piątek, 29 listopada 2013

Dziewczynka

        Przenikliwe spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się przez chwilę, na twarzach oprawców. Spuściła szybko wzrok, obawiając się, że dostrzegli jak wielka fala nienawiści, zalewa jej duszę. Nie mogła wyjawić im co czuje. Stała bezbronna.Stała sama, a nawet sobie nie mogła już ufać.
     Oni też stali. Udawali, że nie wiedzą dlaczego Dziewczynka wciąż jest smutna. Uśmiechali się do niej łagodnie, rozmawiając między sobą, a ona odwracała wzrok. Nie chciała na nich patrzeć, chociaż miała świadomość, że do końca swojego życia będzie nieustannie widywać ich twarze.
    Rozglądała się po pomieszczeniu, którego każdy centymetr był jej dobrze znany. Patrzyła na lalkę, której głowa wystawała z kartonu z zabawkami. Blond włoski, szmacianej lalki spływały swobodnie po tekturze, a namalowany farbami uśmiech wydawał się taki szyderczy. Czy Lalka z niej szydziła? Czy śmiała się dlatego, że wiedziała co Dziewczynka pozwoliła ze sobą zrobić?

czwartek, 28 listopada 2013

Miłość ponad wszystko!



  Miłość...
     
       Wydawałoby się, że miłość potrafi zmieniać życie. Wielkie wzloty, które unoszą człowieka na wyżyny światów, gdzie mógłby niemalże walczyć wręcz ze smokami, by tylko ocalić ukochaną osobę. To takie niesamowite i pełne wrażeń. Uśmiech, który wyzwala siłę do życia. Słowa, które znaczą więcej niż kiedykolwiek mogłyby wyrażać. Oddech, który nie daje zamknąć się w dłoni. Cud, który niemożliwy jest do ogarnięcia.

    Emocje istnieją tylko w danym człowieku, a przelane na papier nosi zdecydowane znamiona infantylności i banału. Ten, kto nie przeżył tego szaleńczego porywu serca, nie wyobraża sobie jak bardzo człowiek potrafi oszaleć. Mamić się wizjami, które w zasadzie nie znaczą nic...

    Po pewnym czasie następuje przebudzenie. Druga osoba zmienia życie, ale nie zawsze tak jakbyśmy tego chcieli. Ingeruje w naszą przestrzeń i mimo woli robi nam pranie mózgu. Czasami świadomie kreuje nas pod swoje standardy, obrabiając delikatnie materiał niczym rzeźbiarz podatne tworzywo. Nie ważne czy dzieje się to z premedytacją czy też wypływa z podświadomości, której nie kontrolujemy, bo efekt bywa ten sam, bez względu na intencje. 
       Bardziej liczy się to, co powinniśmy czuć czy myśleć niż to, co naprawdę w nas jest. O ile to faktycznie jest miłość, burze, będą występować na przemian ze zjawiskowymi wschodami słońca. Towarzyszyć nam podczas każdego dnia, ale to już nie będzie miało znaczenia. Nic już nie będzie ważne, poza świadomością, że tego faktycznie chcemy. Bez różnicy czy dobrze, czy źle...istotne, że z daną osobą.

Niestety w większości przypadków miłość nie nie ma wcale. Lęk przed samotnością, pragnienie stworzenia podstawowej jednostki społecznej, przymus realizacji potrzeb fizjologicznych, a przede wszystkim silnie wpojone do głowy przesłanie, że „zawsze lepiej kogoś mieć niż być samemu”.

Przecież to takie oczywiste, takie proste, takie zwierzęce.

Niekiedy historie miłosne okazują się bardziej nużące i przygnębiające niż mowy polityków w sejmach wszelakich krajów. Być może dlatego, że pokłada się w nich tak znaczące nadzieje, z założenia bowiem powinny być prawdziwe i wzniosłe. Później okazuje, że jest z nimi dokładnie tak samo jak z najlepszym daniem. Płaci się krocie za posiłek. By go przygotować trzeba sprowadzić najlepsze produkty, wyszukuje się przy tym skomplikowanych i pracochłonnych przepisów. Danie owszem jest pyszne, nie da się temu zaprzeczyć. A po upływie ulotnej niemalże chwili, wychodzi z nas w postaci ludzkiego gówna. Czy to chleb suchy z wodą, czy to trufle z kawiorem, zawsze kończy się tym samym.

Rzadko spotyka się ludzi, którzy po wyeliminowaniu strachu, którego głównym przesłaniem jest obawa przed nie znalezieniem nikogo lepszego, świadomie wkroczyliby drugi raz do tej samej rzeki. Po prostu, to nie jest to. Najlepszym sposobem by przetrwać, o ile w ogóle dopuścimy do naszej świadomości tę niewygodną myśl, jest mamienie się. Ułuda jest najistotniejsza, byle tylko dało radę do śmierci. Potem to już jakoś będzie...

sobota, 16 listopada 2013

Decyzja

-Ty zdecyduj jak chcesz widzieć naszą relację i nie przekładaj na mnie swoich wyborów..

Rozłączył się.
Stałam osłupiała, trzymając w ręku telefon  i nie mogłam pojąć, że  tak bardzo się różnimy. Jego rzeczywistość nie miała nic wspólnego z moją. Właściwie to jedno, wydawałoby się, nic nieznaczące  zdanie dawało wyraz całej jego życiowej filozofii.
 Filozofii wygodnictwa i całkowitego konformizmu.
Uczucia czy myśli nie były wartością samą w sobie. Wartość niósł tylko spokój, pozbawiony konfliktów, emocji czy jakichkolwiek większych trudności. Świat bez uczuć, ale i bez komplikacji.

Miałam zapomnieć...pozostawić to za sobą.
Trudno jednak pominąć realia w które się wierzy. Nie ważna jak wielkie są to złudzenia, nie istotne na jak banalną fantastykę to zakrawa. Błazenada czy nie...to jednak moje życie.
Idioci wciąż mają te same prawa, poza tym jak odróżnić czy Idiota to Idiota, a Mędrzec to Mędrzec? A może Idiota jest Mędrcem a Mędrzec Idiotą?

Gdyby człowiek potrafił "zadecydować" jak ma wyglądać jego relacja z kimkolwiek to znaczyłoby że konkretna osoba nie ma właściwie żadnej wartości, bo ludzie nie mają głębszych uczuć. O takich kwestiach się nie decyduje, one albo są albo nie. Proste. 
Nie można przecież decydować o uczuciach, tak jak decyduje się jaki kolor bluzki kupić. Można mieć z kimś kontakt, ale nie ma się zbyt dużego wpływu czy ta osoba będzie nam bliska. Można decydować o ślubie, ale nie o tym czy kogoś się kocha.
Myślałam, że to jest oczywiste. 
 
Gdyby to był wybór tylko jednej z osób, których ta relacja wiąże, to znaczyłoby że ta druga osoba jest jedynie marionetką, która godzi się na wszystko. I w gruncie rzeczy nie ma to dla niej żadnego znaczenia jaka rola się jej narzuci.
To jest chyba definicja obojętności?
 
 

niedziela, 10 listopada 2013

Spotkanie



    Do kawiarni wchodzi pięćdziesięcioletnia kobieta. Przypatruję się jej uważnie. Ma długą letnią sukienkę, która tuszuje nieco zbyt bujne kształty. Jasne, najpewniej farbowane, włosy i delikatny makijaż. Na twarzy widać zmarszczki od zbyt częstego śmiania się i parę nieznacznych bruzd, świadczących o upływającym czasie.
Siada przy stoliku, przy którym wcześniej siedział samotny mężczyzna.
Są tak blisko, że słyszę o czym rozmawiają. Mimo iż kobieta przyciąga moją uwagę, czymś co w niej tkwi, jakimś pierwiastkiem którego nie potrafię zidentyfikować, staram się nie wpatrywać w nią zbyt długo. Odrywam wzrok od książki i ukradkiem zaglądam w jej niebieskie oczy, słabo ukryte za okularami. W czym tkwi tajemnica? Nie jest przecież ani pięknością, od której nie można by oderwać wzroku, z pozoru nie wyróżnia się też niczym nadzwyczajnym. A mimo to mam dziwne wrażenie jakbym patrzyła na...samą siebie.

 
    Kobieta opowiada historię, która ostatnio jej się przydarzyła. Właściwie...nic wyjątkowego, ale w jej głosie jest tyle pasji, kiedy mówi o zwykłych rzeczach, że mam wrażenie jakbym właśnie usłyszała magiczny przepis, dzięki któremu uda mi się odkryć tajemnicę życia, które na co dzień tak trudno odnaleźć. Inni w ten sam sposób opowiadają o wyprawie do dżungli, miłości czy wygranej w lotto, a ona mówi przecież tylko o samotnej wyprawie do lasu. Bzdura bez znaczenia, a jednak nie mogę przestać słuchać jej głosu. Słowa bez znaczenia zaczynają układać się w niesamowite wyznanie, którego nigdy nie umiałabym powtórzyć. Mężczyzna słucha jej z uwagą. Rozmawiają przez dłuższą chwilę. 

    Jestem zahipnotyzowana. Kim jest ta kobieta? 

Kelnerka przynosi mi kolejną kawę, a ja nadal udaję że czytam powieść. Na stoliku przede mną stoją trzy puste filiżanki. Niedobrze mi od czarnego płynu, ale wiem że dla zachowania przyzwoitości muszę wciąż trwać w swojej roli, zaczytanej anonimowej klientki. Wiele wysiłku kosztuje mnie pamiętanie o regularnym przewracaniu kartek. Robię to by zachować pozory mimo iż od dłuższego czasu mam dziwną świadomość, że kobieta przy stoliku obok, wie jak duże wywarła na mnie wrażenie. Co jakiś czas odrywa wzrok od mężczyzny i posyła mi porozumiewawczy uśmiech. Spuszczam wówczas pokornie głowę, dręczona wyrzutami, że wkradłam się bez zaproszenia do intymnej chwili dzielonej między nimi dwojgiem.
 
    Po kilku godzinach para wychodzi z kawiarni. Żegnają się serdecznie tuż za progiem i każde oddala się w swoim kierunku. Przez szybę widzę jak radosna kobieta kroczy chodnikiem. Nagle odczuwam nieprzemożoną ochotę, by za nią pobiec. Każdy jej krok, powoduje że zaczyna narastać we mnie nostalgia. Nie umiem wytłumaczyć uczuć, które we mnie się gromadzą, ale wiem jedno. Nie chcę jej stracić, chociaż właściwie nie miałam tak naprawdę okazji jej poznać. I wtedy postać w letniej sukience obraca się, zatrzymuje na moment i uśmiecha. Dłoń kobiety unosi się. Macha do mnie w geście pozdrowienia.
 
    Przeżywam magiczną chwilę, która normalnie zdarza się na łamach powieści, a nie w realnym życiu. A może życie jest bardziej niezwykłe, niż mi się dotychczas wydawało? Nie mogę powstrzymać śmiechu, który usilnie próbuje wydobyć się z mojego gardła. Spotkam ją jeszcze. Wiem to na pewno. Może za pięć, a może za dwadzieścia lat, ale wiem że to się wydarzy, a nastąpi to dokładnie w dniu, kiedy będzie nam to przeznaczone.

Może wówczas dowiem się kim była tajemnicza kobieta...

czwartek, 7 listopada 2013

List:)

Drogi Panie.

     Interesuję się trochę roślinami. Mam ich dużą kolekcję zarówno w mieszkaniu jak i w ogrodzie. Poza standardową pielęgnację od czasu do czasu eksperymentuję ze środkami chemicznymi i nawozami. Ciekawi mnie, jaki mają rzeczywisty wpływ na rośliny. Chcę też zweryfikować to, co podaje się w specjalistycznej prasie czy też etykietach produktów, z tym, co rzeczywiście oddziałuje na rośliny. Zdaję sobie sprawę z działania siły reklamy i faktu, że jak się umieść na opakowaniu nawozu zdjęcie przedstawiające roślinę, nieprawdopodobnie wręcz oblepioną kwiatami, z profesjonalną nazwą „Burza kwiatów”- rodem z powieści dla lekko przytępawych dziewcząt spragnionych emocjonalnych wrażeń, to zupełnie nie dziwi, że człowiek kupuje taki specyfik, bez sprawdzania zawartości NPK w nawozie czy też jakiejkolwiek świadomości, jaki stosunek tychże pierwiastków powinien być, by zapewnić optymalne kwitnienie. No, ale co poradzić na to, że żyjemy w społeczeństwie, którego nadrzędną zasada można by ująć w kilku słowach: „Myślenie szkodzi zdrowiu”. Tumany!!!
       Chciałem prosić Pana, jako wybitnego Specjalistę w dziedzinie pielęgnacji roślin o pomoc w rozwiązaniu mojego dylematu i o fachową poradę, Tak, więc wracając do tematu zagadnienia. Od kilku lat posiadam w swojej kolekcji mimozę wstydliwą. Jako człowiek samotny, szczerze cenię sobie jej właściwości. Porusza się, kiedy ją dotykam i sprawia mi to ogromną przyjemność, że żywy organizm reaguje na moją obecność. W ostatnich czasach jest coraz wolniejsza. Nie wykazuje już takiego entuzjazmu w naszych zabawach. Chciałem, więc dowiedzieć się czy myśli Pan, że ze względu na jej podeszły wiek powinienem zmienić nawożenie? Psy, np. na starość jedzą mniej wapnia, bo jest dla nich szkodliwe, czy i moja ulubienica cierpi na coś? Czy może jest smutna, bo skoro może się poruszać, to może i czuje co się dzieje i przeżywa na swój sposób rzeczywistość, która ją otacza. I czy rośliny mogą cierpieć na depresję?
      Proszę o rozwiązanie mojego problemu, gdyż nurtuje mnie on i nie pozwala spać po nocach. Nie mogę stracić najważniejszej w życiu istoty, a jej ewidentny smutek szalenie mnie martwi.

Z wyrazami szacunku

wtorek, 5 listopada 2013

A powinnam być szczęśliwa...Opowieść o miłości

       W  życiu człowieka są tak naprawdę tylko dwa rodzaje tragedii. Kiedy nie spełniają się jego marzenia i kiedy się spełniają. Brzmi to kuriozalnie, bo jak może unieszczęśliwić nas coś, czego pragniemy, z drugiej zaś strony skąd pewność, co tak naprawdę oznacza dla nas spełnienie pragnień? Czy wiemy, co przyniesie nam szczęście i spełnienie? Co jest dla nas właściwą drogą, która zagwarantuje nam radość i spokój. Poczucie pewności, że jestem w miejscu, w którym powinnam być, z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i że nie zamieniłabym swojego losu na żaden inny. Najpiękniejsza w ludzkiej egzystencji jest droga, którą idziemy, to ona nadaje nam sens, nie zaś cele, które kryją się na jej końcu.
                       
      Jakkolwiek by tego nie rozpatrywać, ostateczny cel jest zawsze ten sam, bez względu czy tego chcemy czy nie. Tego przeznaczenia nikomu jeszcze nie udało się zmienić i nigdy się nie uda. Śmiertelność jest jedną z nielicznych zasad, która wprowadza ład do naszego świata, gdyby nie ona, nic nie miałoby znaczenia. 

     Dziwne, że aby zaistniało prawo jakiegokolwiek sensu działania, musi równolegle istnieć świadomość całkowitego kresu. A jednak przyroda stworzyła przeciwwagę dla życia, która pozwala opanować chaos. To taka entropia, próba podporządkowania świata, który już sam w sobie pogrążony jest w nieładzie.


    Marta wiedziała, czym dla niej jest szczęście. Myślała, że wie. Obudzona w środku nocy mogłaby z pamięci wyrecytować wszystkie czynniki, niezbędne do osiągnięcia przez nią spełnienia. Najważniejsze było założenie rodziny. Posiadaniesię przynajmniej dwójki dzieci, u boku męża chrześcijanina, który wyznawałby takie same zasady wspólnego życia. Wydawałoby się, że jej cele nie były wygórowane, a jednak minęło sporo czasu zanim jej marzenie zostało zrealizowane.

   Dziewczyna nie miała zbyt wiele szczęścia w miłości. Nie była ani typem kokietki, która potrafiłaby okręcić sobie mężczyznę wokół palca, niestety nie była też pięknością, której wygląd mógłby przyciągnąć do siebie potencjalnych kandydatów. Nie była brzydka, ale raczej nie wyróżniała się w tłumie. Ładna, szczupła dziewczyna o brązowych kręconych włosach i okularach, niezbędnych do właściwego widzenia świata.

     Wydawało się, że Marta wcale nie szuka miłości sensu stricte, tylko odpowiedniego kandydata, który wyznawałby te same zasady, co i ona. Myślała chyba, że połączenie miłości z kilkoma wymaganiami, niezbędnymi według niej, do prawidłowego chrześcijańskiego małżeństwa, było zbyt wygórowanym marzeniem. A ponieważ wiedziała, że nie uda jej się zrealizować zbyt iddylicznego celu, zatem skupiła się na tym, co uznała za najistotniejsze. To było racjonalistyczne podejście do szczęścia. W końcu, jeśli połączy się dwóch dobrych ludzi, to miłość między nimi sama się zrodzi. Przecież to naturalne, nie musi być to wielki płomień, starczy żeby na początek była sympatia i szacunek. Później już wszystkiego nauczą się wspólnie.

    Może w miłości jest więcej logiki niż nam się wydaje? W końcu życie weryfikuje nasze uczucia i często okazuje się, że najbliższa osoba jest zarazem najbardziej obcą. Dzielenie łóżka, pieniędzy, wspólnej przestrzeni życiowej i dzieci nie koniecznie musi oznaczać miłość. Często to tylko niewypowiedziany na głos pakt o nieagresji. Tak jakby chciało się powiedzieć: „Skoro już płyniemy razem tym pontonem, po nieznanym oceanie, to musimy zrobić wszystko by nasze wspólne przebywanie nie doprowadziło do pęknięcia warstwy ochronnej, bo wtedy pójdziemy na dno”. 

      A czasem wystarczyłoby wyjść z bezpiecznej, smutnej łodzi i dostrzec, że woda poza nią nie sięga wyżej niż za kostkę i wcale nie jest tak bezkresna jak się początkowo wydawało. Najpierw trzeba by jednak wstać z poddańczej pozycji i stanąć na nogach, a nie siedzieć zgarbionym, gotowym do przyjęcia każdego ciosu i udawać, że poza pontonem nie istnieje inny świat. Ile można się mamić, że postępowanie zgodnie z głosem swojego wnętrza doprowadzi do zguby? I potem w starczym wieku jedyne, co człowiek czuje to żal, że beznadziejne życie nie skończyło się szybciej, że nie zaryzykowało się i nie wyszło z karceru.

Marta poznała Pawła w pracy. Nie było to wielkie i namiętne uczucie, ale dogadywali się na wielu płaszczyznach. Paweł nie był przekonany, czego właściwie chce od życia, ale kobieta skutecznie przekonywała go do swojej wizji świata. Kończyła właśnie trzydzieści cztery lata i marzyła by urodzić dziecko. Zgodnie z przekonaniami religijnymi potrzebny był jej do tego mąż. Chciała zawrzeć kościelny ślub, w obecności rodziny i świadków, a potem zająć się planowaniem przyszłości. A może raczej szybkim jej wcielaniem w życie, bo zarys swojego przeznaczenia miała w głowie od lat.

Kalkulowała na zimno, kiedy powinna zajść w ciążę, jak odchować dziecko, urodzić kolejnego potomka, by móc przed czterdziestką poszczycić się prawdziwą rodziną. Mężem i dwójką dzieci. Czas płynął dosyć szybko, a Paweł wydawał się wciąż niezdecydowany.

Nie chodziło o Martę, bynajmniej nie o to by wątpił, że właśnie z nią mógłby spędzić swoje życie. Brakowało magii, która by go przekonała, że wybrał właściwą drogę. Logika podpowiadała, że obrał właściwy kurs, jego Bóg zapewne też poszczyciłby się takim zwrotem w życiu. A jednak gdzieś w głębi zastanawiał się, czy życie nie powinno być czasem, romantycznym porwaniem się z motyką na księżyc? Czy to nie o to chodzi by intuicyjnie czuć: „tak to właśnie Twoja droga”, a nie rozumowo wiedzieć, że wybrało się najlepiej ze wszelkich możliwych opcji. Dusza romantyka odzywała się w nim tak samo, jak w Marcie budziła się coraz silniejsza potrzeba posiadania rodziny. Przymus by zawalczyć o życie, które identyfikowała ze szczęściem.

    Samotność jej nie sprzyjała. Wciąż czuła się źle, zupełnie jakby szukała czegoś, jakby nie była pełna. Podświadomie dostrzegała, że człowiek żyjący w pojedynkę nie może czerpać radości. Przecież nie poświęcała się dla nikogo, nie dała życia nowym ludziom. Nie była, więc nic warta, prowadząc swoje egoistyczne życie skupione na przetrwaniu każdego kolejnego dnia. O dziwo, mimo upływających lat, ufała swojemu Bogu. Modliła się do niego gorliwie, wierząc, że kiedyś musi wysłuchać jej intensywnych modłów. Tak mijały lata. Dochodziło do tego, że Marta w ofierze dla swego Boga, dzień w dzień przez miesiąc uczęszczała na nabożeństwa. Cel był przecież warty poświęcenia, chciała żyć tak jak wszyscy. Chciała mieć męża i dzieci. I chciała być w końcu szczęśliwa.

I wtedy właśnie spotkała Pawła. Po pół roku znajomości, zaręczyli się, a po upływie kolejnych dwunastu miesięcy, byli już małżeństwem. Zgodnie z planem i marzeniami. Żyli razem w niewielkiej kawalerce, ale było im stosunkowo dobrze. Nie opowiadali o wątpliwościach, prowadząc spokojny tryb życia. Zaczynali się poznawać i dopasowywać swoje różne światy, do jednego wspólnego życia. Teraz nie było już Marty i Pawła, nie było jednostek, które wspólnie egzystowały. Powstała rodzina, która pragnęła się powiększyć.

Marta urodziła Olę w wieku trzydziestu sześciu lat. Mała była duża jak tato i miała bujne kręcone włosy, zupełnie jak mama. Po każdym z nich odziedziczyła jakąś charakterystyczną cechę. Rosła szybko i z każdym dniem wymagała coraz więcej uwagi. A Marta miała coraz mniej cierpliwości.

Zewnętrznie wszystko do siebie pasowało. Był mąż i było dziecko. Mąż miał pracę, a rodzina ciepły kąt do życia i smaczny posiłek na stole. Marta kochała Olę i Pawła. Wierzyła, że to jest właśnie długo oczekiwane szczęście, tego przecież od zawsze chciała.
 Czasami było jej ciężko. Nadmiar pracy, monotonia i brak realnych dóbr, zaburzał jej obraz szczęścia. Mimo miłości, którą niewątpliwie darzyła swoich bliskich, czuła jak bardzo męczy ją codzienność. Ola wciąż skupiała na sobie uwagę, nie pozwalając ani na chwilę spuścić z niej oczu. Przecież mogło przydarzyć się jakieś nieszczęście. Rozmowy z mężem ograniczały się do wychowania dziecka i realnych opowieści o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. On opowiadał o niezbyt ciekawej pracy, ona o tym, co w godzinach jego nieobecności, robiła z Małą.

Wydawało się, że właściwie mogliby ze sobą nie rozmawiać, bo dni nieustannie były takie same, zupełnie nic ich od siebie nie odróżniało. Tylko po małej Oli widać było, że czas jednak płynie. Życie mijało, choć szara codzienność, zdawała się przeczyć jakiemukolwiek postępowi. Co to za czas, który niczego nie zmienia, nie odkrywa nowych fascynujących prawd, nie przynosi żadnych sił witalnych. Czas, który kształtował Małą na myślącego człowieka, nadając jej mnóstwo nowych szans, które w każdej chwili mogła wykorzystać. Przecież mogła być kimkolwiek chciała. Jednocześnie zabierał te same możliwości rozwoju jej rodzicom. Z każdym dniem ich szanse na lepsze życie malały, a związane było to z coraz mniejszą liczbą możliwości. Wiek realistycznie podchodził do marzeń, które mieli. A szare palce czasu, coraz mocniej odciskały się na ich sercach i ciałach. Pewne rzeczy już dawno pozostały daleko za nimi.

Pewnym popołudniem Marta siedziała przy kuchennym blacie. Paweł po krótkiej, zwyczajowej już kłótni, poszedł na zakupy, a Mała spała spokojnie w swoim łóżeczku. Wyglądało tak jakby uśmiechała się przez sen. Marta uśmiechnęła się do niej z czułością, po czym zadzwoniła do męża, by wyjaśnić ich drobną sprzeczkę. Nie chciałaby cokolwiek było niepoukładane w jej życiu. Potrzebowała spokoju by móc normalnie funkcjonować, starcia z innymi, zupełnie nie przynosiły jej zadowolenia. Na zakończenie telefonicznej rozmowy, powiedziała Pawłowi, że go kocha. Często to powtarzała, prawie tak często jak obcym ludziom na ulicy mówi się dzień dobry. Taki miała schemat działania i właściwie rzadko, kiedy zastanawiała się nad znaczeniem tych słów. Skoro Paweł był jej mężem, a zarazem dobrym człowiekiem, to musiała przecież go kochać. Ślubowali sobie miłość w obliczu Boga.

Z radia leciała spokojna muzyka. Marta przeczytała, że utwory klasyczne pozytywnie wpływają na rozwój dziecka, które przecież było teraz dla niej całym światem. Nie wyobrażała już sobie dni, kiedy Małej nie było w jej życiu. Nie potrafiła by chyba bez niej funkcjonować, tak przynajmniej myślała. Odwróciła się jeszcze raz, ku swojej córce i mimowolnie uśmiechnęła.

A potem patrzyła przez duże okno, znajdujące się w jedynym pokoju swojego mieszkania. Widziała w oddali zielone drzewa, migocące z za niskiej zabudowy dziewiętnastowiecznego osiedla. Liście wirowały na wietrze, mieniąc się barwami jesieni. Obserwowała przepływające szybko chmury i towarzyszące im przebłyski promieni słonecznych. Z oczu cicho i trochę nieśmiało wypływały łzy. „A powinnam być szczęśliwa”- pomyślała, ocierając dłonią twarz...










niedziela, 3 listopada 2013

Linia przeznaczenia


      Usiadłam na przeciwko kobiety. Stołek był już przygotowany. Odsunięty od stołu, by ułatwić siadanie, jakby wręcz czekał na kolejnego gościa. Na historię, która wkrótce  zostanie wysnuta i wyzwolona w przestrzeń niewielkiego pomieszczenia. Zmiesza się z powietrzem, dymem tytoniowym wydmuchiwanym z płuc gospodyni i bliżej nieokreśloną materią, która poniekąd tworzy rzeczywistość. Pojawi się i zniknie, tak jak wszystko na tym świecie. Teraz jest wszechświatem, ale po upływie krótkiej chwili, odejdzie do przeszłości. Pozostanie jako wspomnienie. To co teraz jest całym istnieniem, po chwili obróci się w bezimienną nicość. Jak pył szybujący wraz z wiatrem.

Kobieta nakazała mi przysunąć krzesło bliżej blatu, tak by mogła mieć ze mną swobodny kontakt. Miała rude, krótkie włosy, czerwone paznokcie i wyrazistą twarz, oceniając na oko,  około sześćdziesięcioletniej matrony. Nie tak ją sobie wyobrażałam pewnie, dlatego że od zawsze żyłam w przekonaniu, że wróżka powinna być eteryczną istotą, która poprzez swój dar już na pierwszy rzut oka, wyraźnie odróżnia się od reszty bezbarwnej masy pogrążonej w snuciu realnego życia. Nie wiedziałam jak mam do niej mówić, nie znałam jej imienia, a słowa „Pani Wróżko” zupełnie nie przechodziły mi przez gardło, nie pasowały do sytuacji. Niby była to magiczna chwila, a jednak otoczka zwyczajności psuła wyjątkową aurę. Nie było świec, kadzidełek ani innych typowych przedmiotów, tylko karty na stoliku nadawały nieco inny, charakter temu spotkaniu. Reszta niczym nie odbiegała od standardowego pomieszczenia, przeciętnych ludzi z sąsiedztwa.

Stół był drewniany, chyba lipowy. Na blacie leżała barwna cerata w niezbyt wyszukany motyw kwiatowy. Dominowały gryzące się nieco kolory żółci i czerwieni. Miałam czas by przyjrzeć się pomieszczeniu, bo do kobiety zadzwonił telefon.  Podniosła słuchawkę starodawnego telefonu, w dobie zdominowanej przez telefony komórkowe. Nasze spotkanie, więc zostało przerwane zanim w ogóle zdążyło się rozpocząć. Słyszałam jej głos, mocny i typowo racjonalny, trochę zbyt chrypliwy jak na kobietę, a jednak jego dźwięk był przyjemny dla mych uszu. Nieco egzotyczny, ale na swój specyficzny sposób melodyjny. Wróżka doradzała przyjaciółce, ale była to typowo przyjacielska rada, niezwiązana ze światem magii. Nader zwyczajna pomoc w potrzebie człowiekowi, który nie do końca ma pojęcie jak rozwikłać swój problem i szuka pomocy z zewnątrz. Widać rudowłosa istota, budziła w ludziach zaufanie, na tyle że składali na jej ręce zmartwienia, licząc na jej mądrą radę i współczucie.

Na jasnoszarych kafelkach, pokrywających kuchenną podłogę,  stały dwie metalowe miski. Jedna napełniona wodą, druga natomiast karmą dla zwierząt. Nie sposób było odgadnąć czy mała jadalnia, należała do kota czy też niewielkiego psa, bo przez całe spotkanie w kuchni nie pojawiło się żadne stworzenie. Patrzyłam kątem oka na korytarz prowadzący do kolejnego pomieszczenia, ale żadna mała istotka nie wypełzła zaciekawiona głosami dochodzącymi z jadalni. Musiała chyba spać spokojnie w innym pomieszczeniu, przyzwyczajona do tego, że jego pani nie miała czasu popołudniami. To był czas przeznaczony dla klientów i żadne pieszczoty ani skupianie na sobie uwagi nie wchodziło w grę. Zwierzęta szybko potrafią przywyknąć do narzucanych im reguł. Niekiedy nawet, następuje to  zdecydowanie szybciej niż u myślących ludzi.

Z rozmyślań dotyczących lokum, zamieszkiwanym przez kobietę, wyrwały mnie słowa : „Słuchaj kochana, oddzwonię do Ciebie później, teraz mam klientkę”. Wtedy wiedziałam, że nadszedł mój czas i zaczęłam skupiać swoją uwagę na osobie, po której widzenie przyszłam. Kobieta energicznie odłożyła słuchawkę, zapaliła kolejnego papierosa i poprosiła bym pokazała jej dłonie. Kłęby tytoniowego dymu wydmuchiwała, odchylając głowę ku prawej stronie. Robiła to z naturalnym wdziękiem. I choć umiejętność palenia nie jest ani cechą wrodzoną, to jednak sprawiała wrażenie jakby papieros był nieodłączną częścią jej osobowości. Tak samo zresztą, jak farbowane na rudo włosy i szpiczaste paznokcie u palców dłoni. Wyciągnęłam ręce i nieśmiało położyłam je na blacie. Przytłumiona sytuacją, automatycznie zwróciłam dłonie wewnętrzną stroną do stołu. Kobieta ruchem ręki nakazał mi odwrócenie dłoni ku niej. Jak inaczej mogła opowiedzieć mi o przepowiedni?

Nie byłam pewna ani sytuacji w której się znalazłam, ani tego czy faktycznie chcę znać swoją przyszłość. Być może tylko mi się zdawało, że jestem na to gotowa i że tego właśnie oczekuję. Pragnę poznać swoje przeznaczenie. Po prostu chcę zaspokoić ciekawość i ukoić niepokój, który nie pozwala mi spojrzeć ze spokojem na teraźniejszość.

A co, jeśli dowiem się czegoś, czego wcale nie powinnam usłyszeć? Słowa przepowiedni, które zawładną moim umysłem i nie pozwolą mi normalnie funkcjonować? Przecież może i tak się przydarzyć, nikt mi nie zagwarantuje, że owo spotkanie nie zaowocuje w destrukcyjne dla mej osobowości, konsekwencje. Nie ma takiej gwarancji. Każde, bowiem przedsięwzięcie łączy się z ryzykiem, ryzykiem, które poniekąd trzeba podjąć.

Nawet w najpopularniejszych religiach, nie zaleca się chodzenia do jasnowidzów, czasem wręcz zakazuje tego procederu, strasząc potępieniem w piekle nie dlatego, że jest to czymś złym jako czynność sama w sobie, tylko dlatego że ludzie są zbyt słabi, a zbytnia wiedza może doprowadzić ich do szybkiej autodestrukcji. Staną się marionetkami, tyle że nie szatana, który nimi niejako zawładnie, tylko samych siebie. Ich proroctwo zacznie spełniać się w formie samorealizującej się przepowiedni i bez wątpienia nie dlatego, że tak mówi wróżka, tylko dlatego, że wiedząc o złu które może im się przydarzyć sami zaczną je do siebie przyciągać. Podświadomie uczynią wszystko, by sprawdziło się ich przeznaczenie, bo nie przyjdzie im do głowy, że można go uniknąć. A czy właściwie można uniknąć przeznaczenia? Da się zmodyfikować los zapisany w gwiazdach, czy też zawsze będzie się twórcą i jedynym panem swojego życia, mamy przecież wolną wolę? Ale czy na pewno tak jest?

Ludzie, którzy żyją tak a nie inaczej, których niekiedy chciałoby się potrząsnąć by przestali poruszać się we mgle i zaczęli decydować o swoim losie. Czy i oni mają wpływ na zmianę swojego losu, czy są jak rzeka która płynie zgodnie  z przypisanym jej konkretnym korytem. Czasem widząc takie przypadki, krzyczę niemo: ”Obudź się, Twoje życie nie może być takie bezsensowne”, „Przestań zwalać winę na cały świat, spróbuj zawalczyć o to, czego pragniesz”, „Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że to, co widzisz nie jest jedyną drogą?”.

 Oni jednak nigdy mnie nie słyszą.

Nie mam odwagi powiedzieć tego wprost, nie mam nawet prawa by to czynić. Bo jak powiedzieć komuś, że zmarnował swoje życie i uwił wokół siebie kokon marazmu i bezsilności. Nikt nie wyciągnie go z tej pułapki, jeśli on sam tego nie dokona. A co jeśli nie wie? Jeśli nie zdaje sobie sprawy, że to, co jest, wcale nie jest tym, czym jest. Dziwne? Wcale nie, to nie magia tylko relatywne spojrzenie na tę samą rzeczywistość. Na świat, w którym nie ma ani dobra ani zła, są tylko myśli, uczucia i związane z nimi subiektywne działania.

A jeśli umrę nie wiedząc, że mogłam żyć inaczej, jeśli źle zapisałam swoją drogę. Wybrałam niewłaściwe ścieżki i ominęłam, co ciekawsze miejsca. Może to nie gwiazdy, tylko ja sama odpowiadam za to, czym się stałam, za życie, które dotychczas prowadziłam i za wybory, które podjęłam. Może…

Kobieta ścisnęła moją dłoń mocno. Przyglądała się raz zarazem prawej i lewej kończynie, jakby coś porównując. Patrzyła przez chwilę z uwagą zanim zaczęła mówić. Opowiadała o liniach, które wyryte zostały na mojej dłoni. Nie zdawałam sobie sprawy, że tylu ile ludzi, tyle jest różnych losów. Każda dłoń opowiada inną historię, tak samo jak nie da się porównać linii papilarnych dwóch różnych palców. Brzmiało to dosyć abstrakcyjnie a jednak wiedziałam, że to musi coś oznaczać. Natura z jakiegoś powodu zadecydowała, że nie będziemy się powtarzać, a to, co można odczytać z ręki człowieka, różni się. Inne życie i inne losy, inne przeznaczenia.

Moje życie, zgodnie ze słowami wróżki, miało być ciekawe i dobre. Nie przepowiadała mi żadnych tragedii, które mogłyby zniszczyć, to, na co dotychczas pracowałam. Chociaż z jej słów wywnioskowałam, że linia tragedii, nie pojawia się na dłoni wraz z urodzeniem. Jeśli w ogóle na niej jest to, dlatego, że zarysowuje się w którymś okresie życia, nie należy, zatem do linii stałych. Przypisana jest tylko niektórym. Nie ma chyba pewności, że jeszcze kiedyś znajdę jej zarys na skórze.

Zaciekawiła mnie swoimi słowami, zaintrygowała już od samego początku, dokładnie od chwili, gdy zapytała mnie o problem z oczami. O wadę genetyczną, która zaczynała się u mnie nasilać w ostatnim czasie, a o której niewiele osób w ogóle wiedziało. Właściwie to ja sama zdawałam sobie z niej sprawę zaledwie od roku. Spojrzała na dłoń, na zagłębienie fałd, które się utworzyło po wygięciu dłoni i było dla niej jasne, że moim problemem są oczy. Nie wgłębiała się w szczegóły, nie pytała mnie o mgłę, która coraz częściej mnie otacza, ani o dolegliwości towarzyszące schorzeniu. Najwyżej będziesz nosić okulary-skwitowała, bagatelizując siłę problemu. Od lekarzy słyszałam, że wada, którą posiadam, nie jest możliwa do wyleczenia. Nie jest też szczególnie groźna, chociaż z czasem może przysporzyć mi kłopotu w postaci słabszej ostrości widzenia. Po prostu musiałam zaakceptować to, czego zmienić nie byłam w stanie. Dobrze mi to szło, nie walczyłam z rzeczami, które dotychczas nie przysparzały mi zbytnich zmartwień.

Po wysłuchaniu, tych kilku uwag, z ust kobiety trzymającej moją dłoń, zrozumiałam, ze nie musi odpowiadać wymyślonemu przeze mnie mistycznemu wizerunkowi, jeśli tylko naprawdę potrafi przepowiadać los. Nie ma znaczenia czy jest otulona w tiule i ma długie naturalnie jasne włosy, by posiadać wiedzę, którą bez wątpienia miała. Magia jest wszędzie, nie koniecznie tam gdzie spodziewamy się ją dostrzec. Czasem po prostu nas otacza, a my nie umiemy dostrzec jej obecności, stłamszeni szarym życiem w szarej masie bezrozumnych współbraci. Gdybym spotkała ją na ulicy, przez myśl by mi nie przeszło, że ta kobieta potrafi odczytywać ludzki los, że odróżnia się od reszty i ma rozwinięty szósty zmysł. Była barwna, owszem, ale w jej fizjonomii nie było nic wyjątkowego. Ładna, zadbana, masywna kobieta w okolicach sześćdziesięciu lat. Tyle mogłabym o niej powiedzieć, tylko tyle było jasne, nic ponadto.

Mówiła przez dłuższy czas o tym, co widzi w mej dłoni, a później rozkładała karty by potwierdzić pewne fakty i dodać nowe, które z dłoni nie były możliwe do odczytania. Fascynowało mnie to, co mówiła, stanowiło totalne novum. Opisując mą dłoń powiedziała, że mam silnie rozwiniętą linię losu, inaczej zwaną też linią przeznaczenia. Powiedziała, że nie na wszystko w moim życiu mam wpływ, pewne rzeczy po prostu się dzieją, bo muszą się wydarzyć i nie ma na to rady. Nie zapobiegnę temu, co jest wpisane w moją istotę. To coś jak karma odziedziczona poniekąd z innych wcieleń. Dodała, widząc moje nieukrywaną zaciekawienie, że wbrew pozorom, nie na każdej dłoni widoczna jest linia przeznaczenia. Niektórzy jej nie mają. Nie wiele jest takich osób, ale pojawiają się sporadycznie. Uważa się, że takie jednostki, są kowalami własnego losu i nie mogą swej doli czy też nie doli zrzucać na przeznaczenie, bo jego władanie ich akurat nie obejmuje. Urodzili są z czystą kartą, która dopiero z biegiem lat zostanie zapisana. W jaki sposób to nastąpi, zależy już tylko od nich.

Kiedy wyszłam od kobiety poczułam się wyjątkowo zmęczona. Odpłynęła ode mnie cała energia i byłam zupełnie jak bezwolna marionetka. Nie wiem czy wynikało to z towarzyszących mi wcześniej emocji-zawsze, bowiem człowiek mimo woli, zawsze obawia się, że dowie się o rzeczach, których wcale nie chciałby wiedzieć. Czy też po prostu spotkanie z medium było silnym psychicznie przeżyciem i mój organizm potrzebował odreagowania. Sen wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Sen zdaje się być najlepszym rozwiązaniem na wiele bolączek życiowych, wyłączając koszmary.

Wróżka powiedziała mi wiele rzeczy, które wkrótce przyjdzie mi zweryfikować. Nie wspominała o niczym niepokojącym, a raczej dawała sygnały, że karty mówią o mej przyszłości, ale nie podpowiadają rozwiązania. Wspomniała, że na pewnym etapie życia będę wybierała pomiędzy dwoma mężczyznami. Jeden będzie szaleńczą miłością, drugi natomiast rozsądnym wyborem. Zapytałam czy dobrze wybiorę. Odparła, że tak, bo będę szczęśliwa jako kobieta, ale ona nie umie mi powiedzieć, którego z nich wybiorę. Nie było tego w kartach, one tylko pokazywały, że zaistnieje taka sytuacja, a wyboru dokonam już sama. Czyli więc wybór nie jest moim przeznaczeniem, jest świadomą decyzją, którą muszę podjąć, kiedy nadejdzie czas. Powiedziała, że będę wiedziała, co mam robić. Będę to czuła.

Długo jeszcze zastanawiałam się nad jej słowami. Nad linią przeznaczenia i nad tymi, którzy mogą być panami swojego życia. I czy można to w jakiś sposób zmienić? Czy to, co się dzieje, jest wyborem czy nie, czy mam na to wpływ? Jestem w stanie decydować? Czy też decyzja jest znana, zanim jeszcze pojawi się wybór?

Rozmyślałam nad życiem ludzi, których bliżej znam. Nad ich światem i sposobem widzenia świata. Czy to ich decyzje, ich przeszłość, czy ich przeznaczenie determinuje to, gdzie znaleźli się w obecnej chwili życia. Świadomie istnieją czy tylko realizują narzucony im z góry plan? A może nie ma sensu jakiekolwiek ocenianie ich rzeczywistości, bo los musi się dopełnić. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie nam zapłacić.





piątek, 1 listopada 2013

Święto zmarłych

Straszna wichura. Całą noc wiało, tak mocno, że słyszałam jak dach trzeszczy. Dzwonki przy oknie falują na wietrze, więc wciąż słychać dzwonienie. Zazwyczaj lubię ten odgłos, ale teraz jest taki natarczywy. Wzbudza raczej niepokój niż radość, jakby dzwonienie zwiastowało nadejście czegoś, co niekoniecznie musi być dobre. Mam pokój na poddaszu, więc słyszę wszystkie odgłosy zewnętrznego świata. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że z za okna dochodzą jakieś zawodzenie niczym głosy z innego wymiaru. Nocą każdy dźwięk nabiera mocy, rozdziera ciszę i potęguje wrażenie przerażenia.
Teraz też widzę, przez okno jak drzewa uginają się pod naporem masy powietrza. Tylko czekać aż któreś wkrótce nie wytrzyma i strzeli z hukiem. Huśtawka w ogrodzie, sama rusza się, choć nikt się na niej nie buja. A może, ktoś tam jednak siedzi, tylko nie widać jego postaci? Może to ktoś, kto nie ma już dostępu do ziemskiego świata, a jakaś moc przyciąga go do huśtawki? Włączyłam muzykę, żeby zagłuszyć to co dzieje się na zewnątrz. Zaczynam odczuwać dziwny niepokój... Coś się dzieje w przyrodzie i nie da się tego nie dostrzec.
 
Kiedy byłam jeszcze mała, w okresie święta zmarłych, często mówiono o tym, że trzeba bardzo uważać, żeby coś z zewnątrz się do nas "nie przyczepiło". Chodziło o niespokojne dusze, które poniekąd identyfikowano z silnymi wiatrami. Wiatr zawsze wnosi zamęt do życia, budzi do życia to co ukryte i równie często motywuje do działania tych którzy już żyć nie chcą. Najwięcej samobójców jest w wietrzne dni. Jak bywałam na wsi, u ciotki, to często kiedy mocno wiało, ludzie mawiali że ktoś się pewnie znowu powiesił. Najlepsze, że to co wówczas brałam za zabobon, sprawdzało się w rzeczywistości. Po wichurze dochodziły do wioski doniesienia, że faktycznie ktoś odebrał sobie życie. Raz nawet sąsiad mojej ciotki, znalazł w lesie ciało kobiety, wiszącej na gałęzi. Prawdopodobnie była nieszczęśliwie zakochana i nie chciała już dłużej żyć. Odciął ją i położył na ziemi, a potem poszedł do najbliższego domostwa by powiadomić policję. 
 
Wiatr jest tak silny, że przewrócił wiele drzew w moim lesie. Żywioł połamał je bezlitośnie i porozrzucał w promieniu kilku metrów. Wygląda to trochę tak jakby potężny olbrzym bawił się drewnianymi patyczkami. Dziwnie patrzy się na to, tym bardziej, że przez całe swoje życie widziałam te wysokie "patyczki", które w przeciągu kilku chwil straciły swoje życie. Dorastałam wśród nich, a teraz po prostu zniknęły. Widać tylko zdewastowane drewno bo drzew już nie ma. Odeszły w przeszłość po kilkuminutowej walce z wiatrem. Opór nie zdał się na nic. Tej walki po prostu nie można było wygrać. Ich przeznaczenie się wypełniło tej nocy.
 
Pamiętam, że jak byłam młodsza i szliśmy na groby to mama wiązała nam czerwone wstążki wokół rąk. Sobie też taką wiązała, tylko tato nigdy nie dawał się namówić. Nie wierzył, żeby kawałek czerwonego materiału może uchronić przed zagubionymi duszami. Matka mówiła, że na to "przyczepienie się dusz" o którym tyle mówiono narażone są najbardziej dzieci i kobiety. Ze względu na wrażliwość i łatwość nawiązywania kontaktu ze światami, których realiści zupełnie nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Ojciec jest realistą, nikt z zagubionych nie odnalazłby do niego drogi. Był zatem bezpieczny.
 
Babka przed świętem zmarłych też zawsze się niepokoiła. Kiedy wiały wiatry, takie jak ten dzisiejszy, mawiała że to zmarli chcą się wydostać. Walczą z innym światem, żeby móc ponownie odrodzić się w materialnej rzeczywistości i móc jeszcze raz przeżyć życie. Naprawić stare błędy i zemścić się na tych, którzy przyczynili się do tego, że trafili do Świata Cieni. Babka często powtarzała, że jedyną formą życia poza tym, które jest nam obecnie znane, jest miejsce w którym przebywają dusze, pragnące naprawić swój los. Mówiła nam, żebyśmy uważały na to jak traktujemy ludzi, bo ze Świata Cieni bardzo trudno się wydostać. Mało kto dostaje taką szansę. Wtedy myślałam, że babka nas straszy, żeby wymóc na nas posłuszeństwo, ale ona w to naprawdę wierzyła. Pamiętam jej oczy, kiedy o tym mówiła, była wówczas przerażona, jakby sama skrywała tajemnice, które mogłyby zaprowadzić ją to mrocznej krainy. Uczyniła coś złego, do czego bala się przyznać? 
 
Ponoć jeśli ludzie są bardzo wrażliwi i uczuciowi, to mogą nieświadomie pomóc cierpiącym duszą, biorąc ich los na swoje barki. Taka dusza jakby przyczepia się do człowieka. W pewnym stopniu próbuje przejąć ludzkie życie, pragnie nim zawładnąć, bo ciało człowieka jest mu potrzebne do naprawienia losu, który kiedyś zaprzepaścił. Człowiek z "przyczepioną" duszą często popada w różnego rodzaju zaburzenia psychiczne, nie zdając sobie sprawy, w czym tkwi przyczyna takiego stanu. Dlaczego ich los jakby przestał być ich losem. Nie wiedzą co się dzieje. Ponoć ludzie Ci zaczynają gorzej widzieć i słyszeć. Obraz widziany ich oczami, staje się niewyraźny, kształty tracą swą wyrazistość, a barwy intensywność. Odgłosy natomiast są bardzo odległe i jakby wyciszone, nieco głuche.
Tak się dzieje, bo dusza w ten sposób próbuje odciąć żywego od świata ludzi. Kiedy przestanie on słyszeć i widzieć taki świat jaki widzą inni ludzie, jego dusza zostanie przejęta za życia. A wtedy nie wiadomo już kto jest kim...czy martwy staje się żywym, czy też żywy przemienia się w martwego, mimo iż w jego piersi wciąż bije serce.