czwartek, 31 października 2013

Kobieta, która niczego nie chciała




Anna była w pewnym stopniu specyficzna, a może raczej należałoby napisać wyjątkowa. Czasem ciężko odróżnić, czym różni się specyficzność, wiązana raczej z dziwnością od wyjątkowości, zdecydowanie zarezerwowaną dla rzeczy i istot na swój sposób nadzwyczajnych. Nie łatwo dopasować określenie, które dotyczy kogoś bliskiego, bo ciężko zachować obiektywizm, w przypadku, kiedy w grę wkraczają uczucia.

To trochę tak jak z przekonaniem, że rodzice zawsze kochają swoje dzieci i pragną ich dobra. A potem słyszy się o rodzinach, które całkowicie burzą ten światopogląd. Ranią, molestują i znęcają się nad owocem swego istnienia, bo wedle ich mniemania są „Panami życia i śmierci”. Wierzą w moc swojego działania tak samo jak prawdziwy chrześcijanin wierzy w Biblię. A kiedy zapyta się małoletnią ofiarę o sytuację w domu, to ona z służalczą miną psa odpowie, że rodzice ją kochają i pragną dla niej najlepiej. Do głowy jej nie przyjdzie, że zwyrodnialcy, nie mają uczuć. Nie dbają o nią, no chyba, że w aspekcie przedmiotu, na którym można by wyładować frustracje niespełnionego życia. Ktoś odpowie, za to, że przeznaczenie nie ułożyło się tak jak powinno. Ktoś musi za to odpowiedzieć, a najlepiej żeby był to ktoś, kto nie potrafi oddać. Przy najmniej na razie, nie teraz, może dopiero wkrótce na kimś innym zostanie rozładowania negatywna energia. Postronni obserwatorowie boją się dostrzegać takie prawdy, bo przez nie, nie można bezkarnie łudzić się, że świat został stworzony przez Boga. Za dużo w nim okrucieństwa, za dużo bólu.

Bez wątpienia, nie dało się nie zauważyć Anny, czy przejść obok niej obojętnie. Po prostu nie należała do tego typu ludzi, których twarzy mimo usilnych starań nie da się zapamiętać. Zazwyczaj nie pozwala na to przeciętność, która maskuje wszelkie cechy, wtapiając człowieka w szarość miasta. Szare twarze, pośród szarych budynków, ukryte pomiędzy szarym niebem. W przypadku Anny, nie było mowy o braku wyrazu. Nie była szara, raczej czarno biała. Każdy, kto spojrzał przez chwilę na jej postać, był w stanie następnym razem rozpoznać ją w tłumie przechodniów. Bez wątpienia była charakterystyczna, bo różniła się od schematycznej masy ludzkich ciał. Miała czarne długie włosy, gdzieniegdzie upstrzone siwymi pasmami, jasną jak papier cerę i dosyć nieciekawą sylwetkę. Postawa, pół zgięta, ani szczupła, ani też zbyt gruba. Gdyby określić ją jednym słowem, to chyba było by to miano „ciężka”. Trudno było odszukać ewidentnie zarysowane elementy świadczące o kobiecości, tak jakby Anna chowała swoją płeć w szerokich swetrach i przydługich spodniach. Jakby chciała się ukryć, by nikt przez przypadek jej nie odnalazł.

Mam wrażenie, że nikt nigdy jej nie szukał, ale strach przed dostrzeżeniem przez świat, tkwił w niej głęboko zakorzeniony. Jego źródło musiało być ukryte w tajemniczym dzieciństwie, o którym Anna nigdy nie rozmawiała. Jej słowne powroty do przeszłości, przywoływały jedynie sytuacje pozytywne bądź te o zabarwieniu raczej obojętnym, nie wspominała o niczym, co mogłoby pozwolić odkryć jej nieprzeciętną naturę.

Zastanawiałam się, co takiego w niej było, co właściwie przyciągało uwagę. Nie była ładna, ale miała w swoim wyglądzie bliżej nieokreślony niepokój, który nie pozwalała o sobie zapomnieć. Jakby nie dawał człowiekowi spokoju kontrast, który panował miedzy czernią włosów, a bielą twarzy. To było niepokojące na swój sposób. Chociaż sama kobieta nie budziła raczej niepokoju, wręcz przeciwnie, sposób jej poruszania i mówienia był bardzo statyczny. Nigdy się nie śpieszyła ani nie biegła, sprawiała wrażenie całkowicie pogodzonej z każdą sekundą swojego życia. I chyba nie miało znaczenia czy była to dobra czy zła chwila, ona zawsze brała to, co los dla niej miał. Nigdy nie wyciągała rąk po rzeczy, które do niej nie należały. Nie sądziłaby taka postawa była godna naśladowania.

 Czasem patrząc w jej oblicze, nie można było oprzeć się wrażeniu, że Anna niczego od życia nie pragnie. Jakby była zawieszona pomiędzy dwoma światami, zupełnie oderwana od wszechobecnego wyścigu szczurów. Ona chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że przechodzący tuż obok niej ludzie, walczą właśnie o to by być lepszymi, niż inni. Walczą z braćmi, z własnymi demonami, a przede wszystkim walczą sami ze sobą. Mistyczne cele przyćmiły ich zdolność percepcji. Tak bardzo chcę wygrać, że zapomnieli już, o co grają. Nie ważne, najważniejsze, że biorą udział w wyścigu tak jak inni. Nie są przynajmniej gorsi, bez względu na to czy wygrają czy nie. Ważna jest sama świadomość walki, mimo że często walczy się o nieswoje marzenia.

Życie Anny było spokojne. Patrząc w jej oblicze miało się wrażenie, że czas w ogóle nie płynie. Stał w miejscu, a przy najmniej nie dotykał bezpośrednio jej przestrzeni. A może to nie czas był poza nią, tylko ona poza czasem. Mimo jawnej analogii, sytuacja Anny wydaje się zupełnie inna, jeśli z tej perspektywy spojrzy się na jej postać. Kobieta starzała się wprawdzie z upływem lat, ale proces ten postępował tak powoli, że prawie nie dostrzegało się różnicy. Nowe zmarszczki szybko wpasowywały się w jej oblicze, sprawiając wrażenie jakby od zawsze były na właściwym miejscu. Tworzyły historię, która była jej przypisana. Szare paski przeplatały jej skronie, ale mimo znaczących oznak upływającego czasu, nie można było określić wieku kobiety. Tylko nieliczni oceniali ją na czterdzieści lat, a tyle wówczas miała. Większość sądziła, że Anna musi być w trzeciej dziesiątce swojego istnienia, ale ciężko było określić czy bliżej jej do początku, czy do końca tego przedziału. Zdecydowanie nie należała do tego typu ludzi, po których każdy kolejny rok odciska potężne brzemię upływającego czasu. Może jej życie nie było tak ciężkie, a może fakt ten należałoby raczej przypisać właściwym genom, nie zaś przeżyciom.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, by wyobrażać sobie, że Anna mogłaby wyglądać inaczej. Jej wygląd przypisany był do jej osobowości i idealnie z nią współgrał, ale żeby wysnuć takie wnioski, trzeba było dobrze poznać kobietę. Zagłębić się w jej rzeczywistość i sposób widzenia świata. Niewiele spotyka się w życiu osób jej pokroju. I choć widzę wyraźnie, jaka jest, mam ogromne problemy by określić to, co chyba nie możliwe jest do opisania zwykłymi słowami. Nie odda to w żaden sposób obrazu, który widzę. To nie słowo określa Anną, to cały zespół myślenia. Trzeba wsiąknąć w atmosferę jej życia, by zrozumieć.

Znałam ją od ponad dziesięciu lat, a mimo to nie byłam w stanie przypomnieć sobie żeby kiedykolwiek się zmieniła. Czy to wizualnie czy też mentalnie. Ta sama fryzura, sylwetka niezmieniona, długie ciemne włosy i przejrzyście jasna twarz. Nawet styl ubierania nie ewaluował. Różnił się tylko zgodnie z porami roku, rzeczy dzieliły się na ciepłe i zimne dni, ale ich krój i kolorystyka nigdy nie zaskakiwały. Życie zmieniało się, ludzie przeżywali swoje wzloty i upadki, a Anna wciąż stała w tym samym miejscu. Nie zmodyfikowała ani swojej wiary, ani też poglądów. Nie zaanektowała niczego nowego do swojego, stosunkowo ograniczonego, światopoglądu. Ciekawe czy gdyby w pierwszym dniu poznania i dziś zadać jej te same pytania dotyczące zasadniczych kwestii, czy jej odpowiedzi byłyby dokładnie takie same? Czy może mimo mojego przekonania o stałości Anny, coś w głębi jej duszy jednak drgnęło, chociaż tego nie dostrzegłam. Czasami, zagubiona w natłoku pędzących myśli, miałam wrażenie, że Anna jest jedyną stałą rzeczą w moim istnieniu. Jedyną, której byłam pewna w niemalże stu procentach. Mogłam nie widzieć jej przez kilka miesięcy, może i lat, a i tak zawsze wiedziałam, o co zapytać. Miałam świadomość, że nie zaskoczy mnie niczym. Jej życie było niezmienne, całkowicie stałe, jak linia prosta na matematycznych wykresach.

Przez lata obserwowałam ją. Nie mogłam powstrzymać się przed mimowolnym ocenianiem, rozpatrywaniem jej życiowych sytuacji, tyle, że zawsze widzianej przez pryzmat mojego umysłu. Myślę, że w pewnym stopniu fascynowała mnie, może, dlatego że nie umiałam tak naprawdę pojąć, czym żyje Anna. Była dla mnie zagadką nie do rozwikłania. Czułam, że jestem jak ptak, który patrzy na świat ryby płynącej po jeziorze i zastanawia się, czemu i ona nie wzbija się ku przestworzom. Przecież każdy musi latać, myślałam, niemożliwe by istniała inna droga niż ta, którą idę. I chociaż Anna zawsze wydawała się być zadowolona ze swej egzystencji, nie mogłam uwierzyć, że naprawdę nie widzi jak bezcelowe jest jej życie. Nigdy o nic nie walczyła, nie rywalizowała z innymi, nie zabiegała ani o ludzi, ani o dobra materialne.

Kilkanaście lat zastanawiała się czy zmienić swoją pracę, chociaż nigdy nawet nie napisała CV. Nie podjęła ryzyka, bo nie było to dla niej na tyle istotne. Wciąż dryfowała na płaszczyźnie myślowej i to w większości rozpatrując czysto realne problemy. Niczego chyba w życiu nie szukała, wciąż pogrążając się w dziwnym zawieszeniu. Tak jakby każdy krok, ku nowemu mógł zmienić jej życie na gorsze. Zazwyczaj, więc wolała niczego nie zmieniać, bo przynajmniej dobrze znała to, co niekoniecznie jej odpowiadało. Może nowe było by jeszcze gorsze? A przecież każdy krok, powoduje, że coś nieodwołalnie się zmienia, jakieś drzwi się zamykają i nie ma już powrotu.

Czas płynął, a Anna nadal nie podejmowała żadnego działania. Mieszkała na stancji w pobliżu swojej siostry, z którą często jadała obiady. Pracowała na etacie w pobliskim sklepie i średnio dwa razy w tygodniu chodziła do kościoła. Nie miała dość energii by poświęcić się na pracę społeczną na rzecz potrzebujących, ale nie było siły, która mogła sprawić by Anna opuściła niedzielne nabożeństwo. Zupełnie nie mieściło się to w ramach jej umysłu. Jedynie ciężka choroba mogłaby zniweczyć te plany. Wiedziała, że chrześcijańskie zasady są najistotniejsze, wyznaczały przecież kierunek w jej egzystencji. Powierzyła Bogu swoje życie i liczyła na to, że zaopiekuje się nią najlepiej jak będzie umiał. Ufała jego mocy sprawczej i dlatego nie podejmowała w swoim życiu wyzwań. Przecież gdyby Bóg chciał, to jej życie wyglądałoby inaczej. Może miałaby inną pracę, męża i dzieci, może nie czułaby się samotna, ale chyba nie tego Bóg od niej oczekiwał, skoro nie spotykała na swojej drodze nikogo, kto mógłby zawrócić rzekę, której nurtowi się poddała. Kiedyś ją zapytałam, czy wydaje jej się, że życie mogłoby wyglądać inaczej. Powiedziała, że nigdy nie zastanawia się nad tym, bo nie ma czasu na takie rozmyślania.

Spojrzałam na nią z zadumą, bo jej odpowiedź całkowicie mnie zaskoczyła. Dziwne. Dobrze ją znałam, a jednak wciąż wierzyłam, że Anna w głębi serca jest inna. Intuicyjnie czułam, że godzi się na swój los, bo nie widzi innej możliwości. Jest, jaka jest, nie zaś, dlatego, że taka jest jej droga wyznaczona przez Pana. Jak to w ogóle możliwe by nie zastanawiać się nad swoim losem, przecież to chyba jedno z podstawowych ludzkich rozważań. Nie myśli o dzieciach, które mogłaby teraz odprowadzać do szkoły, o mężczyźnie, w którego ramionach by zasypiała i o przyjemnej spokojnej pracy, która odpowiadałaby jej umiejętnościom? A jednak Anna, nie wydawała się kłamać. Ona taka właśnie była, tym mnie fascynowała i przyciągała do siebie. Tym, że niczego nie pragnęła, żyjąc pośród ludzi tak innych niż ona. Chyba nawet nie zdawała siebie sprawy, jak bardzo swoją postawą sprzeciwiała się normom społecznym. W średniowieczu, spłonęłaby na stosie za głoszone herezje.

Siedziałam w kuchni, w mieszkaniu, w którym Anna wynajmowała pokój. Za oknem hulał złowieszczy wiatr, zapowiadający szybkie nadejście zimy, a ja trzymałam w ręku kubek ciepłej herbaty. Ogrzewałam zziębnięte dłonie i wpatrywałam się w Annę. Kroiła warzywa na sałatkę z należytą uwagą i niemal chirurgiczną precyzją. Obserwowałam jak układa warstwami, w szklanej misie, krążki cebuli, plastry pomidorów i ogórków, polewając soczyście sosem. Robiła podwieczorek z okazji mojej wizyty. W rzeczywistości, to była tylko sałatka, którą miałyśmy zjeść i która za chwilę miała zalec w naszych jelitach i wydostać się z nich po pewnym czasie w fizjologicznym procesie defekacji, ale Anna przygotowywała ją z namaszczeniem godnym religijnej mszy. Trwała w tym momencie, jakby nie istniał świat poza kuchnią i posiłkiem, który przygotowywała. Całkowicie zatopiła się w teraźniejszość. Mówiła mi, że warzywa kupiła w pobliskim warzywniaku i że muszę koniecznie spróbować jajek, które przywiozła z rodzinnego domu. Twierdziła, że są przepyszne i że te kupowane z fermy nie są w stanie dorównać ich smakowi. Wiejski smak natury dominował, nad zepsutym światem pseudo ekologicznych ferm, w których żyły zestresowane, dokarmiane hormonami wzrostu, zwierzęta.

Przez moment myślałam, że Anna żartuje. Znałam ją tyle lat i chociaż wiedziałam, czym pochłonięta jest jej głowa, nie chciałam uwierzyć, że ona faktycznie nie zastanawia się nad swoimi wyborami. Czy niczego nie żałuje? Czy nie może zasnąć w nocy, pochłonięta wątpliwościami czy aby na pewno nadała właściwy kierunek swojemu życiu? A co jeśli to nie Bóg wybrał jej drogę? Może on tylko chciałby była szczęśliwa, nie miał zamiaru decydować nad każdym dniem jej życia i wcale nie podjął za nią wyzwania. Może linia jej przeznaczenia nie istnieje, a Anna powinna sama kuć swój los, zgodnie z pragnieniami. O ile jakieś naturalnie w niej tkwiły, pod powłoką obojętności i przyzwolenia na to, co działo się bez jej świadomego udziału.

Kolorowe pomidory pokryła jasna warstwa majonezu, a tuż na niej ułożony został przesmażony z czosnkiem szpinak. Anna spokojnym, niemal flegmatycznym ruchem rąk, wyciągnęła z lodówki sos pomidorowy i zaczęła nakładać go jako kolejny składnik efektownej sałatki. Poplamiła jasny, drewniany blat, ale nie przejęło jej zbytnio to drobne niechlujstwo. Jak skończy swoją pracę, wtedy wszystko posprząta. Nie ma sensu wykonywać tych samych czynności po kilka razy, niczego to przecież nie zmieni.

Zapach warzyw roznosił się po niewielkim pomieszczeniu, aż stopniowo zaczynałam czuć delikatne wiercenie w żołądku. Byłam głodna i zdezorientowana. Nie chciałam się pogodzić ze świadomością, że moja przyjaciółka jest tak zdecydowanie różna ode mnie. Przecież widziałyśmy świat zupełnie inaczej, a mimo to potrafiłyśmy się dogadać. Nie wiem, na czym polegał ten fenomen, być może na realizmie, na którym oparłyśmy naszą relację, a może raczej na sympatii oraz wzajemnym szacunku, którym od zawsze się darzyłyśmy.

Tamtego dnia po raz pierwszy tak naprawdę zrozumiałam, że życie Anny nie jest wcale tak bez sensowne jak wcześniej myślałam. Zaczęłam nawet myśleć, że ona ze swoim spokojem i wiarą jest o wiele bardziej szczęśliwa niż ja. Nie musiała za niczym gonić, nie brakowało jej doznać czy uczuć, nie miała w sobie chaosu, który targał mną od dawna. Znała swoją drogę. Nie czuła ekscytacji, bo każdy zakręt był jej znany, tym bardziej, że zakrętów wcale tak wiele nie było. Trasa była łagodna, ale ona wiedziała, że innej trasy nie ma. Nie wyobrażała sobie nawet, że jej Bóg mógłby mieć dla niej inny plan. Przecież gdyby miał, to na pewno jego wola by się wypełniła. Bóg nie może się mylić.

Nigdy nie rozmawiałyśmy o wróżkach, ani o przeznaczeniu. Takie dysputy były by wbrew zasadom wiary katolickiej, a Anna bez reszty podporządkowana była wierze kościoła. Nie mogłam, więc zapytać ją o linię przeznaczenia, choć zastanawiałam się czy ma ją na swojej dłoni. Często myślałam o tym czy Anna faktycznie zapisane ma w gwiazdach takie życie, czy też jej Bóg wybrał dla niej taką drogę, a może przeżycia z dzieciństwa zdeterminowały to, kim była. Nurtowało mnie to latami, ale nie mogłam rozwikłać tej zagadki i chyba już nigdy tego nie uczynię. Czy jej bierność wobec świata jest godna podziwu, czy być może jest to ukryte stadium depresyjne? Czy naprawdę można żyć w społeczeństwie i jednocześnie niczego od życia nie pragnąć? Nie marzyć o zmianie swojego losu?

Gdybym nie znała Anny, nie uwierzyłabym, że istnieje. I chociaż jest tak spokojna i z pozoru bezbarwna, to stanowi jedną z największych tajemnic mojego życia. Kobietą, którego niczego nie pragnie, o niczym nie marzy.

wtorek, 29 października 2013

Dlaczego chodzicie, jeżeli możecie latać?



      Zanim zszedł z gór, przez długie miesiące, przyglądał się bacznie Istotom zamieszkującym dolinę. Obserwował ich i nie mógł pojąć świata, który malował się przed jego oczami. Obraz był tak nierzeczywisty, że bał się iż z każdym dniem, coraz bardziej popada w obłęd. Im dłużej patrzył tym mniej rozumiał...

      Przecież to absurd! Ich życie jest absurdem!- krzyknął na głos, a siła tego dźwięku była tak przytłaczająca, że postanowił iść do Doliny. Nie miał pewności czy wizyta przyniesie jakieś rozwiązania, ale czuł, że jeśli się tam nie pojawi, nie będzie w stanie wymazać z umysłu obrazu, który od dawna w nim dominował. Przytłaczał jego myśli, jak ciężki głaz.

    Gdy niespodziewanie, po kilku dniach wędrówki, pojawił się w dolinie, mieszkańcy zaniepokoili się. Był zupełnie inny niż oni i chociaż nie mógł im fizycznie zagrażać, byli bowiem znacznie potężniejsi, budził w nich nieznaną trwogę. Przerażała ich świadomość, że pojawienie się przybysza może zakłócić ich wieloletni spokój. A jeśli coś się teraz zmieni...jeśli życiem ich zawładnie nieznany mężczyzna?

   Człowiek z Gór, długi czas przechadzał się wśród mieszkańców. Spędził kilka dni na obserwację ich świata a twarz jego była coraz bardziej posępna. Unikali go i choć nie byli agresywni, nie odpowiadali na jego pytania. Zachowywali się, jakby zupełnie istniał. A on widział rzeczy, których nie dostrzegali. Nie pojmowali jak banalne jest ich istnienie, mimo niezwykłych predyspozycji, nadanych im przez Naturę.

 Szaleńcy, ślepcy, powtarzał w myślach. Czy to możliwe, że oni nie wiedzą?

    Mimo dogłębnych i szczegółowych obserwacji, Człowiek z Gór, nie potrafił wyjaśnić absurdu który dział się na jego oczach. Ostatnie co mu pozostało-by wyjaśnić rzeczywistość którą zastał w dolinie, to rozmowa na którą udało mu się namówić jednego z nich.

Spotkał go na skraju lasu, w dniu w którym udał się w drogę powrotną do swojej pustelni. Istotę z potężnymi skrzydłami, których moc mogłaby za nieść go w najodleglejsze zakątki Krainy Ciemnych Pustyń. Ze skrzydłami, tak zjawiskowymi, że na sam ich widok, Człowiek z Gór odczuwał dojmującą tęsknotę za wolnością. Wiedział, że poczucie całkowitej swobody, mogło mu dać jedynie szybowanie wysoko w powietrzu. Tak często marzył o lataniu, zdając sobie sprawę, że Ludzie Gór, nie mogą latać...nie posiadali bowiem skrzydeł. Mieszkańcy doliny natomiast zostali stworzeni do latania, chociaż najwyraźniej nie mieli o tym pojęcia...

-Obserwuję was od dawna-zaczął niepewnie mężczyzna. Jesteście jedynymi Istotami, które mogą zawładnąć powietrzem.
Zapadło głuche milczenie.  
Dlaczego nikt z Was nie lata?- kontynuował Człowiek z Gór.
Oskrzydlona Istota, spoglądała na mężczyznę niczym na obłąkanego. Jakby zupełnie nie rozumiała o co właściwie nieznajomy pyta.
-My nie potrafimy latać-odparł.
-To nie możliwe, przecież macie skrzydła! Skrzydła tak wielkie, że jedna para uniosłaby kilku takich jak Ty!!! -krzyknął zaskoczony człowiek. 
Istota wpatrywała się w niego uważnie.
-My nie potrafimy latać. Nikt z nas nigdy tego nie robił.-odrzekła ze spokojem Istota. Zupełnie nie zastanawiając się nad tym o co go pytano.
-Nigdy nie próbowaliście?- kontynuował coraz bardziej drżącym głosem, Człowiek z Gór.
-Po co nam skrzydła, jeśli mamy nogi.-uciął rozmowę
Ale...
Mężczyzna nie mógł pojąć rzeczywistości. Nie wiedział nawet czy chce ją rozumieć.
-Jeśli możecie latać, dlaczego ograniczacie się tylko do chodzenia?- zapytał.
Istota, kiwnęła niepewnie ramionami. Skrzydła poruszyły się mimowolnie, a powiew wiatru wytworzony w ten sposób poruszył liśćmi na okolicznych drzewach. Skrzydła miały potężną moc, tylko nigdy nie zostały wykorzystana...
Niewzruszony rozmową z nieznajomym, wrócił do swojego ludu zamieszkującego dolinę.

Człowiek z Gór, powędrował z powrotem do swojej kryjówki. Idąc przez skaliste wzgórza, powtarzał wciąż pod nosem...”Jeżeli możecie latać, dlaczego ograniczacie się do chodzenia”. Słowa te unosiły się z wiatrem, jak mądrość, której nikt nie chciał zrozumieć...

poniedziałek, 28 października 2013

Znachor. Ptak bez skrzydeł...



         W życiu chodzi przede wszystkim by umieć odnaleźć równowagę pomiędzy różnymi aspektami egzystencji. By potrafić pogodzić umysł z ciałem, a rzeczywistość, z marzeniami. Kiedy człowiek skupia się na jednej dziedzinie wszystkie inne na tym cierpią, ale czasem utrzymanie równowagi mimowolnie skłania nas do przeciętności. Tak bardzo staramy się znaleźć balans na linie życia, że każde zachwianie traktujemy jako porażkę. A czasem trzeba upaść by móc ponownie wspiąć się na linę. Po upadku łatwiej stawia się kroki, a i perspektywa dalszej drogi jest jaśniejsza i bardziej przemyślana. Bo gdyby wciąż szło się po linie, nie można byłoby znaleźć punktu odniesienia. Nie byłoby się ani wyjątkowym, ani przeciętnym… po prostu spędzałoby się życie na linie.

Kiedy wiemy jak głęboka jest otchłań pod nami, zdajemy sobie też sprawę, gdzie należy stawiać kroki by jej uniknąć. Horyzont daje poczucie spełnienia, a to, co czyni nas wyjątkowymi pozwala żyć. Człowiek bez względu na to jak niesamowite talenty by posiadał, zawsze w swojej duszy ma miejsca, w których upada. I może zdawać sobie sprawę ze swoich ułomności, może je rozumieć i walczyć z ich negatywnym efektem, ale prędzej czy później i tak upadnie.

Nawet ci, których uznaje się za całkowicie niesamowitych i wybitnych, upadają. Czasem nawet boleśniej niż inni, bo dysonans ich osobowości jest nieproporcjonalnie zróżnicowany. Jak to możliwe, żeby ptak, który posiadł sztukę latania, bał się stąpać po ziemi, która dla całej masy stworzeń, jest czynnością równie normalną jak oddychanie? A jednak są takie ptaki, tylko rzadko, kiedy mamy szansę je dostrzec.

Na świecie żyją ludzie, którzy posiadają rozwinięte zdolności, z reguły niedostępne dla większej części społeczeństwa. Są to pewne możliwości, naturalnie im przeznaczone, ale tak rzadko spotykane, że kojarzone przede wszystkim z magią albo wręcz fikcją. Z zasady marą wydaje się wszystko to, czego nie rozumiemy. Mimo iż, niekiedy uznaje się, że są to umiejętności, które każdy człowiek mógłby w sobie rozwinąć, gdyby tylko potrafił wsłuchać się w siebie, odrzucając chaos materialnego świata. Abstrakcja? Jeszcze sto lat temu, przeciętny mieszkaniec środkowo europejskiej wioski, miałby problemy z zaakceptowaniem świadomości, że gdzieś tam daleko, są krainy, na którym dominującym kolorem ludzkiej skóry jest zróżnicowany odcień brązu. Podobnie zresztą jak dla mieszkańców czarnego lądu, myśl o jasnoskórych była jedynie bajką. Teraz jest to normalne, kiedyś natomiast było nie do przyjęcia. Tak samo jest ze zmysłami, tak wysoce rozwiniętymi u nielicznych jednostek. Dziś wydaje się to nadal mistyką, nie zaś normalnością.

Piotr nie wydawał się być nikim wyjątkowym. Jego wygląd nie przysparzał mu zbyt wielu przyjaciół. Nie budził odrazy, ale też nie wywoływał sympatii. Nikt szczególnie nie szukał z nim bliższego kontaktu. Traktowano go raczej obojętnie. Myśląc o jego umiejętnościach, zastanawiam się czy kiedykolwiek przyszłoby mi do głowy, że ktoś tak nieprzeciętny jak Piotr mógłby budzić moje zainteresowanie. Bo kiedy już wie się, jakim był człowiekiem, fascynacja rodzi się sama.

Mieszkał w niewielkiej wiosce, w domu na skraju lasu. Dom był stary i wiele lat trwało za nim udało się go wyremontować i przywrócić do świętości. Z zewnątrz nie wydawał się ani zbyt stary, ani dostatecznie młody by budzić ludzką zazdrość. Po prostu dom na skraju lasu.

Mnóstwo takich domów, mnóstwo takich ludzi, a jednak czasem należy przeszyć człowieka na wylot by znaleźć to, o czym nie sposób zapomnieć. To, czego świadomości nie da się wyprzeć z umysłu, można ewentualnie spróbować zrozumieć. Tylko jak posiadając minimalną znajomość alfabetu, sklecając sylaby w sensowny wyraz, można zarazem docenić prozę najwyższych lotów? Kiedy słowa nie wiele mówią, a ich treść też jakby wydaje się obca.

Mężczyzna zajmował się homeopatią. W niewielkim miasteczku wynajmował pokój na parterze budynku mieszkalnego i przyjmował pacjentów. Przyjeżdżało ich wielu. Zwłaszcza tych, którzy cierpieli na dolegliwości trudne do leczenia albo dla odmiany, ludzi o hipochondrycznych zapędach, którym spotkanie z tak wybitnym fachowcem uspakajało na jakiś czas zmysły. Mogli bez cierpienia żyć, łudząc się, że pojawiające się, często urojone dolegliwości, nie doprowadzą ich do rychłej śmierci. Poniekąd, więc Piotr był nie tylko lekarzem od ciała, ale i od duszy. Obie kuracje miały równie ważne znaczenie, dla chorych. Ciężko byłoby segregować ich dolegliwości i nadawać im fałszywą wartość.

 Bo w gruncie rzeczy, nie ważne, co sprawia ból, istotne tylko, że ból istnieje. Sama homeopatia, pomijając jej akceptację przez środowisko lekarzy akademickich, polega, bowiem na znajomości substancji zawartych, głównie w roślinach i odpowiednich ich proporcjach. Na określone dolegliwości podaje się odpowiadające im medykamenty.
Na zapleczu pokoju, w którym przyjmował znachor, bo tak właśnie mówili o nim miejscowi, znajdowała się duża szafka z buteleczkami. Małe szklane pojemniczki wypełnione, wydawałoby się, takimi samymi kuleczkami. Białe, mikre i błyszczące z zewnątrz. Każda dokładnie taka sama jak wszystkie inne, niczym niewyróżniająca się. Substancja czynna była odmienna w poszczególnych słoiczkach, ale żaden ze zmysłów ludzkich nie był w stanie tego rozpoznać. Kolor i kształt się nie różnił, zapachu nie wydzielały, a smak był lekko słodki, bowiem substancje wspomagające kuleczek, bez względu na ich działanie były te same.

Małe szklane słoiczki z nazwą łacińską czynników, z których zostały wytworzone. Jeśli nawet ktoś nie miał pojęcia, co jest napisane na białej karteczce, wystarczyło znaleźć odpowiednik łacińskiej nazwy i tym samym poznać całą magię. O ile więcej wyjątkowej mocy miały słowa, których się nie rozumiało. Im bardziej były obce i zawiłe, tym większa wiara, w to, że były w stanie uleczyć. Wiedza, nie wspomagała kuracji, bo ludziom się wydawało, że tak pospolite rośliny, które są w większości przypadków, na wyciągnięcie dłoni, nie mogą mieć tak znaczącej siły działania. Zawiłe nazwy robiły swoje.

Przed gabinetem mężczyzny ustawiały się kolejki. Kilka do kilkunastu osób czekało, każdego dnia, kiedy gabinet był otwarty. Miało to miejsce zazwyczaj w trzy popołudnia w tygodniu. Między czternastą na dwudziestą odbywało się przyjmowanie pacjentów. Wizyta trwała czasem kilka minut, a niekiedy przeciągała się nawet do godziny i dłużej. Wszystko zależało od osoby wchodzącej i od nastroju, który aktualnie miał homeopata. Z zasady jego humory były nieprzewidywalne. Albo był miły i przyjazny, zaś innym razem krzyczał na ludzi zgromadzonych w przedsionku poczekalni, przypisując im najbardziej błahe przewinienia. Wystarczyłoby ktoś zamiast na krześle usiadł na parapecie okna, bądź wyszedł zapalić poza obszar budynku, a mężczyzna reagował złością. Jego niespodziewane zachowania budziły w ludziach respekt. Nie był, bowiem, tym, który z łagodnością wysłucha ich utyskiwań, ale człowiekiem, który narzucał własne reguły. Jego wiedza i świadomość jak bardzo może pomóc, nawet w beznadziejnych sytuacjach czyniła go wszechmocnym. Dla swoich pacjentów był niczym guru we wspólnocie religijnej. Nikt nie miał odwagi przeciwstawić się jego grubiańskim zachowaniom. Dopóki go potrzebowali, akceptowali wybuchowy i władczy charakter swojego autorytetu.

Czasem dziwiło jego zachowanie. Ogół może nie przywiązywał do tego zbyt dużej uwagi sądząc, że tak po prostu musi być, ale ci bardziej wrażliwi, długo zastanawiali się, z jakiego powodu jednostka tak wybitna pod pewnymi aspektami życia, potrafi reagować jak najzwyklejszy prostak. To było zaskakujące i w pewnym sensie niepokojące. Dlaczego znachor przejawia w swym zachowaniu pierwotne instynkty? Dążenie do władzy, dominacji nad słabszymi i siły przetrwania.

Ludzie czekali pod jego gabinetem, a on wychodził podenerwowany, jakby wręcz niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza w samotności i decydował o tym, kogo przyjmie a kogo nie. Nie zwracał uwagi na długość oczekiwania czy długość przebytej drogi. Po prostu spoglądał na nich z wyższością i mówił, kto ma wejść do gabinetu. Jeśli wszedł ktoś, z kim mógł poruszyć sferę duchowa ludzkiej egzystencji, potrafił trzymać go nawet dwie godziny, zupełnie nie zaprzątając sobie głowy świadomością, że zniecierpliwieni pacjenci czekają na to by móc poradzić się go w kwestii dolegliwości chorobowych. Inni chcieli tylko wykupić leki, ale czas oczekiwania nie zmieniał się.
Kiedy miał zły humor, krzyczał na nich, albo dla odmiany siedział z gburowatą miną, przeciskając w akcie łaski, szczątkowe słowa będące diagnozą bądź poradami dotyczącymi stosowania medykamentów. Już sama wizyta w gabinecie była dużym stresem, bo nijak nie można było przewidzieć, na co będzie można trafić. To zawsze była loteria. Ci, którzy przychodzili do niego latami, zawsze mieli te same obawy. Na szczęście diagnozy były tak trafne, a leczenie skuteczne, że niewielu rezygnowało z jego usług. Nikt przecież nie odwiedzał go dla przyjemności. Wizyty były płatne, a co najważniejsze przynosiły pożądane rezultaty.

Znajomość homeopatii, nie jest niczym nadzwyczajnym. Z pewnością nie jest to wiedza powszechnie znana, często przegrywa w potyczkach z innymi, bardziej typowymi metodami leczenia. Wciąż krąży, bowiem przekonanie jakoby w leczeniu homeopatami udział miały nieznane siły. A skoro nieznane to zapewne złe. Znachor posiadł swoją wiedzę tak dokładnie, że niewielu specjalistów mogło mu dorównać. Wbrew pozorom, to wcale nie wiedza czyniła go tak wyjątkową osobą. Miał on w sobie ukryty dar, pewną umiejętność, której nie można określić jednoznacznie, a ciężko też zaszeregować ją to talentów, sensu stricte. W tym wypadku chodziło o coś innego, o coś niepojętego dla przeciętnego człowieka.

Pacjenci przychodząc na wizytę, zawsze mieli ze sobą zdjęcie. To był bezwzględny warunek, ponieważ bez niego nie możliwe było przeprowadzenie właściwej diagnozy. Fotografia musiała być aktualna i należeć do chorego. Zdarzało się, że przyjmował także fotografie członków rodziny, aczkolwiek robił to raczej nie chętnie, twierdząc, że właściciel nie jest przekonany o słuszności wizyty, poza tym często nie miał nawet pojęcia, że ktoś czyta z jego zdjęcia. To było wbrew zasadą, bo jeśli ktoś nie wyraził zgody, na taką działalność, to obraz był zamazany. Nie wiele, albo wręcz nic, nie dało się z niego wyczytać.

Przyjaznym, bądź wręcz przeciwnie, głosem zapraszał pacjenta by usiadł na krześle. Sam zabierał zdjęcie i oddalał się na zaplecze. To był bardzo stresujący moment, bo w pewnym sensie toczyły się wówczas losy danego człowieka. Świadomość chorób, które rozwijały się w ludzkim ciele, była czasem bardziej trująca niż sama choroba. Ludzie często wierzą, że dopóki czegoś nie wiedzą, to nie istnieje. Inaczej, bowiem żyje się z dolegliwościami żołądka, a inaczej z myślą, że śmiertelny rak zjada twój układ pokarmowy. Diabeł tkwi w szczegółach, a ludzie z zasady potykają się nie o góry, a o kretowiska. Łatwiej się przewrócić i sięgnąć dna, kiedy przyczyna potknięcia jest naprawdę błaha.

Mężczyzna na zapleczu spędzał od kilku do kilkunastu minut, patrząc na aurę człowieka, widoczną na fotografii i stawiał diagnozę. Nie wiem jak to czynił, ale był prawie nieomylny. Widział rzeczy, do których lekarze nie potrafili dojść latami. Potrafił nawet określić przybliżoną datę śmierci. Patrząc na zdjęcie, na tą samą fotografię, którą ogląda mnóstwo osób podczas zjazdów rodzinnych i przyjacielskich spotkać. Zwykły kawałek papieru, który jakimś dziwnym sposobem zawierał informacje dotyczące najważniejszej sfery naszego życia. Zdrowia.

Trudno określić, na czym polegał fenomen jego umiejętności. Tym bardziej, że nie łatwo wyobrazić sobie, w jaki sposób teoretycznie zwykły człowiek, może znać się na takich sprawach. Są to przecież sprawy z pogranicza naszego, ściśle materialnego, świata. Nikt, kto tego nie posiadł, nie umie pojąć, z czym wiąże się to, co dla znachora było normą. Dla niego bowiem nie istniał żaden inny świat i w gruncie rzeczy, nie przyszło mu nawet do głowy, jak bardzo jest wyjątkowy. Może wynikało to z faktu, że dar, z którym się urodził, chociaż samo dotarcie i poznanie go, trwało kilkanaście lat, był czymś naturalnym. Piotr nie znał innego świata. Nie do końca uświadamiał sobie jak wielką rolę odgrywa w życiu innych.

Patrzył na ich zdjęcia, analizował wyraźnie zarysowaną aurę i rozpatrywał najlepsze sposoby leczenia. Niektórych odsyłał z gabinetu. Nie dawał im leków ani też nie mamił. Po prostu zgodnie z prawdą mówił, że w ich chorobie nie jest w stanie nic zrobić. Leki nie pomogą. Poniekąd dawał do zrozumienia, że nigdy ich nie wyleczy i że najpewniej nikt inny też tego nie dokona, ale nie chciał ich oszukiwać. Może z punktu psychologicznego nie było to najlepszym rozwiązaniem, ale znachor nie uznawał śmierci za coś złego, dlatego mówienie o niej nie było, wedle jego przekonania czymś złowrogim. Nie każdy tak lekko podchodził do jego słów, a mimo to, w przypływie dobrego nastroju, mężczyzna żartował sobie czasami, mówiąc: „Powietrze Cię zabija, bowiem z każdym kolejnym oddechem przybliżasz się do śmierci”.

Ludzie nie chcieli go słuchać. Kiwali głową, zdegustowani, ze ośmiela się drwić z tak poważnych spraw. Przecież przychodzili do niego by się leczyć, a nie po to by słuchać o śmierci, której sama świadomość napawała ich lękiem. Mężczyzna dawał im białe kuleczki i nie mógł uwierzyć, że faktycznie są tak zaślepieni. Idą jak owce przez życie, modląc się każdego dnia o uzyskanie nieśmiertelności. Prowadzą zarazem tak smutne i materialne byty, że ich egzystencję, trudno określić życiem. Są jak mary utkwione w chorej rzeczywistości, przerażone każdą minutą. Nie potrafią otworzyć oczu, by wyzwolić się z koszmaru. Może wolą trwonić los, niż się z nim zmierzyć?

Czasem wdawał się w polemikę z pacjentami, myślał, że jest w stanie im pomóc, uświadamiając ich o tym, co sam wiedział od zawsze. Pytał niekiedy : „Dlaczego tak bardzo boisz się śmierci? Przecież dopóki żyjesz, śmierci nie ma. A jak przyjdzie śmierć, to Ciebie już nie będzie”. Wraz z upływem lat, zmieniał swoje nastawienie. Wiedział, że ludzie chcą jego leków, oczekują, żeby leczył ich ciała. Chore umysły im nie przeszkadzały. Nie dostrzegali obłędu, który im towarzyszył. Po prostu ich świat nie był gotowy na zaakceptowanie takiej prawdy. Nie byliby w stanie pojąć, że śmierć jest naturalnym wynikiem życia. I nie mają nawet pojęcia, jak cudowna jest konstrukcja istnienia, właśnie ze względu na to, że istnieje koniec. Żaden początek nie miałby znaczenia, gdyby nie było końca.

Homeopata bywał poirytowany obcowaniem z ludźmi. Od życia pośród nich, zdecydowanie wolał samotność. Odkąd wyprowadził się z rodzinnego domu, właściwie zawsze był sam. Przewijały się przez jego życie inne osoby, czasem były to kobiety, czasem przyjaciele, ale nikt nie zagrzał miejsca na dłużej. Widać takie było jego przeznaczenie. Myślę, że bardzo chciał mieć kogoś na stałe, ale nie znalazł tej właściwej osoby. Ciężko jest wchodzić w poważne relacje, człowiekowi, który nigdy nie miał okazji zaobserwować jak takie kontakty powinny wyglądać.

W jego domu, nie było czegoś, co można by nazwać miłością. Owszem dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, wychowywali wspólnie dwójkę dzieci. Byli stosunkowo zamożni, więc malcami w głównej mierze zajmowała się opiekunka. A oni, rodzice, żyli swoim życiem.

On pracował w swojej firmie, odnosił sukcesy zawodowe i wciąż coś ewoluowało. Nigdy nie stał w miejscu, ale do rodziny nie miał szczególnego zapału, gdyby nie takie były wymogi epoki, to chyba nigdy by się nie żenił. Pociąg fizyczny nie determinował jego działania, więc przypływy nieokiełznanej namiętności, były mu obce.
Ona natomiast, pochodziła z biednej rodziny. Czasy były inne, więc nie łatwe było jej dzieciństwo, oparte głownie na walce o przetrwanie. Jej największym sukcesem było znalezienie dobrej partii i założenie rodziny. Była zbyt dużą egoistką, by umieć wprowadzić, choć odrobinę ciepła do życia męża i dzieci. Kwestią sporną nie jest sama umiejętność, która może i gdzieś w niej głęboko tkwiła, ale chęć. Ktoś, kto tak bardzo skupia się na sobie nie jest w stanie zbyt wiele zaoferować innym. Za to zdeterminowany jest na tym by jak najwięcej od świata pozyskać. Kosztem ludzi, którzy pojawiają się na jego drodze. Im więcej dostajesz, tym większy masz apetyt i tym mniej uświadamiasz sobie, że jednostronne działanie nie może przynieść pożądanych efektów. Każdy siew, kiedyś w końcu przynosi swój plon. Czasem może być on toksyczny. Tak czy inaczej, każda akcja jest znamienna dla losów świata. Bez względu na to czy sobie to uświadamiamy czy tkwimy w uśpieniu.

Znachor, rzadko, kiedy obdarzał ludzi swym zaufaniem. Z natury był nieufny, a i ludzie nie okazywali się godni dostąpienia takiego przywileju. Budził w nich zainteresowanie, ale czuł, że myślą o nim, niczym o zwierzęciu cyrkowym. Różnił się od nich. Czasem po miasteczku, chodziły niestworzone historie na jego temat. Jakby był kimś zupełnie innym, niż w rzeczywistości był.

Gdyby znali o nim prawdę, nie darzyliby go tak wielkim uznaniem. W wyjątkowych ludziach nie akceptuje się słabości, charakterystycznych dla nie radzących sobie z życiem przeciętniaków. Od nich wymaga się postawy, która powala na kolana. Niezłomnej i godnej podziwu. Siły, czerpanej z ziemi, siły, która potrafi leczyć.
W przyrodzie nie występują ideały. Nie byłoby wówczas możliwe zachowanie równowagi, pomiędzy światami, w których egzystujemy, w różnych formach. Czasem ubrani w ciało, a czasem w energię bliższą kosmicznemu pyłowi, niż materialnym formom. Może tajemnica, tkwi w tym, że forma idealna, to forma złożona z niedoskonałości, które połączone w całość, tworzą tak zjawiskowy twór?

Znachor miał swoje słabości. Z jakichś przecież powodów nie udało mu się ułożyć osobistych relacji, a jego funkcjonowanie w rodzinie było łagodnie mówiąc zaburzone. Miał ponad pięćdziesiąt lat, a dwa razy w tygodniu, o zbliżonej porze dnia, musiał telefonować do swojej matki. Nie wiem czy był to rytuał, czy klątwa przeszłości, ale miała duże odbicie na jego osobiste życie. Mimo siły, którą epatował wśród pacjentów, dla starej matki, był nadal bezbronnym chłopcem, stworzonym do tego by spełniać jej zachcianki.

Ta, która dała mu życie, sprawiła jednocześnie, że nie umiał normalnie funkcjonować. Gdyby nie talent, który zapisany był w jego linii przeznaczenia, skończyłby zapewne jak jeden z wielu nieudaczników. Zakompleksiony i zły. Co ciekawe, człowiek, który tak spokojnie podchodził do spraw najważniejszych, posiadł wiedzę niedostępną dla ogółu, był jednocześnie zdecydowanie mniej przystosowany do rzeczywistości niż pacjenci, którzy korzystali z jego rad. Paradoks równowagi.

Tylko bliskim, od czasu do czasu pojawiającym się w jego życiu, mówił, w czym tkwi jego przekleństwo. Opowiadał o tym, jak bardzo boi się wchodzić się to urzędów i jak strasznie przeżywa, każdą kłótnię z matką. Chociaż nie mieszkali razem był od niej całkowicie uzależniony. Uzależnienie o tyle było złe, że dotyczyło sfery duchowej. Gdyby chodziło o pieniądze, prędzej czy później udałoby mu się wyplątać z pajęczej sieci powiązań. Niestety umysłu nie był w stanie uwolnić. Przy całej swej mądrości, nie potrafił rozwikłać problemów, które trawiły jego duszę.

Swoim grubiańskim zachowaniem manifestował siłę i dominację, której zupełnie w nim nie było. Na zewnątrz pokazywał obraz, który w gruncie rzeczy nie istniał. Był tylko fikcją. Kiedy ludzie wychodzili z jego gabinetu, a on zamykał drzwi i wracał do domu na skraju lasu, znów był małym, zagubionym chłopcem, który ma problem z podjęciem decyzji i który trzęsie się na samą myśl, że starej matce cokolwiek mogłoby się stać.  A przecież wkrótce to nastąpi. Czasu nie da się cofnąć, a ona musi umrzeć. Co gorsza, najpewniej nastąpi to, na długo przed schyłkiem jego życia. I chociaż on sam nie widział nic nienaturalnego w śmierci, to już śmierć matki, była dla niego abstrakcją. Jak miał bez niej żyć?

Jak mógł swobodnie myśleć, kiedy w każdym dniu swojego istnienia, opierał się na schematach, które w niego wpoiła. Wyssał je z mlekiem, tuż po narodzeniu. A potem przez długie lata czuł, że jej przekonania i zależności wrosły w jego umysł, tak samo jak młode drzewo zakorzenia się w ziemi. Z każdym rokiem coraz mocniej i mocniej. Gdyby je po latach, próbować przenieść na inne miejsce, jednocześnie zabierając całą ziemię, w której tkwiło, najprawdopodobniej, nie udałoby mu się przeżyć. To, co byłoby zbyt drastyczne dla drzewa, dla człowieka natomiast mogło okazać się śmiertelne. Choroba duszy, skłania ludzi do różnych działań. I bez względu czy objawia się to w formie psychicznego obłędu, czy też aktów samobójczych, nie ma się nad tym żadnej kontroli.

Znachor wrócił do domu na skraju lasu. Przekroczył drewniany płot i spojrzał z powagą na obejście. Teren był nieco zaniedbany, ale utrzymany w konwencji tajemniczego ogrodu. Latami nie cięte krzewy ozdobne, pokryta herbacianymi kwiatami różanka i naturalny trawnik, przypominający łąkę. Lubił to miejsce i lubił sąsiedztwo lasu, który z upływem czasu, coraz bardziej zbliżał się do drewnianego domu. Jeszcze kilkanaście lat i dom jego stanie się integralną częścią lasu. Będą jedną całością, do czasu aż siła natury nie zdewastuje starego domu, a i to jest nieuniknione. Przemaszerował przez szerokie podwórze i wszedł do cichego mieszkania. Zapalił światło, a szara kotka przeciągnęła się majestatycznie i zeskoczyła z kanapy, by otrzeć się o nogi swojego pana. Była ciepła i przyjemnie mruczała. Odgłosy z kociego gardła po chwili zostały zagłuszone przez gwizdek czajnika. Mimo, że był już ciemny wieczór, mężczyzna zalał kubek z kawą. Usiadł z parującą cieczą na wygodnym fotelu i zamarł w letargu. Trwało to do czasu, aż zegar zaczął bić ósmą godzinę. Wtedy zgodnie z rytuałem, podniósł słuchawkę telefonu.

Marazm



        Usiadłam na schodach, łączących ze sobą dwa równoległe perony. Przejście utworzone przez wąskie stopnie funkcjonowało jako korytarz bezpieczeństwa pomiędzy betonowymi chodnikami. Nieliczni korzystali z obiektu, bo szybciej i wygodniej było, przemknąć po torach, niż nadrabiać drogi idąc ponad nimi.
     Przejście zapełniało się tylko wtedy, gdy w pobliżu torowiska pojawiali się pracownicy służby ochrony kolei. Stali, niemal bez ruchu, obserwując otoczenie. Ich rażące pomarańczowe kurtki, odznaczające się pośród tłumu, były znakiem, że teraz należy trzymać się ustanowionego porządku i zasad, ściśle obowiązujących na dworcu. Nikt nie ośmielał się w ich obecności, naginać reguł.
        Poczułam jak wilgotne od deszczu deski spajają się z twardym materiałem moich spodni. Niemiłe wrażenie zimna otuliło mnie niczym płaszcz z mgły. Wilgoć, która za sprawą wody, podstępnie przenikała do mojego organizmu. Upłynęła dłuższa chwila, nim ciało zaczęło przyzwyczajać się do nowych warunków,
       Przechodzący tuż obok mnie ludzie, bez pardonu wbijali swój zainteresowany wzrok. I chociaż nikt nie zadał mi ani jednego pytania, to w ich wzroku, dostrzegałam coś na kształt lekkiego zaniepokojenie. Zupełnie jakby nie mogli zaakceptować świadomości, że niesprzyjające warunki atmosferyczne zupełnie mi nie przeszkadzają.
    Zachowywałam się wbrew zasadom logiki wyznawanej przez otaczający mnie tłum, a to najwyraźniej budziło w nich lęk. Trudno było im zrozumieć, dlaczego młoda, schludnie ubrana kobieta, nie może stać wraz z nimi. Dlaczego usiadła, zwracając tym samym, uwagę wszystkich. Czy to jest jakiś manifest? A może próba wyrwania się przed szereg? Pragnienie udowodnienia swojej indywidualności?
   Nie wiem, co mogli myśleć, ale miałam świadomość, że skupiam na sobie całą ich uwagę. Niektórzy spoglądali na mnie ukradkiem, inni zaś bez skrępowania wpatrywali się we mnie. Nie udawali, że ich oczy przypadkiem dotknęły mojego ciała, nie zawstydzała ich sytuacja i nie uważali aby było coś niestosownego w przyglądaniu się kobiecie siedzącej na schodach. Osaczali mnie spojrzeniami, niczym czujni strażnicy. Każdy mój gest był pod ich kontrolą, nic nie mogło umknąć uwadze, ukryć się za zasłoną siąpiącego z nieba deszczu.
   Mokre włosy zakryły większą część mojej twarzy. Schyliłam głowę, by zachować odrobinę prywatności. Nie chciałam już dłużej czuć się jak główny aktor w przedstawieniu, ale nie miałam też ochoty skończyć tej wątpliwej sztuki. Marazm, który od dawna toczył mój umysł niczym zatruty jad, zmuszał mnie do obojętności.
   Brakowało mi siły, by się podnieść. Moje ciało za bardzo zintegrowało się z nowym otoczeniem. Tworzyło spójną jedność z na wpół wysuszonymi, w wyniku emisji mojego własnego ciepła, schodami. Wydawało mi się, że niebywały ciężar organizmu wrósł w tę obcą materię i nie byłam w stanie uwolnić się spod jej władania. Nie potrafiłam wyzwolić się z kajdan fizycznego zmęczenia, a moja wola nie odczuwała potrzeby by tego dokonać.

sobota, 26 października 2013

Kroki na korytarzu

Kroki na korytarzu ucichły...

     Wpatrywałam się w ekran monitora i wciąż nasłuchiwałam. Umysł podpowiadał mi, że więcej już nie usłyszę odgłosu jego kroków, które przez tyle lat wyznaczały rytm w moim dniu. To była rzeczywistość którą musiałam zaakceptować. Mimo to, każde otworzenie się drzwi w korytarzu, wywoływało we mnie silne napięcie. Czekałam, łudząc się, że jego odejście okaże się jedynie snem. Nie wiedziałam nawet dlaczego tak bardzo pragnę jego powrotu...

    To nie było logiczne...wręcz przeciwnie...ale co właściwie w życiu jest logiczne? Żyjemy nie wiedząc po co, a umieramy z panicznym strachem, jakbyśmy tracili dar, którego nigdy tak naprawdę nie dostrzegaliśmy...paranoja.
     Inne kroki, systematycznie pojawiające się w korytarzu nie zmieniały się, brakowało tylko tych, które tak silnie zapisały się w mojej pamięci.
        Patrzyłam w przesuwające się przed oczami obrazy i mimowolnie tęskniłam. Nie chciałam by tak było. Wiedziałam, że nie wolno mi tęsknić, a jednak świadomość, że jego kroki się nie pojawią budziła we mnie nostalgię...
Nie wiem nawet czy chodziło o to, że te dźwięki były tak charakterystyczne, tylko jemu przypisane, czy też chodziło o fakt bezpowrotnej straty. Zmieniło się coś. Zmieniło się wszystko...a ja nie mogłam tego kontrolować, nie miałam na to wpływu.
Nikt mnie nawet nie zapytał, czego ja chcę...czy godzę się na to by odszedł na zawsze.

   Kilka razy w nocy, obudził mnie odgłos tych kroków. Były takie silne i zdecydowane, zupełnie jak on. Na początku, kiedy uświadamiałam sobie, że to tylko sen, odczuwałam przejmujący smutek. Strata przyjaciela boli jak wycięcie kawałka serca. Nie można jej zastąpić, ani wlać w nie innej czułości...
      Los ze mnie kpił, przywołując wspomnienia przeszłości. A ja marzyłam by przestać słyszeć, dźwięki które w realnym świecie, nie mogły już do mnie powrócić. Na to było już za późno...
    Z czasem jego kroki, były coraz słabsze, aż w końcu przestał przychodzić nocami...

    Niespodziewanie w korytarzu pojawiły się nowe kroki. Nie wiadomo dlaczego, inny On, uzyskał prawa do chodzenia moim korytarzem, Jego kroki nie są tak silne i tak niesamowite, ale z czasem ich dźwięk jest coraz przyjemniejszy. Wprowadził spokój do mojego życia i zapełnił dawną pustkę.
  Siedzę przed monitorem i słyszę różne odgłosy, rozchodzące się po korytarzu. Rozpoznaję je, ich siłę i charakter. Zawsze wiem, do kogo należą.
 Nie wyczekuję już, że pojawią się te, których melodia była mi najbliższa. Wiem, że już ich więcej nie usłyszę...
 

Time of my life...

     Czasem... myślę, że to wszystko jest zgubne. Całe to życie, którego jakby w ogóle nie ma. 
Patrzę na świat,na otoczenie, którego właściwie nie widzę. Dni się zmieniaj,tak samo jak kolory liści, ale nie dostrzegam tego.Wiem, że tak jest, ale nie czuję że to dzieje się naprawdę.Ptaki ćwierkają w oddali, odgłosy samochodów mieszają się z potokiem słów rzucanych przez ludzi, ale nie słyszę muzyki świata. 
     Nie umiem uchwycić momentu w którym dźwięk naprawdę do mnie dociera. Trochę tak jakbym wędrowała po omacku. Czekam na nowy dzień, na nowe marzenia i myślę że właśnie jutro zacznie się moje życie. Tyle że jutro nie nadchodzi nigdy....
Jest tylko teraz. Chwila, której nie umiem poczuć...dotyk? Skupiam się na nim dopiero wtedy, gdy jest już wspomnieniem. Zapach wtapia się we mnie, ale go nie czuję...za bardzo jestem skupiona na przetrwaniu kolejnego dnia, żeby umieć uchwycić zwyczajne chwile. 

      Kiedy zamykam oczy, nie potrafię nawet przywołać w pamięci obrazu, który jeszcze przed chwilą był moją rzeczywistością.
Czy ja żyję? Czy tylko trwam w otoczeniu przedmiotów i ludzi, którzy nie mają do mnie dostępu.
Czy uda mi się przebudzić przed śmiercią i poczuć smak życia? Czy umrę nie budząc się wcale...

piątek, 25 października 2013

Zobacz

-Widzisz?...tak tam właśnie, gdzie wskazuję Ci dłonią...widzisz teraz?-zapytał
-Nie widzę. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. I poczuła, że Mędrzec ją okłamuje. Patrzyła przecież dokładnie tam gdzie jej kazał, a jednak nie była w stanie ujrzeć tego o czym mówił.Nie było kolorów, nie było tęczy...tylko szare, nijakie chmury.

Mędrzec siedział na skraju wzgórza i już nie wyciągał ręki przed siebie. Zupełnie jakby nie chciał już nic pokazywać. Teraz przyglądał się kwiatom na wzgórzu, w skupieniu, zupełnie jakby widział je po raz pierwszy. Podziwiał każdy płatek, barwę i dotykał palcami struktury materii. Kobieta siedziała tuż przy nim i nie mogła pojąć, że świat który roztacza się tuż przed nimi jest dla nich obojga tak różny.

-Dlaczego, nie widzę tego co mi pokazujesz?-zapytała Mędrca, nieco zdezorientowana dziwną sytuacją.
Przecież mamy te same oczy i patrzymy w tym samym kierunku, jak to możliwe że Ty widzisz a ja nie?

Mędrzec uśmiechnął się łagodnie i powiedział
-To mój błąd. Chciałem Ci pokazać coś, co widzę. Zapomniałem, że Ty nigdy nie dostrzeżesz obrazu stworzonego przez mój umysł. Nie zobaczysz mojego świata, tak jak i ja nie zobaczę Twojego. To co widzisz przed sobą, to nie rzeczywistość, tylko projekcja Twojego umysłu.


Nie dostrzegasz świata takim jakim on jest, tylko takim jaki Ty jesteś...

czwartek, 24 października 2013

Claun-historia prawdziwa


     We Francji za czasów Ludwika XVI, kraj podzielony był na prowincje. Poszczególne prowincje zarządzane były przez lokalnych władców, bezpośrednio podległych królowi.
W Prowansji rządcą był Mareliusz, człowiek dla którego władza stanowiła najwyższą wartość. Pieniądze nie miały dla niego większego znaczenia, natomiast marzeniem a zarazem jego największą ambicją była sława wielkiego władcy.
        Istotnym problemem Mareliusza, był jeden ze zwykłych śmiertelników, człowiek nie posiadający żadnej prawnej władzy ani też pieniędzy. Człowiek tym był Cecil Lauder, cieszący się ogromnym szacunkiem wśród całego społeczeństwa. Przez niektórych uznawany był nawet za proroka, najprawdopodobniej związane było to z faktem że jego niezwykła mądrość wiązała sie z  wiedzą na temat medycyny ludowej, opartej przede wszystkim na zielarstwie.
Wielu ludzi przychodziło do niego po porady dotyczące zdrowia i codziennego życia. Jego sława niosła się po całej Prowansji. I stało się to główną przyczyną, dla której Mareliusz postanowił zniszczyć mędrca.
Uknuł przerażający plan zagłady.
Pewnego dnia...dnia który na zawsze zapisał sie w historii, Mareliusz z pomocą swoich ludzi porwał ukochaną żonę Cecila- Anet i jego dwójkę dzieci: Urszulę i Nataniela.
     Kobieta  przetrzymywana była w lochu, w bardzo trudnych warunkach. Z czasem jej silna psychika zaczęła odmawiać posłuszeństwa. Wydawało jej się że widzi zjawy, które zewsząd ja otaczały i pragnęły zabić. Ponieważ była wyczerpana torturami i bardzo słaba, jej świadomość z łatwością reagowała na psychiczną manipulację, której poddał ją, okrutny władca.
     Mareliusz przysłał do niej kobietę, która zaczęła jej przekazywać nieprawdziwe informacje. Mówiła nieustannie, montotonnym głosem, a słowa które wpierw wydawały się niedorzeczne, z czasem zaczęły łączyć się w pewną całość. Wysłanniczka Mareliusza wmawiała Anet, że cierpi męki za swojego męża Cecila, który uwiódł młodą pannę z bogatego domu. Dziewczyna zaszła w ciążę i popełniła samobójstwo.
      Mareliusz postanowił więc ukarać niewiernego - zabierając mu rodzinę. Anet trudno było uwierzyć że mężczyzna którego tak bardzo kochała mógłby zrobić coś tak okrutnego. Dla niej oznaczało to koniec wszystkiego...
Dzieci Cecila : Urszula i Nataniel przebywały w odosobnieniu, w jednej z zamkowych wież i czekały na to co miało nastąpić. Nie miały pojęcia, dlaczego trzyma się je w niewoli, ale też nie spotkała ich żadna krzywda. Nie mogły więc pojąć ku czemu zmierza ich los...
Po pewnym czasie Mareliusz przyszedł do Cecila Laudera, by mu złożyć propozycję nie do odrzucenia.
Los Anet był już dawno przesądzony. Mareliusz postanowił ją zabić, ale życie Urszuli i Nataniela miało zależeć tylko i wyłącznie od decyzji ich ojca.
Mareliusz opowiedział Cecilowi wszystko co przekazał Anet (o rzekomej zdradzie Cecila) i o tym jak bardzo cierpi, wierząc że umiera za czyny swego niewiernego mężą.
Oznajmił Cecilowi że jedynym sposobem na uratowanie dzieci jest udział w egzekucji żony, w której musi brać on udział. Kazano mu patrzeć jak zabijają Anet, a dodatkowo uśmiechać sie tak by kobieta umierała w przekonaniu że jej mąż naprawdę ją zdradził, a teraz cieszy się z jej śmierci.
     Kiedy przyszedł ten dzień, na placu wśród zgromadzenia ludzi , ustawiono krzesło. Na krześle miał siedzieć Cecil, w taki sposób by jedna część twarzy przyglądała się egzekucji, a z drugiej by widział swoje dzieci, które w razie gdyby dał on jakiś znak żonie - natychmiast zginą. Kiedy wszystko było już przygotowane, na plac wprowadzono Anet. Kobieta ubrana była w łachmany a jej wzrok wyrażał przerażenie. Kiedy zobaczyła jedną część twarzy męża ,która się śmieje widząc ja w takim stanie. Miała wrażenie że wszystko w co wierzyła do tej pory umarło.  Nie potrafiła zrozumieć. Rzeczywistość w której dotychczas żyła, była jakiaś dziwna i nierealne.
     Gdy kat ułożył jej głowę na pniu, po raz kolejny spojrzała na Cecila.
Nie wierzę że to zrobiłeś -krzyknęła, Nie wierzę że mnie nie kochałeś!!!!
Wtedy ludzie zobaczyli coś co nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Niepojętą twarz Cecila. Jedna jej część śmiała się, a druga płakała.
Chciał uratować dzieci więc sie śmiał, ale nie potrafił pogodzić sie ze śmiercią ukochanej więc płakał, tak by żona nie widziała i by Mareliusz nie zabił Urszuli i Nataniela.
Ale ludzie widzieli. Zrozumieli że cała ta historia jest intrygą uknutą przez ich władzce. Kiedy upadała głowa Anet ludzie płakali, a ich szacunek i miłość do Cecila Laudera były tak samo wielkie jak nienawiść do Mareliusza.
Właśnie dlatego Mareliusz widząc swoją klęske, bez skrupułów zabił na oczach tłumu dzieci Cecila.

Może wydać sie to dziwne ale kiedy wszyscy bliscy Cecila zostali zamordowani, on sam umarł.


Niektórzy chcieli zrobić z niego świętego, ale on jest przykładem wielkiego bólu, zbyt wielkiego...
Taka o to jest historia o Cecilu Lauder, Anet, Urszuli, Natanielu.
Stąd pochodzi nazwa CLAUN i dlaczego jego twarz jest taka a nie inna. Nie musisz sie go bać, jemu można tylko współczuć...


środa, 23 października 2013

Ludzie Mocy-opowieści niedokończone...

       W powietrzu czuć było zapach palonych ciał. Jakaś dziwna materia, której nie potrafiłam zweryfikować, unosiła się z wiatrem i dotarła do wioski za lasem.
Może płonąca ludzka skóra daje taki swąd, albo mięso odrywane od kości, a może sama świadomość, że w odległości kilku kilometrów palą ludzkie ciała, sprawił że poczułam dziwny odpychający odór. 
      Matka zawsze mówiła, że my czarownice widzimy i czujemy więcej niż normalni ludzie. Wiedziałam, że ma racje, bo nikt z moich współplemieńców nie reagował na to, wobec czego ja nie umiałam przejść obojętnie.
Krzyki ludzi palonych żywcem w ognisku. Twarze wykrzywione w diabolicznym grymasie, jęki kobiet otumanionych bólem.
Widziałam je.
Wszystkie, jedna za drugą,  przepłynęły przed moimi oczami, sunęły bez pośpiechu, skazując mnie na pamięć ich potępienia. Wśród  skazanych na męki byli głównie mężczyźni: mordercy i złodzieje, kilka kobiet oskarżonych o czary i dziewczyna która stała na pograniczu między świadek dzieci i dorosłych. Była inna niż jej towarzyszki niedoli , jako jedyna faktycznie była czarownicą.
         Młoda, rudowłosa kobieta, zobaczyła mnie. Jej świdrujące jak ostrze spojrzenie przeszyło mnie na wskroś, a nasze dusze na moment się połączyły.  Słyszałam jak z rozdzieranych przez ból ust, wykrzyczała resztą sił:  „Zabij go siostro!”, Zabij go!
Upadłam na ziemię w chwili, gdy zorientowałam się, że strażnicy ognisk przeszukują wzrokiem otoczenie. Dobrze wiedzieli, że ruda czarownica, przywiązana do płonącego koła nie ma siostry. Nigdy nie popełniali tak karygodnych błędów, ryzyko zemsty było zbyt duże.
        Leżałam pośród trawy, zamroczona wizją. Bałam się wychylić ponad źdźbła, wiedziałam, że czujne oczy wciąż krążą, wypatrując mnie. Dziewczynaka o mało mnie nie wydała. Musiałam uważać, bo szpicle Davla, nie przestawali szukać źródła mocy. Czasem starczyło by jedno, pośpieszne spojrzenie, przyczyniło się do wydania wyroku śmierci. Od niego nie było już odwołania.
Wielu zginęło, tylko przez to, że wygląd ich odbiegał od przeciętnego wyglądu ludzi z wiosek. Często jednak nie miał on żadnego odzwierciedlenia w mocy, która z wyglądem nie miała zbyt dużo wspólnego. Po prostu przypadkowa kombinacja genów powodowała taki a nie inny efekt. Smutny powód by zginąć niewinnie na stosie, ale płonące w okolicy, liczne ogniska skutecznie przerażały poddanych okrutnego Davla. Nie tylko tych, którzy wyróżniali się ponad miarę z szarego tłumu, skazanych na ciężki los, mieszkańców Dziewięciu Wzgórz. 
       Ludzie mocy bali się chyba nawet mniej niż inni, bo ich próg bólu był wyższy od przeciętnego, poza tym często miewali to szczęście, że cierpienie dosyć szybko znajdowało swój kres. Wiązano to z faktem, innych predyspozycji, które wynikały z posiadanych umiejętności. 
    Matka często powtarzała, że nie można dostać czegoś, a jednocześnie czegoś nie stracić. Ufała przeświadczeniu, że w świecie panuje równowaga, zatem nadmiar mocy musiał wiązać się z brakiem innych walorów. Zazwyczaj chodziło o spokój, brak uczuć, czy problem z pojęciem granicy między mocą a jej nadużyciem, nigdy jednak nie można było przewidzieć jakie odbicie nadmiar mocy będzie miał u konkretnego osobnika. Nie można było tego oszacować nawet na podstawie rodów, bo genetyka u Ludzi Mocy nie była tak przewidywalna, może jedynie poza faktem, że ktoś z potomków uzyska wraz z urodzeniem nadmiar, który będzie miał odbicie w jego przyszłym losie. 
     Nie zawsze była to moc, mógł być to wyjątkowy talent, bądź szczególnie dobrze opanowana zdolność, z pozoru banalna, aczkolwiek opanowana do perfekcji.
Miałam dużo szczęście, że wyrodziłam się z ludzi mocy. Blond włosy, niebieskie oczy i anielski uśmiech dawały mi zasłonę, którą ciężko byłoby mi normalnie uzyskać. Nie musiałam specjalnie się starać, a moja dusza tkwiła bezpiecznie ukryta pod nieskomplikowanym wizualnie obliczem. Nikt nie mógł przypuszczać, że tak prosty obraz może kryć tak wiele tajemnic. 
     Matka często ostrzegała mnie, bym nigdy nie dzieliła się z ludźmi, wiedzą o swoim pochodzeniu. Przestrzegała przed słowami, których raz wypowiedzianych nie da się cofnąć, a pamięć o nich nie zatrze się już nigdy. Kazała mi szanować to kim jestem, ale nigdy nie pozwalać ludziom zbliżyć się na tyle by mogli wyczytać w mojej duszy, to co w przyszłości może przynieść moją zgubę. Bała się o mnie tak samo, jak każda matka boi się o swoje dziecko. Przyczyn byłowiele, ale powód zawsze ten sam-miłość i troska.
  Nikt nie wiedział że mam moc, która zdecydowanie przewyższa możliwości  zwykłych czarowników. Trzymałam się zasad, które wpoiła we mnie matka, po jej odejściu niewiele więcej mi zostało. Niestety życie ludzi mocy, nie jest łatwiejsze niż innych, nic nie jest prostsze, a śmierć upomina się o swoje ofiary, nie patrząc na ich wiek czy zasługi. Sprawiedliwość, jest ostatnią z rzeczy której można powierzyć swój los. Istnieje równowaga, ale nie sprawiedliwość.
 ccccRodzice zginęli zanim skończyłam 7 lat. Ich śmierć była szybka, a matka obdarzona niesamowitą intuicję, która przez lata pozwala jej odkrywać karty losu, tym razem nie dała o sobie znać. Wręcz przeciwnie kierowała ich ku ścieżce przeznaczenia. Ludzie Mocy, choć posiedli rozliczne umiejętności, z pokorą oddają swój los w ręce przeznaczenia, wiedzą że są siły nad którymi nikt nie ma władania, a próba przeciwstawiania się wywołuje jedynie niepotrzebny chaos. 
    Nikt nie zmieni godziny ani  miejsca swojej śmierci, nawet ten który ma moc. Jeśli unika się śmierci, to tylko dlatego, że taka była wola losu, nie zaś z innych przyczyn. Inne przyczyny nie istnieją...