wydawałoby się, że miłość potrafi zmieniać życie. Wielkie wzloty, które unoszą człowieka na wyżyny światów, gdzie mógłby niemalże walczyć wręcz ze smokami, by tylko ocalić ukochaną osobę. To takie niesamowite i pełne wrażeń. Uśmiech, który wyzwala siłę do życia. Słowa, które znaczą więcej niż kiedykolwiek mogłyby wyrażać. Oddech, który nie daje zamknąć się w dłoni. Cud, który niemożliwy jest do ogarnięcia.

    Emocje istnieją tylko w danym człowieku, a przelane na papier nosi zdecydowane znamiona infantylności i banału. Ten, kto nie przeżył tego szaleńczego porywu serca, nie wyobraża sobie jak bardzo człowiek potrafi oszaleć. Mamić się wizjami, które w zasadzie nie znaczą nic...

    Po pewnym czasie następuje przebudzenie. Druga osoba zmienia życie, ale nie zawsze tak jakbyśmy tego chcieli. Ingeruje w naszą przestrzeń i mimo woli robi nam pranie mózgu. Czasami świadomie kreuje nas pod swoje standardy, obrabiając delikatnie materiał niczym rzeźbiarz podatne tworzywo. Nie ważne czy dzieje się to z premedytacją czy też wypływa z podświadomości, której nie kontrolujemy, bo efekt bywa ten sam, bez względu na intencje. 
       Bardziej liczy się to, co powinniśmy czuć czy myśleć niż to, co naprawdę w nas jest. O ile to faktycznie jest miłość, burze, będą występować na przemian ze zjawiskowymi wschodami słońca. Towarzyszyć nam podczas każdego dnia, ale to już nie będzie miało znaczenia. Nic już nie będzie ważne, poza świadomością, że tego faktycznie chcemy. Bez różnicy czy dobrze, czy źle...istotne, że z daną osobą.

Niestety w większości przypadków miłość nie nie ma wcale. Lęk przed samotnością, pragnienie stworzenia podstawowej jednostki społecznej, przymus realizacji potrzeb fizjologicznych, a przede wszystkim silnie wpojone do głowy przesłanie, że „zawsze lepiej kogoś mieć niż być samemu”.

Przecież to takie oczywiste, takie proste, takie zwierzęce.

Niekiedy historie miłosne okazują się bardziej nużące i przygnębiające niż mowy polityków w sejmach wszelakich krajów. Być może dlatego, że pokłada się w nich tak znaczące nadzieje, z założenia bowiem powinny być prawdziwe i wzniosłe. Później okazuje, że jest z nimi dokładnie tak samo jak z najlepszym daniem. Płaci się krocie za posiłek. By go przygotować trzeba sprowadzić najlepsze produkty, wyszukuje się przy tym skomplikowanych i pracochłonnych przepisów. Danie owszem jest pyszne, nie da się temu zaprzeczyć. A po upływie ulotnej niemalże chwili, wychodzi z nas w postaci ludzkiego gówna. Czy to chleb suchy z wodą, czy to trufle z kawiorem, zawsze kończy się tym samym.

Rzadko spotyka się ludzi, którzy po wyeliminowaniu strachu, którego głównym przesłaniem jest obawa przed nie znalezieniem nikogo lepszego, świadomie wkroczyliby drugi raz do tej samej rzeki. Po prostu, to nie jest to. Najlepszym sposobem by przetrwać, o ile w ogóle dopuścimy do naszej świadomości tę niewygodną myśl, jest mamienie się. Ułuda jest najistotniejsza, byle tylko dało radę do śmierci. Potem to już jakoś będzie...

sobota, 16 listopada 2013

Decyzja

-Ty zdecyduj jak chcesz widzieć naszą relację i nie przekładaj na mnie swoich wyborów..

Rozłączył się.
Stałam osłupiała, trzymając w ręku telefon  i nie mogłam pojąć, że  tak bardzo się różnimy. Jego rzeczywistość nie miała nic wspólnego z moją. Właściwie to jedno, wydawałoby się, nic nieznaczące  zdanie dawało wyraz całej jego życiowej filozofii.
 Filozofii wygodnictwa i całkowitego konformizmu.
Uczucia czy myśli nie były wartością samą w sobie. Wartość niósł tylko spokój, pozbawiony konfliktów, emocji czy jakichkolwiek większych trudności. Świat bez uczuć, ale i bez komplikacji.

Miałam zapomnieć...pozostawić to za sobą.
Trudno jednak pominąć realia w które się wierzy. Nie ważna jak wielkie są to złudzenia, nie istotne na jak banalną fantastykę to zakrawa. Błazenada czy nie...to jednak moje życie.
Idioci wciąż mają te same prawa, poza tym jak odróżnić czy Idiota to Idiota, a Mędrzec to Mędrzec? A może Idiota jest Mędrcem a Mędrzec Idiotą?

Gdyby człowiek potrafił "zadecydować" jak ma wyglądać jego relacja z kimkolwiek to znaczyłoby że konkretna osoba nie ma właściwie żadnej wartości, bo ludzie nie mają głębszych uczuć. O takich kwestiach się nie decyduje, one albo są albo nie. Proste. 
Nie można przecież decydować o uczuciach, tak jak decyduje się jaki kolor bluzki kupić. Można mieć z kimś kontakt, ale nie ma się zbyt dużego wpływu czy ta osoba będzie nam bliska. Można decydować o ślubie, ale nie o tym czy kogoś się kocha.
Myślałam, że to jest oczywiste. 
 
Gdyby to był wybór tylko jednej z osób, których ta relacja wiąże, to znaczyłoby że ta druga osoba jest jedynie marionetką, która godzi się na wszystko. I w gruncie rzeczy nie ma to dla niej żadnego znaczenia jaka rola się jej narzuci.
To jest chyba definicja obojętności?
 
 

niedziela, 10 listopada 2013

Spotkanie



    Do kawiarni wchodzi pięćdziesięcioletnia kobieta. Przypatruję się jej uważnie. Ma długą letnią sukienkę, która tuszuje nieco zbyt bujne kształty. Jasne, najpewniej farbowane, włosy i delikatny makijaż. Na twarzy widać zmarszczki od zbyt częstego śmiania się i parę nieznacznych bruzd, świadczących o upływającym czasie.
Siada przy stoliku, przy którym wcześniej siedział samotny mężczyzna.
Są tak blisko, że słyszę o czym rozmawiają. Mimo iż kobieta przyciąga moją uwagę, czymś co w niej tkwi, jakimś pierwiastkiem którego nie potrafię zidentyfikować, staram się nie wpatrywać w nią zbyt długo. Odrywam wzrok od książki i ukradkiem zaglądam w jej niebieskie oczy, słabo ukryte za okularami. W czym tkwi tajemnica? Nie jest przecież ani pięknością, od której nie można by oderwać wzroku, z pozoru nie wyróżnia się też niczym nadzwyczajnym. A mimo to mam dziwne wrażenie jakbym patrzyła na...samą siebie.

 
    Kobieta opowiada historię, która ostatnio jej się przydarzyła. Właściwie...nic wyjątkowego, ale w jej głosie jest tyle pasji, kiedy mówi o zwykłych rzeczach, że mam wrażenie jakbym właśnie usłyszała magiczny przepis, dzięki któremu uda mi się odkryć tajemnicę życia, które na co dzień tak trudno odnaleźć. Inni w ten sam sposób opowiadają o wyprawie do dżungli, miłości czy wygranej w lotto, a ona mówi przecież tylko o samotnej wyprawie do lasu. Bzdura bez znaczenia, a jednak nie mogę przestać słuchać jej głosu. Słowa bez znaczenia zaczynają układać się w niesamowite wyznanie, którego nigdy nie umiałabym powtórzyć. Mężczyzna słucha jej z uwagą. Rozmawiają przez dłuższą chwilę. 

    Jestem zahipnotyzowana. Kim jest ta kobieta? 

Kelnerka przynosi mi kolejną kawę, a ja nadal udaję że czytam powieść. Na stoliku przede mną stoją trzy puste filiżanki. Niedobrze mi od czarnego płynu, ale wiem że dla zachowania przyzwoitości muszę wciąż trwać w swojej roli, zaczytanej anonimowej klientki. Wiele wysiłku kosztuje mnie pamiętanie o regularnym przewracaniu kartek. Robię to by zachować pozory mimo iż od dłuższego czasu mam dziwną świadomość, że kobieta przy stoliku obok, wie jak duże wywarła na mnie wrażenie. Co jakiś czas odrywa wzrok od mężczyzny i posyła mi porozumiewawczy uśmiech. Spuszczam wówczas pokornie głowę, dręczona wyrzutami, że wkradłam się bez zaproszenia do intymnej chwili dzielonej między nimi dwojgiem.
 
    Po kilku godzinach para wychodzi z kawiarni. Żegnają się serdecznie tuż za progiem i każde oddala się w swoim kierunku. Przez szybę widzę jak radosna kobieta kroczy chodnikiem. Nagle odczuwam nieprzemożoną ochotę, by za nią pobiec. Każdy jej krok, powoduje że zaczyna narastać we mnie nostalgia. Nie umiem wytłumaczyć uczuć, które we mnie się gromadzą, ale wiem jedno. Nie chcę jej stracić, chociaż właściwie nie miałam tak naprawdę okazji jej poznać. I wtedy postać w letniej sukience obraca się, zatrzymuje na moment i uśmiecha. Dłoń kobiety unosi się. Macha do mnie w geście pozdrowienia.
 
    Przeżywam magiczną chwilę, która normalnie zdarza się na łamach powieści, a nie w realnym życiu. A może życie jest bardziej niezwykłe, niż mi się dotychczas wydawało? Nie mogę powstrzymać śmiechu, który usilnie próbuje wydobyć się z mojego gardła. Spotkam ją jeszcze. Wiem to na pewno. Może za pięć, a może za dwadzieścia lat, ale wiem że to się wydarzy, a nastąpi to dokładnie w dniu, kiedy będzie nam to przeznaczone.

Może wówczas dowiem się kim była tajemnicza kobieta...

czwartek, 7 listopada 2013

List:)

Drogi Panie.

     Interesuję się trochę roślinami. Mam ich dużą kolekcję zarówno w mieszkaniu jak i w ogrodzie. Poza standardową pielęgnację od czasu do czasu eksperymentuję ze środkami chemicznymi i nawozami. Ciekawi mnie, jaki mają rzeczywisty wpływ na rośliny. Chcę też zweryfikować to, co podaje się w specjalistycznej prasie czy też etykietach produktów, z tym, co rzeczywiście oddziałuje na rośliny. Zdaję sobie sprawę z działania siły reklamy i faktu, że jak się umieść na opakowaniu nawozu zdjęcie przedstawiające roślinę, nieprawdopodobnie wręcz oblepioną kwiatami, z profesjonalną nazwą „Burza kwiatów”- rodem z powieści dla lekko przytępawych dziewcząt spragnionych emocjonalnych wrażeń, to zupełnie nie dziwi, że człowiek kupuje taki specyfik, bez sprawdzania zawartości NPK w nawozie czy też jakiejkolwiek świadomości, jaki stosunek tychże pierwiastków powinien być, by zapewnić optymalne kwitnienie. No, ale co poradzić na to, że żyjemy w społeczeństwie, którego nadrzędną zasada można by ująć w kilku słowach: „Myślenie szkodzi zdrowiu”. Tumany!!!
       Chciałem prosić Pana, jako wybitnego Specjalistę w dziedzinie pielęgnacji roślin o pomoc w rozwiązaniu mojego dylematu i o fachową poradę, Tak, więc wracając do tematu zagadnienia. Od kilku lat posiadam w swojej kolekcji mimozę wstydliwą. Jako człowiek samotny, szczerze cenię sobie jej właściwości. Porusza się, kiedy ją dotykam i sprawia mi to ogromną przyjemność, że żywy organizm reaguje na moją obecność. W ostatnich czasach jest coraz wolniejsza. Nie wykazuje już takiego entuzjazmu w naszych zabawach. Chciałem, więc dowiedzieć się czy myśli Pan, że ze względu na jej podeszły wiek powinienem zmienić nawożenie? Psy, np. na starość jedzą mniej wapnia, bo jest dla nich szkodliwe, czy i moja ulubienica cierpi na coś? Czy może jest smutna, bo skoro może się poruszać, to może i czuje co się dzieje i przeżywa na swój sposób rzeczywistość, która ją otacza. I czy rośliny mogą cierpieć na depresję?
      Proszę o rozwiązanie mojego problemu, gdyż nurtuje mnie on i nie pozwala spać po nocach. Nie mogę stracić najważniejszej w życiu istoty, a jej ewidentny smutek szalenie mnie martwi.

Z wyrazami szacunku

wtorek, 5 listopada 2013

A powinnam być szczęśliwa...Opowieść o miłości

       W  życiu człowieka są tak naprawdę tylko dwa rodzaje tragedii. Kiedy nie spełniają się jego marzenia i kiedy się spełniają. Brzmi to kuriozalnie, bo jak może unieszczęśliwić nas coś, czego pragniemy, z drugiej zaś strony skąd pewność, co tak naprawdę oznacza dla nas spełnienie pragnień? Czy wiemy, co przyniesie nam szczęście i spełnienie? Co jest dla nas właściwą drogą, która zagwarantuje nam radość i spokój. Poczucie pewności, że jestem w miejscu, w którym powinnam być, z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i że nie zamieniłabym swojego losu na żaden inny. Najpiękniejsza w ludzkiej egzystencji jest droga, którą idziemy, to ona nadaje nam sens, nie zaś cele, które kryją się na jej końcu.
                       
      Jakkolwiek by tego nie rozpatrywać, ostateczny cel jest zawsze ten sam, bez względu czy tego chcemy czy nie. Tego przeznaczenia nikomu jeszcze nie udało się zmienić i nigdy się nie uda. Śmiertelność jest jedną z nielicznych zasad, która wprowadza ład do naszego świata, gdyby nie ona, nic nie miałoby znaczenia. 

     Dziwne, że aby zaistniało prawo jakiegokolwiek sensu działania, musi równolegle istnieć świadomość całkowitego kresu. A jednak przyroda stworzyła przeciwwagę dla życia, która pozwala opanować chaos. To taka entropia, próba podporządkowania świata, który już sam w sobie pogrążony jest w nieładzie.


    Marta wiedziała, czym dla niej jest szczęście. Myślała, że wie. Obudzona w środku nocy mogłaby z pamięci wyrecytować wszystkie czynniki, niezbędne do osiągnięcia przez nią spełnienia. Najważniejsze było założenie rodziny. Posiadaniesię przynajmniej dwójki dzieci, u boku męża chrześcijanina, który wyznawałby takie same zasady wspólnego życia. Wydawałoby się, że jej cele nie były wygórowane, a jednak minęło sporo czasu zanim jej marzenie zostało zrealizowane.

   Dziewczyna nie miała zbyt wiele szczęścia w miłości. Nie była ani typem kokietki, która potrafiłaby okręcić sobie mężczyznę wokół palca, niestety nie była też pięknością, której wygląd mógłby przyciągnąć do siebie potencjalnych kandydatów. Nie była brzydka, ale raczej nie wyróżniała się w tłumie. Ładna, szczupła dziewczyna o brązowych kręconych włosach i okularach, niezbędnych do właściwego widzenia świata.

     Wydawało się, że Marta wcale nie szuka miłości sensu stricte, tylko odpowiedniego kandydata, który wyznawałby te same zasady, co i ona. Myślała chyba, że połączenie miłości z kilkoma wymaganiami, niezbędnymi według niej, do prawidłowego chrześcijańskiego małżeństwa, było zbyt wygórowanym marzeniem. A ponieważ wiedziała, że nie uda jej się zrealizować zbyt iddylicznego celu, zatem skupiła się na tym, co uznała za najistotniejsze. To było racjonalistyczne podejście do szczęścia. W końcu, jeśli połączy się dwóch dobrych ludzi, to miłość między nimi sama się zrodzi. Przecież to naturalne, nie musi być to wielki płomień, starczy żeby na początek była sympatia i szacunek. Później już wszystkiego nauczą się wspólnie.

    Może w miłości jest więcej logiki niż nam się wydaje? W końcu życie weryfikuje nasze uczucia i często okazuje się, że najbliższa osoba jest zarazem najbardziej obcą. Dzielenie łóżka, pieniędzy, wspólnej przestrzeni życiowej i dzieci nie koniecznie musi oznaczać miłość. Często to tylko niewypowiedziany na głos pakt o nieagresji. Tak jakby chciało się powiedzieć: „Skoro już płyniemy razem tym pontonem, po nieznanym oceanie, to musimy zrobić wszystko by nasze wspólne przebywanie nie doprowadziło do pęknięcia warstwy ochronnej, bo wtedy pójdziemy na dno”. 

      A czasem wystarczyłoby wyjść z bezpiecznej, smutnej łodzi i dostrzec, że woda poza nią nie sięga wyżej niż za kostkę i wcale nie jest tak bezkresna jak się początkowo wydawało. Najpierw trzeba by jednak wstać z poddańczej pozycji i stanąć na nogach, a nie siedzieć zgarbionym, gotowym do przyjęcia każdego ciosu i udawać, że poza pontonem nie istnieje inny świat. Ile można się mamić, że postępowanie zgodnie z głosem swojego wnętrza doprowadzi do zguby? I potem w starczym wieku jedyne, co człowiek czuje to żal, że beznadziejne życie nie skończyło się szybciej, że nie zaryzykowało się i nie wyszło z karceru.

Marta poznała Pawła w pracy. Nie było to wielkie i namiętne uczucie, ale dogadywali się na wielu płaszczyznach. Paweł nie był przekonany, czego właściwie chce od życia, ale kobieta skutecznie przekonywała go do swojej wizji świata. Kończyła właśnie trzydzieści cztery lata i marzyła by urodzić dziecko. Zgodnie z przekonaniami religijnymi potrzebny był jej do tego mąż. Chciała zawrzeć kościelny ślub, w obecności rodziny i świadków, a potem zająć się planowaniem przyszłości. A może raczej szybkim jej wcielaniem w życie, bo zarys swojego przeznaczenia miała w głowie od lat.

Kalkulowała na zimno, kiedy powinna zajść w ciążę, jak odchować dziecko, urodzić kolejnego potomka, by móc przed czterdziestką poszczycić się prawdziwą rodziną. Mężem i dwójką dzieci. Czas płynął dosyć szybko, a Paweł wydawał się wciąż niezdecydowany.

Nie chodziło o Martę, bynajmniej nie o to by wątpił, że właśnie z nią mógłby spędzić swoje życie. Brakowało magii, która by go przekonała, że wybrał właściwą drogę. Logika podpowiadała, że obrał właściwy kurs, jego Bóg zapewne też poszczyciłby się takim zwrotem w życiu. A jednak gdzieś w głębi zastanawiał się, czy życie nie powinno być czasem, romantycznym porwaniem się z motyką na księżyc? Czy to nie o to chodzi by intuicyjnie czuć: „tak to właśnie Twoja droga”, a nie rozumowo wiedzieć, że wybrało się najlepiej ze wszelkich możliwych opcji. Dusza romantyka odzywała się w nim tak samo, jak w Marcie budziła się coraz silniejsza potrzeba posiadania rodziny. Przymus by zawalczyć o życie, które identyfikowała ze szczęściem.

    Samotność jej nie sprzyjała. Wciąż czuła się źle, zupełnie jakby szukała czegoś, jakby nie była pełna. Podświadomie dostrzegała, że człowiek żyjący w pojedynkę nie może czerpać radości. Przecież nie poświęcała się dla nikogo, nie dała życia nowym ludziom. Nie była, więc nic warta, prowadząc swoje egoistyczne życie skupione na przetrwaniu każdego kolejnego dnia. O dziwo, mimo upływających lat, ufała swojemu Bogu. Modliła się do niego gorliwie, wierząc, że kiedyś musi wysłuchać jej intensywnych modłów. Tak mijały lata. Dochodziło do tego, że Marta w ofierze dla swego Boga, dzień w dzień przez miesiąc uczęszczała na nabożeństwa. Cel był przecież warty poświęcenia, chciała żyć tak jak wszyscy. Chciała mieć męża i dzieci. I chciała być w końcu szczęśliwa.

I wtedy właśnie spotkała Pawła. Po pół roku znajomości, zaręczyli się, a po upływie kolejnych dwunastu miesięcy, byli już małżeństwem. Zgodnie z planem i marzeniami. Żyli razem w niewielkiej kawalerce, ale było im stosunkowo dobrze. Nie opowiadali o wątpliwościach, prowadząc spokojny tryb życia. Zaczynali się poznawać i dopasowywać swoje różne światy, do jednego wspólnego życia. Teraz nie było już Marty i Pawła, nie było jednostek, które wspólnie egzystowały. Powstała rodzina, która pragnęła się powiększyć.

Marta urodziła Olę w wieku trzydziestu sześciu lat. Mała była duża jak tato i miała bujne kręcone włosy, zupełnie jak mama. Po każdym z nich odziedziczyła jakąś charakterystyczną cechę. Rosła szybko i z każdym dniem wymagała coraz więcej uwagi. A Marta miała coraz mniej cierpliwości.

Zewnętrznie wszystko do siebie pasowało. Był mąż i było dziecko. Mąż miał pracę, a rodzina ciepły kąt do życia i smaczny posiłek na stole. Marta kochała Olę i Pawła. Wierzyła, że to jest właśnie długo oczekiwane szczęście, tego przecież od zawsze chciała.
 Czasami było jej ciężko. Nadmiar pracy, monotonia i brak realnych dóbr, zaburzał jej obraz szczęścia. Mimo miłości, którą niewątpliwie darzyła swoich bliskich, czuła jak bardzo męczy ją codzienność. Ola wciąż skupiała na sobie uwagę, nie pozwalając ani na chwilę spuścić z niej oczu. Przecież mogło przydarzyć się jakieś nieszczęście. Rozmowy z mężem ograniczały się do wychowania dziecka i realnych opowieści o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. On opowiadał o niezbyt ciekawej pracy, ona o tym, co w godzinach jego nieobecności, robiła z Małą.

Wydawało się, że właściwie mogliby ze sobą nie rozmawiać, bo dni nieustannie były takie same, zupełnie nic ich od siebie nie odróżniało. Tylko po małej Oli widać było, że czas jednak płynie. Życie mijało, choć szara codzienność, zdawała się przeczyć jakiemukolwiek postępowi. Co to za czas, który niczego nie zmienia, nie odkrywa nowych fascynujących prawd, nie przynosi żadnych sił witalnych. Czas, który kształtował Małą na myślącego człowieka, nadając jej mnóstwo nowych szans, które w każdej chwili mogła wykorzystać. Przecież mogła być kimkolwiek chciała. Jednocześnie zabierał te same możliwości rozwoju jej rodzicom. Z każdym dniem ich szanse na lepsze życie malały, a związane było to z coraz mniejszą liczbą możliwości. Wiek realistycznie podchodził do marzeń, które mieli. A szare palce czasu, coraz mocniej odciskały się na ich sercach i ciałach. Pewne rzeczy już dawno pozostały daleko za nimi.

Pewnym popołudniem Marta siedziała przy kuchennym blacie. Paweł po krótkiej, zwyczajowej już kłótni, poszedł na zakupy, a Mała spała spokojnie w swoim łóżeczku. Wyglądało tak jakby uśmiechała się przez sen. Marta uśmiechnęła się do niej z czułością, po czym zadzwoniła do męża, by wyjaśnić ich drobną sprzeczkę. Nie chciałaby cokolwiek było niepoukładane w jej życiu. Potrzebowała spokoju by móc normalnie funkcjonować, starcia z innymi, zupełnie nie przynosiły jej zadowolenia. Na zakończenie telefonicznej rozmowy, powiedziała Pawłowi, że go kocha. Często to powtarzała, prawie tak często jak obcym ludziom na ulicy mówi się dzień dobry. Taki miała schemat działania i właściwie rzadko, kiedy zastanawiała się nad znaczeniem tych słów. Skoro Paweł był jej mężem, a zarazem dobrym człowiekiem, to musiała przecież go kochać. Ślubowali sobie miłość w obliczu Boga.

Z radia leciała spokojna muzyka. Marta przeczytała, że utwory klasyczne pozytywnie wpływają na rozwój dziecka, które przecież było teraz dla niej całym światem. Nie wyobrażała już sobie dni, kiedy Małej nie było w jej życiu. Nie potrafiła by chyba bez niej funkcjonować, tak przynajmniej myślała. Odwróciła się jeszcze raz, ku swojej córce i mimowolnie uśmiechnęła.

A potem patrzyła przez duże okno, znajdujące się w jedynym pokoju swojego mieszkania. Widziała w oddali zielone drzewa, migocące z za niskiej zabudowy dziewiętnastowiecznego osiedla. Liście wirowały na wietrze, mieniąc się barwami jesieni. Obserwowała przepływające szybko chmury i towarzyszące im przebłyski promieni słonecznych. Z oczu cicho i trochę nieśmiało wypływały łzy. „A powinnam być szczęśliwa”- pomyślała, ocierając dłonią twarz...










niedziela, 3 listopada 2013

Linia przeznaczenia


      Usiadłam na przeciwko kobiety. Stołek był już przygotowany. Odsunięty od stołu, by ułatwić siadanie, jakby wręcz czekał na kolejnego gościa. Na historię, która wkrótce  zostanie wysnuta i wyzwolona w przestrzeń niewielkiego pomieszczenia. Zmiesza się z powietrzem, dymem tytoniowym wydmuchiwanym z płuc gospodyni i bliżej nieokreśloną materią, która poniekąd tworzy rzeczywistość. Pojawi się i zniknie, tak jak wszystko na tym świecie. Teraz jest wszechświatem, ale po upływie krótkiej chwili, odejdzie do przeszłości. Pozostanie jako wspomnienie. To co teraz jest całym istnieniem, po chwili obróci się w bezimienną nicość. Jak pył szybujący wraz z wiatrem.

Kobieta nakazała mi przysunąć krzesło bliżej blatu, tak by mogła mieć ze mną swobodny kontakt. Miała rude, krótkie włosy, czerwone paznokcie i wyrazistą twarz, oceniając na oko,  około sześćdziesięcioletniej matrony. Nie tak ją sobie wyobrażałam pewnie, dlatego że od zawsze żyłam w przekonaniu, że wróżka powinna być eteryczną istotą, która poprzez swój dar już na pierwszy rzut oka, wyraźnie odróżnia się od reszty bezbarwnej masy pogrążonej w snuciu realnego życia. Nie wiedziałam jak mam do niej mówić, nie znałam jej imienia, a słowa „Pani Wróżko” zupełnie nie przechodziły mi przez gardło, nie pasowały do sytuacji. Niby była to magiczna chwila, a jednak otoczka zwyczajności psuła wyjątkową aurę. Nie było świec, kadzidełek ani innych typowych przedmiotów, tylko karty na stoliku nadawały nieco inny, charakter temu spotkaniu. Reszta niczym nie odbiegała od standardowego pomieszczenia, przeciętnych ludzi z sąsiedztwa.

Stół był drewniany, chyba lipowy. Na blacie leżała barwna cerata w niezbyt wyszukany motyw kwiatowy. Dominowały gryzące się nieco kolory żółci i czerwieni. Miałam czas by przyjrzeć się pomieszczeniu, bo do kobiety zadzwonił telefon.  Podniosła słuchawkę starodawnego telefonu, w dobie zdominowanej przez telefony komórkowe. Nasze spotkanie, więc zostało przerwane zanim w ogóle zdążyło się rozpocząć. Słyszałam jej głos, mocny i typowo racjonalny, trochę zbyt chrypliwy jak na kobietę, a jednak jego dźwięk był przyjemny dla mych uszu. Nieco egzotyczny, ale na swój specyficzny sposób melodyjny. Wróżka doradzała przyjaciółce, ale była to typowo przyjacielska rada, niezwiązana ze światem magii. Nader zwyczajna pomoc w potrzebie człowiekowi, który nie do końca ma pojęcie jak rozwikłać swój problem i szuka pomocy z zewnątrz. Widać rudowłosa istota, budziła w ludziach zaufanie, na tyle że składali na jej ręce zmartwienia, licząc na jej mądrą radę i współczucie.

Na jasnoszarych kafelkach, pokrywających kuchenną podłogę,  stały dwie metalowe miski. Jedna napełniona wodą, druga natomiast karmą dla zwierząt. Nie sposób było odgadnąć czy mała jadalnia, należała do kota czy też niewielkiego psa, bo przez całe spotkanie w kuchni nie pojawiło się żadne stworzenie. Patrzyłam kątem oka na korytarz prowadzący do kolejnego pomieszczenia, ale żadna mała istotka nie wypełzła zaciekawiona głosami dochodzącymi z jadalni. Musiała chyba spać spokojnie w innym pomieszczeniu, przyzwyczajona do tego, że jego pani nie miała czasu popołudniami. To był czas przeznaczony dla klientów i żadne pieszczoty ani skupianie na sobie uwagi nie wchodziło w grę. Zwierzęta szybko potrafią przywyknąć do narzucanych im reguł. Niekiedy nawet, następuje to  zdecydowanie szybciej niż u myślących ludzi.

Z rozmyślań dotyczących lokum, zamieszkiwanym przez kobietę, wyrwały mnie słowa : „Słuchaj kochana, oddzwonię do Ciebie później, teraz mam klientkę”. Wtedy wiedziałam, że nadszedł mój czas i zaczęłam skupiać swoją uwagę na osobie, po której widzenie przyszłam. Kobieta energicznie odłożyła słuchawkę, zapaliła kolejnego papierosa i poprosiła bym pokazała jej dłonie. Kłęby tytoniowego dymu wydmuchiwała, odchylając głowę ku prawej stronie. Robiła to z naturalnym wdziękiem. I choć umiejętność palenia nie jest ani cechą wrodzoną, to jednak sprawiała wrażenie jakby papieros był nieodłączną częścią jej osobowości. Tak samo zresztą, jak farbowane na rudo włosy i szpiczaste paznokcie u palców dłoni. Wyciągnęłam ręce i nieśmiało położyłam je na blacie. Przytłumiona sytuacją, automatycznie zwróciłam dłonie wewnętrzną stroną do stołu. Kobieta ruchem ręki nakazał mi odwrócenie dłoni ku niej. Jak inaczej mogła opowiedzieć mi o przepowiedni?

Nie byłam pewna ani sytuacji w której się znalazłam, ani tego czy faktycznie chcę znać swoją przyszłość. Być może tylko mi się zdawało, że jestem na to gotowa i że tego właśnie oczekuję. Pragnę poznać swoje przeznaczenie. Po prostu chcę zaspokoić ciekawość i ukoić niepokój, który nie pozwala mi spojrzeć ze spokojem na teraźniejszość.

A co, jeśli dowiem się czegoś, czego wcale nie powinnam usłyszeć? Słowa przepowiedni, które zawładną moim umysłem i nie pozwolą mi normalnie funkcjonować? Przecież może i tak się przydarzyć, nikt mi nie zagwarantuje, że owo spotkanie nie zaowocuje w destrukcyjne dla mej osobowości, konsekwencje. Nie ma takiej gwarancji. Każde, bowiem przedsięwzięcie łączy się z ryzykiem, ryzykiem, które poniekąd trzeba podjąć.

Nawet w najpopularniejszych religiach, nie zaleca się chodzenia do jasnowidzów, czasem wręcz zakazuje tego procederu, strasząc potępieniem w piekle nie dlatego, że jest to czymś złym jako czynność sama w sobie, tylko dlatego że ludzie są zbyt słabi, a zbytnia wiedza może doprowadzić ich do szybkiej autodestrukcji. Staną się marionetkami, tyle że nie szatana, który nimi niejako zawładnie, tylko samych siebie. Ich proroctwo zacznie spełniać się w formie samorealizującej się przepowiedni i bez wątpienia nie dlatego, że tak mówi wróżka, tylko dlatego, że wiedząc o złu które może im się przydarzyć sami zaczną je do siebie przyciągać. Podświadomie uczynią wszystko, by sprawdziło się ich przeznaczenie, bo nie przyjdzie im do głowy, że można go uniknąć. A czy właściwie można uniknąć przeznaczenia? Da się zmodyfikować los zapisany w gwiazdach, czy też zawsze będzie się twórcą i jedynym panem swojego życia, mamy przecież wolną wolę? Ale czy na pewno tak jest?

Ludzie, którzy żyją tak a nie inaczej, których niekiedy chciałoby się potrząsnąć by przestali poruszać się we mgle i zaczęli decydować o swoim losie. Czy i oni mają wpływ na zmianę swojego losu, czy są jak rzeka która płynie zgodnie  z przypisanym jej konkretnym korytem. Czasem widząc takie przypadki, krzyczę niemo: ”Obudź się, Twoje życie nie może być takie bezsensowne”, „Przestań zwalać winę na cały świat, spróbuj zawalczyć o to, czego pragniesz”, „Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że to, co widzisz nie jest jedyną drogą?”.

 Oni jednak nigdy mnie nie słyszą.

Nie mam odwagi powiedzieć tego wprost, nie mam nawet prawa by to czynić. Bo jak powiedzieć komuś, że zmarnował swoje życie i uwił wokół siebie kokon marazmu i bezsilności. Nikt nie wyciągnie go z tej pułapki, jeśli on sam tego nie dokona. A co jeśli nie wie? Jeśli nie zdaje sobie sprawy, że to, co jest, wcale nie jest tym, czym jest. Dziwne? Wcale nie, to nie magia tylko relatywne spojrzenie na tę samą rzeczywistość. Na świat, w którym nie ma ani dobra ani zła, są tylko myśli, uczucia i związane z nimi subiektywne działania.

A jeśli umrę nie wiedząc, że mogłam żyć inaczej, jeśli źle zapisałam swoją drogę. Wybrałam niewłaściwe ścieżki i ominęłam, co ciekawsze miejsca. Może to nie gwiazdy, tylko ja sama odpowiadam za to, czym się stałam, za życie, które dotychczas prowadziłam i za wybory, które podjęłam. Może…

Kobieta ścisnęła moją dłoń mocno. Przyglądała się raz zarazem prawej i lewej kończynie, jakby coś porównując. Patrzyła przez chwilę z uwagą zanim zaczęła mówić. Opowiadała o liniach, które wyryte zostały na mojej dłoni. Nie zdawałam sobie sprawy, że tylu ile ludzi, tyle jest różnych losów. Każda dłoń opowiada inną historię, tak samo jak nie da się porównać linii papilarnych dwóch różnych palców. Brzmiało to dosyć abstrakcyjnie a jednak wiedziałam, że to musi coś oznaczać. Natura z jakiegoś powodu zadecydowała, że nie będziemy się powtarzać, a to, co można odczytać z ręki człowieka, różni się. Inne życie i inne losy, inne przeznaczenia.

Moje życie, zgodnie ze słowami wróżki, miało być ciekawe i dobre. Nie przepowiadała mi żadnych tragedii, które mogłyby zniszczyć, to, na co dotychczas pracowałam. Chociaż z jej słów wywnioskowałam, że linia tragedii, nie pojawia się na dłoni wraz z urodzeniem. Jeśli w ogóle na niej jest to, dlatego, że zarysowuje się w którymś okresie życia, nie należy, zatem do linii stałych. Przypisana jest tylko niektórym. Nie ma chyba pewności, że jeszcze kiedyś znajdę jej zarys na skórze.

Zaciekawiła mnie swoimi słowami, zaintrygowała już od samego początku, dokładnie od chwili, gdy zapytała mnie o problem z oczami. O wadę genetyczną, która zaczynała się u mnie nasilać w ostatnim czasie, a o której niewiele osób w ogóle wiedziało. Właściwie to ja sama zdawałam sobie z niej sprawę zaledwie od roku. Spojrzała na dłoń, na zagłębienie fałd, które się utworzyło po wygięciu dłoni i było dla niej jasne, że moim problemem są oczy. Nie wgłębiała się w szczegóły, nie pytała mnie o mgłę, która coraz częściej mnie otacza, ani o dolegliwości towarzyszące schorzeniu. Najwyżej będziesz nosić okulary-skwitowała, bagatelizując siłę problemu. Od lekarzy słyszałam, że wada, którą posiadam, nie jest możliwa do wyleczenia. Nie jest też szczególnie groźna, chociaż z czasem może przysporzyć mi kłopotu w postaci słabszej ostrości widzenia. Po prostu musiałam zaakceptować to, czego zmienić nie byłam w stanie. Dobrze mi to szło, nie walczyłam z rzeczami, które dotychczas nie przysparzały mi zbytnich zmartwień.

Po wysłuchaniu, tych kilku uwag, z ust kobiety trzymającej moją dłoń, zrozumiałam, ze nie musi odpowiadać wymyślonemu przeze mnie mistycznemu wizerunkowi, jeśli tylko naprawdę potrafi przepowiadać los. Nie ma znaczenia czy jest otulona w tiule i ma długie naturalnie jasne włosy, by posiadać wiedzę, którą bez wątpienia miała. Magia jest wszędzie, nie koniecznie tam gdzie spodziewamy się ją dostrzec. Czasem po prostu nas otacza, a my nie umiemy dostrzec jej obecności, stłamszeni szarym życiem w szarej masie bezrozumnych współbraci. Gdybym spotkała ją na ulicy, przez myśl by mi nie przeszło, że ta kobieta potrafi odczytywać ludzki los, że odróżnia się od reszty i ma rozwinięty szósty zmysł. Była barwna, owszem, ale w jej fizjonomii nie było nic wyjątkowego. Ładna, zadbana, masywna kobieta w okolicach sześćdziesięciu lat. Tyle mogłabym o niej powiedzieć, tylko tyle było jasne, nic ponadto.

Mówiła przez dłuższy czas o tym, co widzi w mej dłoni, a później rozkładała karty by potwierdzić pewne fakty i dodać nowe, które z dłoni nie były możliwe do odczytania. Fascynowało mnie to, co mówiła, stanowiło totalne novum. Opisując mą dłoń powiedziała, że mam silnie rozwiniętą linię losu, inaczej zwaną też linią przeznaczenia. Powiedziała, że nie na wszystko w moim życiu mam wpływ, pewne rzeczy po prostu się dzieją, bo muszą się wydarzyć i nie ma na to rady. Nie zapobiegnę temu, co jest wpisane w moją istotę. To coś jak karma odziedziczona poniekąd z innych wcieleń. Dodała, widząc moje nieukrywaną zaciekawienie, że wbrew pozorom, nie na każdej dłoni widoczna jest linia przeznaczenia. Niektórzy jej nie mają. Nie wiele jest takich osób, ale pojawiają się sporadycznie. Uważa się, że takie jednostki, są kowalami własnego losu i nie mogą swej doli czy też nie doli zrzucać na przeznaczenie, bo jego władanie ich akurat nie obejmuje. Urodzili są z czystą kartą, która dopiero z biegiem lat zostanie zapisana. W jaki sposób to nastąpi, zależy już tylko od nich.

Kiedy wyszłam od kobiety poczułam się wyjątkowo zmęczona. Odpłynęła ode mnie cała energia i byłam zupełnie jak bezwolna marionetka. Nie wiem czy wynikało to z towarzyszących mi wcześniej emocji-zawsze, bowiem człowiek mimo woli, zawsze obawia się, że dowie się o rzeczach, których wcale nie chciałby wiedzieć. Czy też po prostu spotkanie z medium było silnym psychicznie przeżyciem i mój organizm potrzebował odreagowania. Sen wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Sen zdaje się być najlepszym rozwiązaniem na wiele bolączek życiowych, wyłączając koszmary.

Wróżka powiedziała mi wiele rzeczy, które wkrótce przyjdzie mi zweryfikować. Nie wspominała o niczym niepokojącym, a raczej dawała sygnały, że karty mówią o mej przyszłości, ale nie podpowiadają rozwiązania. Wspomniała, że na pewnym etapie życia będę wybierała pomiędzy dwoma mężczyznami. Jeden będzie szaleńczą miłością, drugi natomiast rozsądnym wyborem. Zapytałam czy dobrze wybiorę. Odparła, że tak, bo będę szczęśliwa jako kobieta, ale ona nie umie mi powiedzieć, którego z nich wybiorę. Nie było tego w kartach, one tylko pokazywały, że zaistnieje taka sytuacja, a wyboru dokonam już sama. Czyli więc wybór nie jest moim przeznaczeniem, jest świadomą decyzją, którą muszę podjąć, kiedy nadejdzie czas. Powiedziała, że będę wiedziała, co mam robić. Będę to czuła.

Długo jeszcze zastanawiałam się nad jej słowami. Nad linią przeznaczenia i nad tymi, którzy mogą być panami swojego życia. I czy można to w jakiś sposób zmienić? Czy to, co się dzieje, jest wyborem czy nie, czy mam na to wpływ? Jestem w stanie decydować? Czy też decyzja jest znana, zanim jeszcze pojawi się wybór?

Rozmyślałam nad życiem ludzi, których bliżej znam. Nad ich światem i sposobem widzenia świata. Czy to ich decyzje, ich przeszłość, czy ich przeznaczenie determinuje to, gdzie znaleźli się w obecnej chwili życia. Świadomie istnieją czy tylko realizują narzucony im z góry plan? A może nie ma sensu jakiekolwiek ocenianie ich rzeczywistości, bo los musi się dopełnić. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie nam zapłacić.





piątek, 1 listopada 2013

Święto zmarłych

Straszna wichura. Całą noc wiało, tak mocno, że słyszałam jak dach trzeszczy. Dzwonki przy oknie falują na wietrze, więc wciąż słychać dzwonienie. Zazwyczaj lubię ten odgłos, ale teraz jest taki natarczywy. Wzbudza raczej niepokój niż radość, jakby dzwonienie zwiastowało nadejście czegoś, co niekoniecznie musi być dobre. Mam pokój na poddaszu, więc słyszę wszystkie odgłosy zewnętrznego świata. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że z za okna dochodzą jakieś zawodzenie niczym głosy z innego wymiaru. Nocą każdy dźwięk nabiera mocy, rozdziera ciszę i potęguje wrażenie przerażenia.
Teraz też widzę, przez okno jak drzewa uginają się pod naporem masy powietrza. Tylko czekać aż któreś wkrótce nie wytrzyma i strzeli z hukiem. Huśtawka w ogrodzie, sama rusza się, choć nikt się na niej nie buja. A może, ktoś tam jednak siedzi, tylko nie widać jego postaci? Może to ktoś, kto nie ma już dostępu do ziemskiego świata, a jakaś moc przyciąga go do huśtawki? Włączyłam muzykę, żeby zagłuszyć to co dzieje się na zewnątrz. Zaczynam odczuwać dziwny niepokój... Coś się dzieje w przyrodzie i nie da się tego nie dostrzec.
 
Kiedy byłam jeszcze mała, w okresie święta zmarłych, często mówiono o tym, że trzeba bardzo uważać, żeby coś z zewnątrz się do nas "nie przyczepiło". Chodziło o niespokojne dusze, które poniekąd identyfikowano z silnymi wiatrami. Wiatr zawsze wnosi zamęt do życia, budzi do życia to co ukryte i równie często motywuje do działania tych którzy już żyć nie chcą. Najwięcej samobójców jest w wietrzne dni. Jak bywałam na wsi, u ciotki, to często kiedy mocno wiało, ludzie mawiali że ktoś się pewnie znowu powiesił. Najlepsze, że to co wówczas brałam za zabobon, sprawdzało się w rzeczywistości. Po wichurze dochodziły do wioski doniesienia, że faktycznie ktoś odebrał sobie życie. Raz nawet sąsiad mojej ciotki, znalazł w lesie ciało kobiety, wiszącej na gałęzi. Prawdopodobnie była nieszczęśliwie zakochana i nie chciała już dłużej żyć. Odciął ją i położył na ziemi, a potem poszedł do najbliższego domostwa by powiadomić policję. 
 
Wiatr jest tak silny, że przewrócił wiele drzew w moim lesie. Żywioł połamał je bezlitośnie i porozrzucał w promieniu kilku metrów. Wygląda to trochę tak jakby potężny olbrzym bawił się drewnianymi patyczkami. Dziwnie patrzy się na to, tym bardziej, że przez całe swoje życie widziałam te wysokie "patyczki", które w przeciągu kilku chwil straciły swoje życie. Dorastałam wśród nich, a teraz po prostu zniknęły. Widać tylko zdewastowane drewno bo drzew już nie ma. Odeszły w przeszłość po kilkuminutowej walce z wiatrem. Opór nie zdał się na nic. Tej walki po prostu nie można było wygrać. Ich przeznaczenie się wypełniło tej nocy.
 
Pamiętam, że jak byłam młodsza i szliśmy na groby to mama wiązała nam czerwone wstążki wokół rąk. Sobie też taką wiązała, tylko tato nigdy nie dawał się namówić. Nie wierzył, żeby kawałek czerwonego materiału może uchronić przed zagubionymi duszami. Matka mówiła, że na to "przyczepienie się dusz" o którym tyle mówiono narażone są najbardziej dzieci i kobiety. Ze względu na wrażliwość i łatwość nawiązywania kontaktu ze światami, których realiści zupełnie nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Ojciec jest realistą, nikt z zagubionych nie odnalazłby do niego drogi. Był zatem bezpieczny.
 
Babka przed świętem zmarłych też zawsze się niepokoiła. Kiedy wiały wiatry, takie jak ten dzisiejszy, mawiała że to zmarli chcą się wydostać. Walczą z innym światem, żeby móc ponownie odrodzić się w materialnej rzeczywistości i móc jeszcze raz przeżyć życie. Naprawić stare błędy i zemścić się na tych, którzy przyczynili się do tego, że trafili do Świata Cieni. Babka często powtarzała, że jedyną formą życia poza tym, które jest nam obecnie znane, jest miejsce w którym przebywają dusze, pragnące naprawić swój los. Mówiła nam, żebyśmy uważały na to jak traktujemy ludzi, bo ze Świata Cieni bardzo trudno się wydostać. Mało kto dostaje taką szansę. Wtedy myślałam, że babka nas straszy, żeby wymóc na nas posłuszeństwo, ale ona w to naprawdę wierzyła. Pamiętam jej oczy, kiedy o tym mówiła, była wówczas przerażona, jakby sama skrywała tajemnice, które mogłyby zaprowadzić ją to mrocznej krainy. Uczyniła coś złego, do czego bala się przyznać? 
 
Ponoć jeśli ludzie są bardzo wrażliwi i uczuciowi, to mogą nieświadomie pomóc cierpiącym duszą, biorąc ich los na swoje barki. Taka dusza jakby przyczepia się do człowieka. W pewnym stopniu próbuje przejąć ludzkie życie, pragnie nim zawładnąć, bo ciało człowieka jest mu potrzebne do naprawienia losu, który kiedyś zaprzepaścił. Człowiek z "przyczepioną" duszą często popada w różnego rodzaju zaburzenia psychiczne, nie zdając sobie sprawy, w czym tkwi przyczyna takiego stanu. Dlaczego ich los jakby przestał być ich losem. Nie wiedzą co się dzieje. Ponoć ludzie Ci zaczynają gorzej widzieć i słyszeć. Obraz widziany ich oczami, staje się niewyraźny, kształty tracą swą wyrazistość, a barwy intensywność. Odgłosy natomiast są bardzo odległe i jakby wyciszone, nieco głuche.
Tak się dzieje, bo dusza w ten sposób próbuje odciąć żywego od świata ludzi. Kiedy przestanie on słyszeć i widzieć taki świat jaki widzą inni ludzie, jego dusza zostanie przejęta za życia. A wtedy nie wiadomo już kto jest kim...czy martwy staje się żywym, czy też żywy przemienia się w martwego, mimo iż w jego piersi wciąż bije serce.
 

czwartek, 31 października 2013

Kobieta, która niczego nie chciała




Anna była w pewnym stopniu specyficzna, a może raczej należałoby napisać wyjątkowa. Czasem ciężko odróżnić, czym różni się specyficzność, wiązana raczej z dziwnością od wyjątkowości, zdecydowanie zarezerwowaną dla rzeczy i istot na swój sposób nadzwyczajnych. Nie łatwo dopasować określenie, które dotyczy kogoś bliskiego, bo ciężko zachować obiektywizm, w przypadku, kiedy w grę wkraczają uczucia.

To trochę tak jak z przekonaniem, że rodzice zawsze kochają swoje dzieci i pragną ich dobra. A potem słyszy się o rodzinach, które całkowicie burzą ten światopogląd. Ranią, molestują i znęcają się nad owocem swego istnienia, bo wedle ich mniemania są „Panami życia i śmierci”. Wierzą w moc swojego działania tak samo jak prawdziwy chrześcijanin wierzy w Biblię. A kiedy zapyta się małoletnią ofiarę o sytuację w domu, to ona z służalczą miną psa odpowie, że rodzice ją kochają i pragną dla niej najlepiej. Do głowy jej nie przyjdzie, że zwyrodnialcy, nie mają uczuć. Nie dbają o nią, no chyba, że w aspekcie przedmiotu, na którym można by wyładować frustracje niespełnionego życia. Ktoś odpowie, za to, że przeznaczenie nie ułożyło się tak jak powinno. Ktoś musi za to odpowiedzieć, a najlepiej żeby był to ktoś, kto nie potrafi oddać. Przy najmniej na razie, nie teraz, może dopiero wkrótce na kimś innym zostanie rozładowania negatywna energia. Postronni obserwatorowie boją się dostrzegać takie prawdy, bo przez nie, nie można bezkarnie łudzić się, że świat został stworzony przez Boga. Za dużo w nim okrucieństwa, za dużo bólu.

Bez wątpienia, nie dało się nie zauważyć Anny, czy przejść obok niej obojętnie. Po prostu nie należała do tego typu ludzi, których twarzy mimo usilnych starań nie da się zapamiętać. Zazwyczaj nie pozwala na to przeciętność, która maskuje wszelkie cechy, wtapiając człowieka w szarość miasta. Szare twarze, pośród szarych budynków, ukryte pomiędzy szarym niebem. W przypadku Anny, nie było mowy o braku wyrazu. Nie była szara, raczej czarno biała. Każdy, kto spojrzał przez chwilę na jej postać, był w stanie następnym razem rozpoznać ją w tłumie przechodniów. Bez wątpienia była charakterystyczna, bo różniła się od schematycznej masy ludzkich ciał. Miała czarne długie włosy, gdzieniegdzie upstrzone siwymi pasmami, jasną jak papier cerę i dosyć nieciekawą sylwetkę. Postawa, pół zgięta, ani szczupła, ani też zbyt gruba. Gdyby określić ją jednym słowem, to chyba było by to miano „ciężka”. Trudno było odszukać ewidentnie zarysowane elementy świadczące o kobiecości, tak jakby Anna chowała swoją płeć w szerokich swetrach i przydługich spodniach. Jakby chciała się ukryć, by nikt przez przypadek jej nie odnalazł.

Mam wrażenie, że nikt nigdy jej nie szukał, ale strach przed dostrzeżeniem przez świat, tkwił w niej głęboko zakorzeniony. Jego źródło musiało być ukryte w tajemniczym dzieciństwie, o którym Anna nigdy nie rozmawiała. Jej słowne powroty do przeszłości, przywoływały jedynie sytuacje pozytywne bądź te o zabarwieniu raczej obojętnym, nie wspominała o niczym, co mogłoby pozwolić odkryć jej nieprzeciętną naturę.

Zastanawiałam się, co takiego w niej było, co właściwie przyciągało uwagę. Nie była ładna, ale miała w swoim wyglądzie bliżej nieokreślony niepokój, który nie pozwalała o sobie zapomnieć. Jakby nie dawał człowiekowi spokoju kontrast, który panował miedzy czernią włosów, a bielą twarzy. To było niepokojące na swój sposób. Chociaż sama kobieta nie budziła raczej niepokoju, wręcz przeciwnie, sposób jej poruszania i mówienia był bardzo statyczny. Nigdy się nie śpieszyła ani nie biegła, sprawiała wrażenie całkowicie pogodzonej z każdą sekundą swojego życia. I chyba nie miało znaczenia czy była to dobra czy zła chwila, ona zawsze brała to, co los dla niej miał. Nigdy nie wyciągała rąk po rzeczy, które do niej nie należały. Nie sądziłaby taka postawa była godna naśladowania.

 Czasem patrząc w jej oblicze, nie można było oprzeć się wrażeniu, że Anna niczego od życia nie pragnie. Jakby była zawieszona pomiędzy dwoma światami, zupełnie oderwana od wszechobecnego wyścigu szczurów. Ona chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że przechodzący tuż obok niej ludzie, walczą właśnie o to by być lepszymi, niż inni. Walczą z braćmi, z własnymi demonami, a przede wszystkim walczą sami ze sobą. Mistyczne cele przyćmiły ich zdolność percepcji. Tak bardzo chcę wygrać, że zapomnieli już, o co grają. Nie ważne, najważniejsze, że biorą udział w wyścigu tak jak inni. Nie są przynajmniej gorsi, bez względu na to czy wygrają czy nie. Ważna jest sama świadomość walki, mimo że często walczy się o nieswoje marzenia.

Życie Anny było spokojne. Patrząc w jej oblicze miało się wrażenie, że czas w ogóle nie płynie. Stał w miejscu, a przy najmniej nie dotykał bezpośrednio jej przestrzeni. A może to nie czas był poza nią, tylko ona poza czasem. Mimo jawnej analogii, sytuacja Anny wydaje się zupełnie inna, jeśli z tej perspektywy spojrzy się na jej postać. Kobieta starzała się wprawdzie z upływem lat, ale proces ten postępował tak powoli, że prawie nie dostrzegało się różnicy. Nowe zmarszczki szybko wpasowywały się w jej oblicze, sprawiając wrażenie jakby od zawsze były na właściwym miejscu. Tworzyły historię, która była jej przypisana. Szare paski przeplatały jej skronie, ale mimo znaczących oznak upływającego czasu, nie można było określić wieku kobiety. Tylko nieliczni oceniali ją na czterdzieści lat, a tyle wówczas miała. Większość sądziła, że Anna musi być w trzeciej dziesiątce swojego istnienia, ale ciężko było określić czy bliżej jej do początku, czy do końca tego przedziału. Zdecydowanie nie należała do tego typu ludzi, po których każdy kolejny rok odciska potężne brzemię upływającego czasu. Może jej życie nie było tak ciężkie, a może fakt ten należałoby raczej przypisać właściwym genom, nie zaś przeżyciom.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, by wyobrażać sobie, że Anna mogłaby wyglądać inaczej. Jej wygląd przypisany był do jej osobowości i idealnie z nią współgrał, ale żeby wysnuć takie wnioski, trzeba było dobrze poznać kobietę. Zagłębić się w jej rzeczywistość i sposób widzenia świata. Niewiele spotyka się w życiu osób jej pokroju. I choć widzę wyraźnie, jaka jest, mam ogromne problemy by określić to, co chyba nie możliwe jest do opisania zwykłymi słowami. Nie odda to w żaden sposób obrazu, który widzę. To nie słowo określa Anną, to cały zespół myślenia. Trzeba wsiąknąć w atmosferę jej życia, by zrozumieć.

Znałam ją od ponad dziesięciu lat, a mimo to nie byłam w stanie przypomnieć sobie żeby kiedykolwiek się zmieniła. Czy to wizualnie czy też mentalnie. Ta sama fryzura, sylwetka niezmieniona, długie ciemne włosy i przejrzyście jasna twarz. Nawet styl ubierania nie ewaluował. Różnił się tylko zgodnie z porami roku, rzeczy dzieliły się na ciepłe i zimne dni, ale ich krój i kolorystyka nigdy nie zaskakiwały. Życie zmieniało się, ludzie przeżywali swoje wzloty i upadki, a Anna wciąż stała w tym samym miejscu. Nie zmodyfikowała ani swojej wiary, ani też poglądów. Nie zaanektowała niczego nowego do swojego, stosunkowo ograniczonego, światopoglądu. Ciekawe czy gdyby w pierwszym dniu poznania i dziś zadać jej te same pytania dotyczące zasadniczych kwestii, czy jej odpowiedzi byłyby dokładnie takie same? Czy może mimo mojego przekonania o stałości Anny, coś w głębi jej duszy jednak drgnęło, chociaż tego nie dostrzegłam. Czasami, zagubiona w natłoku pędzących myśli, miałam wrażenie, że Anna jest jedyną stałą rzeczą w moim istnieniu. Jedyną, której byłam pewna w niemalże stu procentach. Mogłam nie widzieć jej przez kilka miesięcy, może i lat, a i tak zawsze wiedziałam, o co zapytać. Miałam świadomość, że nie zaskoczy mnie niczym. Jej życie było niezmienne, całkowicie stałe, jak linia prosta na matematycznych wykresach.

Przez lata obserwowałam ją. Nie mogłam powstrzymać się przed mimowolnym ocenianiem, rozpatrywaniem jej życiowych sytuacji, tyle, że zawsze widzianej przez pryzmat mojego umysłu. Myślę, że w pewnym stopniu fascynowała mnie, może, dlatego że nie umiałam tak naprawdę pojąć, czym żyje Anna. Była dla mnie zagadką nie do rozwikłania. Czułam, że jestem jak ptak, który patrzy na świat ryby płynącej po jeziorze i zastanawia się, czemu i ona nie wzbija się ku przestworzom. Przecież każdy musi latać, myślałam, niemożliwe by istniała inna droga niż ta, którą idę. I chociaż Anna zawsze wydawała się być zadowolona ze swej egzystencji, nie mogłam uwierzyć, że naprawdę nie widzi jak bezcelowe jest jej życie. Nigdy o nic nie walczyła, nie rywalizowała z innymi, nie zabiegała ani o ludzi, ani o dobra materialne.

Kilkanaście lat zastanawiała się czy zmienić swoją pracę, chociaż nigdy nawet nie napisała CV. Nie podjęła ryzyka, bo nie było to dla niej na tyle istotne. Wciąż dryfowała na płaszczyźnie myślowej i to w większości rozpatrując czysto realne problemy. Niczego chyba w życiu nie szukała, wciąż pogrążając się w dziwnym zawieszeniu. Tak jakby każdy krok, ku nowemu mógł zmienić jej życie na gorsze. Zazwyczaj, więc wolała niczego nie zmieniać, bo przynajmniej dobrze znała to, co niekoniecznie jej odpowiadało. Może nowe było by jeszcze gorsze? A przecież każdy krok, powoduje, że coś nieodwołalnie się zmienia, jakieś drzwi się zamykają i nie ma już powrotu.

Czas płynął, a Anna nadal nie podejmowała żadnego działania. Mieszkała na stancji w pobliżu swojej siostry, z którą często jadała obiady. Pracowała na etacie w pobliskim sklepie i średnio dwa razy w tygodniu chodziła do kościoła. Nie miała dość energii by poświęcić się na pracę społeczną na rzecz potrzebujących, ale nie było siły, która mogła sprawić by Anna opuściła niedzielne nabożeństwo. Zupełnie nie mieściło się to w ramach jej umysłu. Jedynie ciężka choroba mogłaby zniweczyć te plany. Wiedziała, że chrześcijańskie zasady są najistotniejsze, wyznaczały przecież kierunek w jej egzystencji. Powierzyła Bogu swoje życie i liczyła na to, że zaopiekuje się nią najlepiej jak będzie umiał. Ufała jego mocy sprawczej i dlatego nie podejmowała w swoim życiu wyzwań. Przecież gdyby Bóg chciał, to jej życie wyglądałoby inaczej. Może miałaby inną pracę, męża i dzieci, może nie czułaby się samotna, ale chyba nie tego Bóg od niej oczekiwał, skoro nie spotykała na swojej drodze nikogo, kto mógłby zawrócić rzekę, której nurtowi się poddała. Kiedyś ją zapytałam, czy wydaje jej się, że życie mogłoby wyglądać inaczej. Powiedziała, że nigdy nie zastanawia się nad tym, bo nie ma czasu na takie rozmyślania.

Spojrzałam na nią z zadumą, bo jej odpowiedź całkowicie mnie zaskoczyła. Dziwne. Dobrze ją znałam, a jednak wciąż wierzyłam, że Anna w głębi serca jest inna. Intuicyjnie czułam, że godzi się na swój los, bo nie widzi innej możliwości. Jest, jaka jest, nie zaś, dlatego, że taka jest jej droga wyznaczona przez Pana. Jak to w ogóle możliwe by nie zastanawiać się nad swoim losem, przecież to chyba jedno z podstawowych ludzkich rozważań. Nie myśli o dzieciach, które mogłaby teraz odprowadzać do szkoły, o mężczyźnie, w którego ramionach by zasypiała i o przyjemnej spokojnej pracy, która odpowiadałaby jej umiejętnościom? A jednak Anna, nie wydawała się kłamać. Ona taka właśnie była, tym mnie fascynowała i przyciągała do siebie. Tym, że niczego nie pragnęła, żyjąc pośród ludzi tak innych niż ona. Chyba nawet nie zdawała siebie sprawy, jak bardzo swoją postawą sprzeciwiała się normom społecznym. W średniowieczu, spłonęłaby na stosie za głoszone herezje.

Siedziałam w kuchni, w mieszkaniu, w którym Anna wynajmowała pokój. Za oknem hulał złowieszczy wiatr, zapowiadający szybkie nadejście zimy, a ja trzymałam w ręku kubek ciepłej herbaty. Ogrzewałam zziębnięte dłonie i wpatrywałam się w Annę. Kroiła warzywa na sałatkę z należytą uwagą i niemal chirurgiczną precyzją. Obserwowałam jak układa warstwami, w szklanej misie, krążki cebuli, plastry pomidorów i ogórków, polewając soczyście sosem. Robiła podwieczorek z okazji mojej wizyty. W rzeczywistości, to była tylko sałatka, którą miałyśmy zjeść i która za chwilę miała zalec w naszych jelitach i wydostać się z nich po pewnym czasie w fizjologicznym procesie defekacji, ale Anna przygotowywała ją z namaszczeniem godnym religijnej mszy. Trwała w tym momencie, jakby nie istniał świat poza kuchnią i posiłkiem, który przygotowywała. Całkowicie zatopiła się w teraźniejszość. Mówiła mi, że warzywa kupiła w pobliskim warzywniaku i że muszę koniecznie spróbować jajek, które przywiozła z rodzinnego domu. Twierdziła, że są przepyszne i że te kupowane z fermy nie są w stanie dorównać ich smakowi. Wiejski smak natury dominował, nad zepsutym światem pseudo ekologicznych ferm, w których żyły zestresowane, dokarmiane hormonami wzrostu, zwierzęta.

Przez moment myślałam, że Anna żartuje. Znałam ją tyle lat i chociaż wiedziałam, czym pochłonięta jest jej głowa, nie chciałam uwierzyć, że ona faktycznie nie zastanawia się nad swoimi wyborami. Czy niczego nie żałuje? Czy nie może zasnąć w nocy, pochłonięta wątpliwościami czy aby na pewno nadała właściwy kierunek swojemu życiu? A co jeśli to nie Bóg wybrał jej drogę? Może on tylko chciałby była szczęśliwa, nie miał zamiaru decydować nad każdym dniem jej życia i wcale nie podjął za nią wyzwania. Może linia jej przeznaczenia nie istnieje, a Anna powinna sama kuć swój los, zgodnie z pragnieniami. O ile jakieś naturalnie w niej tkwiły, pod powłoką obojętności i przyzwolenia na to, co działo się bez jej świadomego udziału.

Kolorowe pomidory pokryła jasna warstwa majonezu, a tuż na niej ułożony został przesmażony z czosnkiem szpinak. Anna spokojnym, niemal flegmatycznym ruchem rąk, wyciągnęła z lodówki sos pomidorowy i zaczęła nakładać go jako kolejny składnik efektownej sałatki. Poplamiła jasny, drewniany blat, ale nie przejęło jej zbytnio to drobne niechlujstwo. Jak skończy swoją pracę, wtedy wszystko posprząta. Nie ma sensu wykonywać tych samych czynności po kilka razy, niczego to przecież nie zmieni.

Zapach warzyw roznosił się po niewielkim pomieszczeniu, aż stopniowo zaczynałam czuć delikatne wiercenie w żołądku. Byłam głodna i zdezorientowana. Nie chciałam się pogodzić ze świadomością, że moja przyjaciółka jest tak zdecydowanie różna ode mnie. Przecież widziałyśmy świat zupełnie inaczej, a mimo to potrafiłyśmy się dogadać. Nie wiem, na czym polegał ten fenomen, być może na realizmie, na którym oparłyśmy naszą relację, a może raczej na sympatii oraz wzajemnym szacunku, którym od zawsze się darzyłyśmy.

Tamtego dnia po raz pierwszy tak naprawdę zrozumiałam, że życie Anny nie jest wcale tak bez sensowne jak wcześniej myślałam. Zaczęłam nawet myśleć, że ona ze swoim spokojem i wiarą jest o wiele bardziej szczęśliwa niż ja. Nie musiała za niczym gonić, nie brakowało jej doznać czy uczuć, nie miała w sobie chaosu, który targał mną od dawna. Znała swoją drogę. Nie czuła ekscytacji, bo każdy zakręt był jej znany, tym bardziej, że zakrętów wcale tak wiele nie było. Trasa była łagodna, ale ona wiedziała, że innej trasy nie ma. Nie wyobrażała sobie nawet, że jej Bóg mógłby mieć dla niej inny plan. Przecież gdyby miał, to na pewno jego wola by się wypełniła. Bóg nie może się mylić.

Nigdy nie rozmawiałyśmy o wróżkach, ani o przeznaczeniu. Takie dysputy były by wbrew zasadom wiary katolickiej, a Anna bez reszty podporządkowana była wierze kościoła. Nie mogłam, więc zapytać ją o linię przeznaczenia, choć zastanawiałam się czy ma ją na swojej dłoni. Często myślałam o tym czy Anna faktycznie zapisane ma w gwiazdach takie życie, czy też jej Bóg wybrał dla niej taką drogę, a może przeżycia z dzieciństwa zdeterminowały to, kim była. Nurtowało mnie to latami, ale nie mogłam rozwikłać tej zagadki i chyba już nigdy tego nie uczynię. Czy jej bierność wobec świata jest godna podziwu, czy być może jest to ukryte stadium depresyjne? Czy naprawdę można żyć w społeczeństwie i jednocześnie niczego od życia nie pragnąć? Nie marzyć o zmianie swojego losu?

Gdybym nie znała Anny, nie uwierzyłabym, że istnieje. I chociaż jest tak spokojna i z pozoru bezbarwna, to stanowi jedną z największych tajemnic mojego życia. Kobietą, którego niczego nie pragnie, o niczym nie marzy.