Przenikliwe spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się przez chwilę, na twarzach oprawców. Spuściła szybko wzrok, obawiając się, że dostrzegli jak wielka fala nienawiści, zalewa jej duszę. Nie mogła wyjawić im co czuje. Stała bezbronna.Stała sama, a nawet sobie nie mogła już ufać.
Oni też stali. Udawali, że nie wiedzą dlaczego Dziewczynka wciąż jest smutna. Uśmiechali się do niej łagodnie, rozmawiając między sobą, a ona odwracała wzrok. Nie chciała na nich patrzeć, chociaż miała świadomość, że do końca swojego życia będzie nieustannie widywać ich twarze.
Rozglądała się po pomieszczeniu, którego każdy centymetr był jej dobrze znany. Patrzyła na lalkę, której głowa wystawała z kartonu z zabawkami. Blond włoski, szmacianej lalki spływały swobodnie po tekturze, a namalowany farbami uśmiech wydawał się taki szyderczy. Czy Lalka z niej szydziła? Czy śmiała się dlatego, że wiedziała co Dziewczynka pozwoliła ze sobą zrobić?
piątek, 29 listopada 2013
czwartek, 28 listopada 2013
Miłość ponad wszystko!
Miłość...
Wydawałoby
się, że miłość potrafi zmieniać życie. Wielkie wzloty, które unoszą człowieka
na wyżyny światów, gdzie mógłby niemalże walczyć wręcz ze smokami, by tylko
ocalić ukochaną osobę. To takie niesamowite i pełne wrażeń. Uśmiech, który
wyzwala siłę do życia. Słowa, które znaczą więcej niż kiedykolwiek mogłyby
wyrażać. Oddech, który nie daje zamknąć się w dłoni. Cud, który niemożliwy
jest do ogarnięcia.
Emocje istnieją tylko w danym człowieku, a przelane na papier nosi
zdecydowane znamiona infantylności i banału. Ten, kto nie przeżył tego
szaleńczego porywu serca, nie wyobraża sobie jak bardzo człowiek potrafi
oszaleć. Mamić się wizjami, które w zasadzie nie znaczą nic...
Po pewnym
czasie następuje przebudzenie. Druga osoba zmienia życie, ale nie zawsze tak
jakbyśmy tego chcieli. Ingeruje w naszą przestrzeń i mimo woli robi nam pranie
mózgu. Czasami świadomie kreuje nas pod swoje standardy, obrabiając delikatnie
materiał niczym rzeźbiarz podatne tworzywo. Nie ważne czy dzieje się to z
premedytacją czy też wypływa z podświadomości, której nie kontrolujemy, bo efekt
bywa ten sam, bez względu na intencje.
Bardziej liczy się to, co powinniśmy
czuć czy myśleć niż to, co naprawdę w nas jest. O ile to faktycznie jest
miłość, burze, będą występować na przemian ze zjawiskowymi wschodami słońca. Towarzyszyć
nam podczas każdego dnia, ale to już nie będzie miało znaczenia. Nic już nie
będzie ważne, poza świadomością, że tego faktycznie chcemy. Bez różnicy czy
dobrze, czy źle...istotne, że z daną osobą.
Niestety w
większości przypadków miłość nie nie ma wcale. Lęk przed samotnością, pragnienie
stworzenia podstawowej jednostki społecznej, przymus realizacji potrzeb
fizjologicznych, a przede wszystkim silnie wpojone do głowy przesłanie, że „zawsze
lepiej kogoś mieć niż być samemu”.
Przecież to
takie oczywiste, takie proste, takie zwierzęce.
Niekiedy historie
miłosne okazują się bardziej nużące i przygnębiające niż mowy polityków w sejmach
wszelakich krajów. Być może dlatego, że pokłada się w nich tak znaczące
nadzieje, z założenia bowiem powinny być prawdziwe i wzniosłe. Później okazuje, że jest z nimi dokładnie tak samo jak z najlepszym
daniem. Płaci się krocie za posiłek. By go przygotować trzeba sprowadzić
najlepsze produkty, wyszukuje się przy tym skomplikowanych i pracochłonnych przepisów.
Danie owszem jest pyszne, nie da się temu zaprzeczyć. A po upływie ulotnej niemalże chwili, wychodzi z nas w postaci ludzkiego gówna. Czy to chleb suchy z wodą, czy
to trufle z kawiorem, zawsze kończy się tym samym.
Rzadko
spotyka się ludzi, którzy po wyeliminowaniu strachu, którego głównym
przesłaniem jest obawa przed nie znalezieniem nikogo lepszego, świadomie
wkroczyliby drugi raz do tej samej rzeki. Po prostu, to nie jest to. Najlepszym
sposobem by przetrwać, o ile w ogóle dopuścimy do naszej świadomości tę
niewygodną myśl, jest mamienie się. Ułuda jest najistotniejsza, byle tylko dało
radę do śmierci. Potem to już jakoś będzie...
czwartek, 21 listopada 2013
sobota, 16 listopada 2013
Decyzja
-Ty zdecyduj jak chcesz widzieć naszą relację i nie przekładaj na mnie swoich wyborów..
Rozłączył się.
Stałam osłupiała, trzymając w ręku telefon i nie mogłam pojąć, że tak bardzo się różnimy. Jego rzeczywistość nie miała nic wspólnego z moją. Właściwie to jedno, wydawałoby się, nic nieznaczące zdanie dawało wyraz całej jego życiowej filozofii.
Filozofii wygodnictwa i całkowitego konformizmu.
Uczucia czy myśli nie były wartością samą w sobie. Wartość niósł tylko spokój, pozbawiony konfliktów, emocji czy jakichkolwiek większych trudności. Świat bez uczuć, ale i bez komplikacji.
Miałam zapomnieć...pozostawić to za sobą.
Trudno jednak pominąć realia w które się wierzy. Nie ważna jak wielkie są to złudzenia, nie istotne na jak banalną fantastykę to zakrawa. Błazenada czy nie...to jednak moje życie.
Idioci wciąż mają te same prawa, poza tym jak odróżnić czy Idiota to Idiota, a Mędrzec to Mędrzec? A może Idiota jest Mędrcem a Mędrzec Idiotą?
Rozłączył się.
Stałam osłupiała, trzymając w ręku telefon i nie mogłam pojąć, że tak bardzo się różnimy. Jego rzeczywistość nie miała nic wspólnego z moją. Właściwie to jedno, wydawałoby się, nic nieznaczące zdanie dawało wyraz całej jego życiowej filozofii.
Filozofii wygodnictwa i całkowitego konformizmu.
Uczucia czy myśli nie były wartością samą w sobie. Wartość niósł tylko spokój, pozbawiony konfliktów, emocji czy jakichkolwiek większych trudności. Świat bez uczuć, ale i bez komplikacji.
Miałam zapomnieć...pozostawić to za sobą.
Trudno jednak pominąć realia w które się wierzy. Nie ważna jak wielkie są to złudzenia, nie istotne na jak banalną fantastykę to zakrawa. Błazenada czy nie...to jednak moje życie.
Idioci wciąż mają te same prawa, poza tym jak odróżnić czy Idiota to Idiota, a Mędrzec to Mędrzec? A może Idiota jest Mędrcem a Mędrzec Idiotą?
Gdyby człowiek potrafił "zadecydować" jak ma wyglądać jego relacja z
kimkolwiek to znaczyłoby że konkretna osoba nie ma właściwie żadnej
wartości, bo ludzie nie mają głębszych uczuć. O takich kwestiach się nie decyduje,
one albo są albo nie. Proste.
Nie można przecież decydować o uczuciach, tak jak decyduje się jaki kolor bluzki kupić. Można mieć z kimś kontakt, ale nie ma się zbyt dużego wpływu czy ta osoba będzie nam bliska. Można
decydować o ślubie, ale nie o tym czy kogoś się kocha.
Myślałam, że to jest oczywiste.
Gdyby to był wybór tylko jednej z osób, których ta relacja wiąże,
to znaczyłoby że ta druga osoba jest jedynie marionetką, która godzi się na
wszystko. I w gruncie rzeczy nie ma to dla niej żadnego znaczenia jaka rola się jej narzuci.
To jest chyba definicja obojętności?
niedziela, 10 listopada 2013
Spotkanie
Do kawiarni wchodzi pięćdziesięcioletnia kobieta. Przypatruję się jej uważnie. Ma długą letnią sukienkę, która tuszuje nieco zbyt bujne kształty. Jasne, najpewniej farbowane, włosy i delikatny makijaż. Na twarzy widać zmarszczki od zbyt częstego śmiania się i parę nieznacznych bruzd, świadczących o upływającym czasie.
Siada przy stoliku, przy którym wcześniej siedział samotny mężczyzna.
Są tak blisko, że słyszę o czym rozmawiają. Mimo iż kobieta przyciąga moją uwagę, czymś co w niej tkwi, jakimś pierwiastkiem którego nie potrafię zidentyfikować, staram się nie wpatrywać w nią zbyt długo. Odrywam wzrok od książki i ukradkiem zaglądam w jej niebieskie oczy, słabo ukryte za okularami. W czym tkwi tajemnica? Nie jest przecież ani pięknością, od której nie można by oderwać wzroku, z pozoru nie wyróżnia się też niczym nadzwyczajnym. A mimo to mam dziwne wrażenie jakbym patrzyła na...samą siebie.
Kobieta opowiada historię, która ostatnio jej się przydarzyła. Właściwie...nic wyjątkowego, ale w jej głosie jest tyle pasji, kiedy mówi o zwykłych rzeczach, że mam wrażenie jakbym właśnie usłyszała magiczny przepis, dzięki któremu uda mi się odkryć tajemnicę życia, które na co dzień tak trudno odnaleźć. Inni w ten sam sposób opowiadają o wyprawie do dżungli, miłości czy wygranej w lotto, a ona mówi przecież tylko o samotnej wyprawie do lasu. Bzdura bez znaczenia, a jednak nie mogę przestać słuchać jej głosu. Słowa bez znaczenia zaczynają układać się w niesamowite wyznanie, którego nigdy nie umiałabym powtórzyć. Mężczyzna słucha jej z uwagą. Rozmawiają przez dłuższą chwilę.
Jestem zahipnotyzowana. Kim jest ta kobieta?
Kelnerka przynosi mi kolejną kawę, a ja nadal udaję że czytam powieść. Na stoliku przede mną stoją trzy puste filiżanki. Niedobrze mi od czarnego płynu, ale wiem że dla zachowania przyzwoitości muszę wciąż trwać w swojej roli, zaczytanej anonimowej klientki. Wiele wysiłku kosztuje mnie pamiętanie o regularnym przewracaniu kartek. Robię to by zachować pozory mimo iż od dłuższego czasu mam dziwną świadomość, że kobieta przy stoliku obok, wie jak duże wywarła na mnie wrażenie. Co jakiś czas odrywa wzrok od mężczyzny i posyła mi porozumiewawczy uśmiech. Spuszczam wówczas pokornie głowę, dręczona wyrzutami, że wkradłam się bez zaproszenia do intymnej chwili dzielonej między nimi dwojgiem.
Po kilku godzinach para wychodzi z kawiarni. Żegnają się serdecznie tuż za progiem i każde oddala się w swoim kierunku. Przez szybę widzę jak radosna kobieta kroczy chodnikiem. Nagle odczuwam nieprzemożoną ochotę, by za nią pobiec. Każdy jej krok, powoduje że zaczyna narastać we mnie nostalgia. Nie umiem wytłumaczyć uczuć, które we mnie się gromadzą, ale wiem jedno. Nie chcę jej stracić, chociaż właściwie nie miałam tak naprawdę okazji jej poznać. I wtedy postać w letniej sukience obraca się, zatrzymuje na moment i uśmiecha. Dłoń kobiety unosi się. Macha do mnie w geście pozdrowienia.
Przeżywam magiczną chwilę, która normalnie zdarza się na łamach powieści, a nie w realnym życiu. A może życie jest bardziej niezwykłe, niż mi się dotychczas wydawało? Nie mogę powstrzymać śmiechu, który usilnie próbuje wydobyć się z mojego gardła. Spotkam ją jeszcze. Wiem to na pewno. Może za pięć, a może za dwadzieścia lat, ale wiem że to się wydarzy, a nastąpi to dokładnie w dniu, kiedy będzie nam to przeznaczone.
Może wówczas dowiem się kim była tajemnicza kobieta...
czwartek, 7 listopada 2013
List:)
Drogi Panie.
Interesuję się trochę roślinami. Mam ich dużą kolekcję zarówno w mieszkaniu jak i w ogrodzie. Poza standardową pielęgnację od czasu do czasu eksperymentuję ze środkami chemicznymi i nawozami. Ciekawi mnie, jaki mają rzeczywisty wpływ na rośliny. Chcę też zweryfikować to, co podaje się w specjalistycznej prasie czy też etykietach produktów, z tym, co rzeczywiście oddziałuje na rośliny. Zdaję sobie sprawę z działania siły reklamy i faktu, że jak się umieść na opakowaniu nawozu zdjęcie przedstawiające roślinę, nieprawdopodobnie wręcz oblepioną kwiatami, z profesjonalną nazwą „Burza kwiatów”- rodem z powieści dla lekko przytępawych dziewcząt spragnionych emocjonalnych wrażeń, to zupełnie nie dziwi, że człowiek kupuje taki specyfik, bez sprawdzania zawartości NPK w nawozie czy też jakiejkolwiek świadomości, jaki stosunek tychże pierwiastków powinien być, by zapewnić optymalne kwitnienie. No, ale co poradzić na to, że żyjemy w społeczeństwie, którego nadrzędną zasada można by ująć w kilku słowach: „Myślenie szkodzi zdrowiu”. Tumany!!!
Chciałem prosić Pana, jako wybitnego Specjalistę w dziedzinie pielęgnacji roślin o pomoc w rozwiązaniu mojego dylematu i o fachową poradę, Tak, więc wracając do tematu zagadnienia. Od kilku lat posiadam w swojej kolekcji mimozę wstydliwą. Jako człowiek samotny, szczerze cenię sobie jej właściwości. Porusza się, kiedy ją dotykam i sprawia mi to ogromną przyjemność, że żywy organizm reaguje na moją obecność. W ostatnich czasach jest coraz wolniejsza. Nie wykazuje już takiego entuzjazmu w naszych zabawach. Chciałem, więc dowiedzieć się czy myśli Pan, że ze względu na jej podeszły wiek powinienem zmienić nawożenie? Psy, np. na starość jedzą mniej wapnia, bo jest dla nich szkodliwe, czy i moja ulubienica cierpi na coś? Czy może jest smutna, bo skoro może się poruszać, to może i czuje co się dzieje i przeżywa na swój sposób rzeczywistość, która ją otacza. I czy rośliny mogą cierpieć na depresję?
Proszę o rozwiązanie mojego problemu, gdyż nurtuje mnie on i nie pozwala spać po nocach. Nie mogę stracić najważniejszej w życiu istoty, a jej ewidentny smutek szalenie mnie martwi.
Z wyrazami szacunku
Interesuję się trochę roślinami. Mam ich dużą kolekcję zarówno w mieszkaniu jak i w ogrodzie. Poza standardową pielęgnację od czasu do czasu eksperymentuję ze środkami chemicznymi i nawozami. Ciekawi mnie, jaki mają rzeczywisty wpływ na rośliny. Chcę też zweryfikować to, co podaje się w specjalistycznej prasie czy też etykietach produktów, z tym, co rzeczywiście oddziałuje na rośliny. Zdaję sobie sprawę z działania siły reklamy i faktu, że jak się umieść na opakowaniu nawozu zdjęcie przedstawiające roślinę, nieprawdopodobnie wręcz oblepioną kwiatami, z profesjonalną nazwą „Burza kwiatów”- rodem z powieści dla lekko przytępawych dziewcząt spragnionych emocjonalnych wrażeń, to zupełnie nie dziwi, że człowiek kupuje taki specyfik, bez sprawdzania zawartości NPK w nawozie czy też jakiejkolwiek świadomości, jaki stosunek tychże pierwiastków powinien być, by zapewnić optymalne kwitnienie. No, ale co poradzić na to, że żyjemy w społeczeństwie, którego nadrzędną zasada można by ująć w kilku słowach: „Myślenie szkodzi zdrowiu”. Tumany!!!
Chciałem prosić Pana, jako wybitnego Specjalistę w dziedzinie pielęgnacji roślin o pomoc w rozwiązaniu mojego dylematu i o fachową poradę, Tak, więc wracając do tematu zagadnienia. Od kilku lat posiadam w swojej kolekcji mimozę wstydliwą. Jako człowiek samotny, szczerze cenię sobie jej właściwości. Porusza się, kiedy ją dotykam i sprawia mi to ogromną przyjemność, że żywy organizm reaguje na moją obecność. W ostatnich czasach jest coraz wolniejsza. Nie wykazuje już takiego entuzjazmu w naszych zabawach. Chciałem, więc dowiedzieć się czy myśli Pan, że ze względu na jej podeszły wiek powinienem zmienić nawożenie? Psy, np. na starość jedzą mniej wapnia, bo jest dla nich szkodliwe, czy i moja ulubienica cierpi na coś? Czy może jest smutna, bo skoro może się poruszać, to może i czuje co się dzieje i przeżywa na swój sposób rzeczywistość, która ją otacza. I czy rośliny mogą cierpieć na depresję?
Proszę o rozwiązanie mojego problemu, gdyż nurtuje mnie on i nie pozwala spać po nocach. Nie mogę stracić najważniejszej w życiu istoty, a jej ewidentny smutek szalenie mnie martwi.
Z wyrazami szacunku
wtorek, 5 listopada 2013
A powinnam być szczęśliwa...Opowieść o miłości
W życiu człowieka są tak naprawdę tylko dwa rodzaje tragedii. Kiedy nie
spełniają się jego marzenia i kiedy się spełniają. Brzmi to kuriozalnie, bo jak
może unieszczęśliwić nas coś, czego pragniemy, z drugiej zaś strony skąd
pewność, co tak naprawdę oznacza dla nas spełnienie pragnień? Czy wiemy, co
przyniesie nam szczęście i spełnienie? Co jest dla nas właściwą drogą, która zagwarantuje nam radość i spokój. Poczucie pewności, że jestem w miejscu, w którym powinnam
być, z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i że nie zamieniłabym swojego losu na
żaden inny. Najpiękniejsza w ludzkiej
egzystencji jest droga, którą idziemy, to ona nadaje nam sens, nie zaś cele, które
kryją się na jej końcu.
Jakkolwiek by tego nie rozpatrywać, ostateczny cel jest zawsze ten sam,
bez względu czy tego chcemy czy nie. Tego przeznaczenia nikomu jeszcze nie
udało się zmienić i nigdy się nie uda. Śmiertelność jest jedną z
nielicznych zasad, która wprowadza ład do naszego świata, gdyby nie ona, nic
nie miałoby znaczenia.
Dziwne, że aby zaistniało prawo jakiegokolwiek sensu
działania, musi równolegle istnieć świadomość całkowitego kresu. A jednak
przyroda stworzyła przeciwwagę dla życia, która pozwala opanować chaos. To taka
entropia, próba podporządkowania świata, który już sam w sobie pogrążony jest w
nieładzie.
Marta wiedziała, czym dla niej jest
szczęście. Myślała, że wie. Obudzona w środku nocy mogłaby z
pamięci wyrecytować wszystkie czynniki, niezbędne do osiągnięcia przez nią
spełnienia. Najważniejsze było założenie rodziny. Posiadaniesię przynajmniej
dwójki dzieci, u boku męża chrześcijanina, który wyznawałby takie same zasady wspólnego
życia. Wydawałoby się, że jej cele nie były wygórowane, a jednak minęło sporo
czasu zanim jej marzenie zostało zrealizowane.
Dziewczyna nie miała zbyt wiele szczęścia w miłości. Nie była ani typem kokietki, która
potrafiłaby okręcić sobie mężczyznę wokół palca, niestety nie była też pięknością,
której wygląd mógłby przyciągnąć do siebie potencjalnych kandydatów. Nie była
brzydka, ale raczej nie wyróżniała się w tłumie. Ładna, szczupła dziewczyna o
brązowych kręconych włosach i okularach, niezbędnych do właściwego widzenia
świata.
Wydawało się, że Marta wcale nie szuka miłości sensu stricte, tylko odpowiedniego
kandydata, który wyznawałby te same zasady, co i ona. Myślała chyba, że
połączenie miłości z kilkoma wymaganiami, niezbędnymi według niej, do
prawidłowego chrześcijańskiego małżeństwa, było zbyt wygórowanym marzeniem. A ponieważ wiedziała, że nie uda jej się zrealizować zbyt iddylicznego celu, zatem skupiła się na tym, co uznała za najistotniejsze. To było racjonalistyczne
podejście do szczęścia. W końcu, jeśli połączy się dwóch dobrych ludzi, to
miłość między nimi sama się zrodzi. Przecież to naturalne, nie musi być to
wielki płomień, starczy żeby na początek była sympatia i szacunek. Później już
wszystkiego nauczą się wspólnie.
Może w
miłości jest więcej logiki niż nam się wydaje? W końcu życie weryfikuje nasze
uczucia i często okazuje się, że najbliższa osoba jest zarazem najbardziej
obcą. Dzielenie łóżka, pieniędzy, wspólnej przestrzeni życiowej i dzieci nie
koniecznie musi oznaczać miłość. Często to tylko niewypowiedziany na głos pakt
o nieagresji. Tak jakby chciało się powiedzieć: „Skoro już płyniemy razem tym
pontonem, po nieznanym oceanie, to musimy zrobić wszystko by nasze wspólne
przebywanie nie doprowadziło do pęknięcia warstwy ochronnej, bo wtedy pójdziemy
na dno”.
A czasem wystarczyłoby wyjść z bezpiecznej, smutnej łodzi i dostrzec,
że woda poza nią nie sięga wyżej niż za kostkę i wcale nie jest tak bezkresna
jak się początkowo wydawało. Najpierw trzeba by jednak wstać z poddańczej
pozycji i stanąć na nogach, a nie siedzieć zgarbionym, gotowym do przyjęcia
każdego ciosu i udawać, że poza pontonem nie istnieje inny świat. Ile można się
mamić, że postępowanie zgodnie z głosem swojego wnętrza doprowadzi do zguby? I
potem w starczym wieku jedyne, co człowiek czuje to żal, że beznadziejne życie
nie skończyło się szybciej, że nie zaryzykowało się i nie wyszło z karceru.
Marta
poznała Pawła w pracy. Nie było to wielkie i namiętne uczucie, ale dogadywali
się na wielu płaszczyznach. Paweł nie był przekonany, czego właściwie chce od
życia, ale kobieta skutecznie przekonywała go do swojej wizji świata. Kończyła
właśnie trzydzieści cztery lata i marzyła by urodzić dziecko. Zgodnie z
przekonaniami religijnymi potrzebny był jej do tego mąż. Chciała zawrzeć
kościelny ślub, w obecności rodziny i świadków, a potem zająć się planowaniem
przyszłości. A może raczej szybkim jej wcielaniem w życie, bo zarys swojego przeznaczenia miała w głowie od lat.
Kalkulowała
na zimno, kiedy powinna zajść w ciążę, jak odchować dziecko, urodzić kolejnego
potomka, by móc przed czterdziestką poszczycić się prawdziwą rodziną. Mężem i
dwójką dzieci. Czas płynął dosyć szybko, a Paweł wydawał się wciąż
niezdecydowany.
Nie chodziło
o Martę, bynajmniej nie o to by wątpił, że właśnie z nią mógłby spędzić swoje
życie. Brakowało magii, która by go przekonała, że wybrał właściwą drogę.
Logika podpowiadała, że obrał właściwy kurs, jego Bóg zapewne też poszczyciłby się
takim zwrotem w życiu. A jednak gdzieś w głębi zastanawiał się, czy życie nie
powinno być czasem, romantycznym porwaniem się z motyką na księżyc? Czy to nie
o to chodzi by intuicyjnie czuć: „tak to właśnie Twoja droga”, a nie rozumowo
wiedzieć, że wybrało się najlepiej ze wszelkich możliwych opcji. Dusza romantyka
odzywała się w nim tak samo, jak w Marcie budziła się coraz silniejsza potrzeba
posiadania rodziny. Przymus by zawalczyć o życie, które identyfikowała ze
szczęściem.
Samotność
jej nie sprzyjała. Wciąż czuła się źle, zupełnie jakby szukała czegoś, jakby
nie była pełna. Podświadomie dostrzegała, że człowiek żyjący w pojedynkę nie
może czerpać radości. Przecież nie poświęcała się dla nikogo, nie dała życia
nowym ludziom. Nie była, więc nic warta, prowadząc swoje egoistyczne życie
skupione na przetrwaniu każdego kolejnego dnia. O dziwo, mimo upływających lat,
ufała swojemu Bogu. Modliła się do niego gorliwie, wierząc, że kiedyś musi wysłuchać
jej intensywnych modłów. Tak mijały lata. Dochodziło do tego, że Marta w
ofierze dla swego Boga, dzień w dzień przez miesiąc uczęszczała na nabożeństwa.
Cel był przecież warty poświęcenia, chciała żyć tak jak wszyscy. Chciała mieć
męża i dzieci. I chciała być w końcu szczęśliwa.
I wtedy
właśnie spotkała Pawła. Po pół roku znajomości, zaręczyli się, a po upływie
kolejnych dwunastu miesięcy, byli już małżeństwem. Zgodnie z planem i
marzeniami. Żyli razem w niewielkiej kawalerce, ale było im stosunkowo dobrze.
Nie opowiadali o wątpliwościach, prowadząc spokojny tryb życia. Zaczynali się
poznawać i dopasowywać swoje różne światy, do jednego wspólnego życia. Teraz
nie było już Marty i Pawła, nie było jednostek, które wspólnie egzystowały.
Powstała rodzina, która pragnęła się powiększyć.
Marta
urodziła Olę w wieku trzydziestu sześciu lat. Mała była duża jak tato i miała
bujne kręcone włosy, zupełnie jak mama. Po każdym z nich odziedziczyła jakąś
charakterystyczną cechę. Rosła szybko i z każdym dniem wymagała coraz więcej
uwagi. A Marta miała coraz mniej cierpliwości.
Zewnętrznie
wszystko do siebie pasowało. Był mąż i było dziecko. Mąż miał pracę, a rodzina
ciepły kąt do życia i smaczny posiłek na stole. Marta kochała Olę i Pawła.
Wierzyła, że to jest właśnie długo oczekiwane szczęście, tego przecież od
zawsze chciała.
Czasami było jej ciężko. Nadmiar pracy,
monotonia i brak realnych dóbr, zaburzał jej obraz szczęścia. Mimo miłości, którą niewątpliwie darzyła swoich bliskich, czuła jak bardzo męczy ją
codzienność. Ola wciąż skupiała na sobie uwagę, nie pozwalając ani na chwilę
spuścić z niej oczu. Przecież mogło przydarzyć się jakieś nieszczęście. Rozmowy
z mężem ograniczały się do wychowania dziecka i realnych opowieści o tym, co
wydarzyło się w ciągu dnia. On opowiadał o niezbyt ciekawej pracy, ona o tym,
co w godzinach jego nieobecności, robiła z Małą.
Wydawało
się, że właściwie mogliby ze sobą nie rozmawiać, bo dni nieustannie były takie
same, zupełnie nic ich od siebie nie odróżniało. Tylko po małej Oli widać było,
że czas jednak płynie. Życie mijało, choć szara codzienność, zdawała się
przeczyć jakiemukolwiek postępowi. Co to za czas, który niczego nie zmienia,
nie odkrywa nowych fascynujących prawd, nie przynosi żadnych sił witalnych. Czas,
który kształtował Małą na myślącego człowieka, nadając jej mnóstwo nowych
szans, które w każdej chwili mogła wykorzystać. Przecież mogła być kimkolwiek
chciała. Jednocześnie zabierał te same możliwości rozwoju jej rodzicom. Z
każdym dniem ich szanse na lepsze życie malały, a związane było to z coraz
mniejszą liczbą możliwości. Wiek realistycznie podchodził do marzeń, które
mieli. A szare palce czasu, coraz mocniej odciskały się na ich sercach i
ciałach. Pewne rzeczy już dawno pozostały daleko za nimi.
Pewnym
popołudniem Marta siedziała przy kuchennym blacie. Paweł po krótkiej,
zwyczajowej już kłótni, poszedł na zakupy, a Mała spała spokojnie w swoim
łóżeczku. Wyglądało tak jakby uśmiechała się przez sen. Marta uśmiechnęła się
do niej z czułością, po czym zadzwoniła do męża, by wyjaśnić ich drobną
sprzeczkę. Nie chciałaby cokolwiek było niepoukładane w jej życiu. Potrzebowała
spokoju by móc normalnie funkcjonować, starcia z innymi, zupełnie nie
przynosiły jej zadowolenia. Na zakończenie telefonicznej rozmowy, powiedziała
Pawłowi, że go kocha. Często to powtarzała, prawie tak często jak obcym ludziom
na ulicy mówi się dzień dobry. Taki miała schemat działania i właściwie rzadko,
kiedy zastanawiała się nad znaczeniem tych słów. Skoro Paweł był jej mężem, a
zarazem dobrym człowiekiem, to musiała przecież go kochać. Ślubowali sobie miłość w obliczu Boga.
Z radia
leciała spokojna muzyka. Marta przeczytała, że utwory klasyczne pozytywnie
wpływają na rozwój dziecka, które przecież było teraz dla niej całym światem.
Nie wyobrażała już sobie dni, kiedy Małej nie było w jej życiu. Nie potrafiła by
chyba bez niej funkcjonować, tak przynajmniej myślała. Odwróciła się jeszcze
raz, ku swojej córce i mimowolnie uśmiechnęła.
A potem
patrzyła przez duże okno, znajdujące się w jedynym pokoju swojego mieszkania.
Widziała w oddali zielone drzewa, migocące z za niskiej zabudowy dziewiętnastowiecznego osiedla. Liście wirowały na wietrze, mieniąc się barwami jesieni. Obserwowała przepływające
szybko chmury i towarzyszące im przebłyski promieni słonecznych. Z oczu cicho i
trochę nieśmiało wypływały łzy. „A powinnam być szczęśliwa”- pomyślała,
ocierając dłonią twarz...
niedziela, 3 listopada 2013
Linia przeznaczenia
Usiadłam na przeciwko kobiety. Stołek był
już przygotowany. Odsunięty od stołu, by ułatwić siadanie, jakby wręcz czekał
na kolejnego gościa. Na historię, która wkrótce
zostanie wysnuta i wyzwolona w przestrzeń niewielkiego pomieszczenia.
Zmiesza się z powietrzem, dymem tytoniowym wydmuchiwanym z płuc gospodyni i
bliżej nieokreśloną materią, która poniekąd tworzy rzeczywistość. Pojawi się i
zniknie, tak jak wszystko na tym świecie. Teraz jest wszechświatem, ale po
upływie krótkiej chwili, odejdzie do przeszłości. Pozostanie jako wspomnienie.
To co teraz jest całym istnieniem, po chwili obróci się w bezimienną nicość.
Jak pył szybujący wraz z wiatrem.
Kobieta nakazała
mi przysunąć krzesło bliżej blatu, tak by mogła mieć ze mną swobodny kontakt. Miała
rude, krótkie włosy, czerwone paznokcie i wyrazistą twarz, oceniając na oko, około sześćdziesięcioletniej matrony. Nie tak
ją sobie wyobrażałam pewnie, dlatego że od zawsze żyłam w przekonaniu, że
wróżka powinna być eteryczną istotą, która poprzez swój dar już na pierwszy
rzut oka, wyraźnie odróżnia się od reszty bezbarwnej masy pogrążonej w snuciu
realnego życia. Nie wiedziałam jak mam do niej mówić, nie znałam jej imienia, a
słowa „Pani Wróżko” zupełnie nie przechodziły mi przez gardło, nie pasowały do
sytuacji. Niby była to magiczna chwila, a jednak otoczka zwyczajności psuła wyjątkową
aurę. Nie było świec, kadzidełek ani innych typowych przedmiotów, tylko karty
na stoliku nadawały nieco inny, charakter temu spotkaniu. Reszta niczym nie
odbiegała od standardowego pomieszczenia, przeciętnych ludzi z sąsiedztwa.
Stół był
drewniany, chyba lipowy. Na blacie leżała barwna cerata w niezbyt wyszukany
motyw kwiatowy. Dominowały gryzące się nieco kolory żółci i czerwieni. Miałam
czas by przyjrzeć się pomieszczeniu, bo do kobiety zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę starodawnego telefonu, w
dobie zdominowanej przez telefony komórkowe. Nasze spotkanie, więc zostało
przerwane zanim w ogóle zdążyło się rozpocząć. Słyszałam jej głos, mocny i typowo
racjonalny, trochę zbyt chrypliwy jak na kobietę, a jednak jego dźwięk był
przyjemny dla mych uszu. Nieco egzotyczny, ale na swój specyficzny sposób
melodyjny. Wróżka doradzała przyjaciółce, ale była to typowo przyjacielska rada,
niezwiązana ze światem magii. Nader zwyczajna pomoc w potrzebie człowiekowi,
który nie do końca ma pojęcie jak rozwikłać swój problem i szuka pomocy z
zewnątrz. Widać rudowłosa istota, budziła w ludziach zaufanie, na tyle że
składali na jej ręce zmartwienia, licząc na jej mądrą radę i współczucie.
Na
jasnoszarych kafelkach, pokrywających kuchenną podłogę, stały dwie metalowe miski. Jedna napełniona
wodą, druga natomiast karmą dla zwierząt. Nie sposób było odgadnąć czy mała
jadalnia, należała do kota czy też niewielkiego psa, bo przez całe spotkanie w
kuchni nie pojawiło się żadne stworzenie. Patrzyłam kątem oka na korytarz
prowadzący do kolejnego pomieszczenia, ale żadna mała istotka nie wypełzła
zaciekawiona głosami dochodzącymi z jadalni. Musiała chyba spać spokojnie w innym
pomieszczeniu, przyzwyczajona do tego, że jego pani nie miała czasu
popołudniami. To był czas przeznaczony dla klientów i żadne pieszczoty ani
skupianie na sobie uwagi nie wchodziło w grę. Zwierzęta szybko potrafią
przywyknąć do narzucanych im reguł. Niekiedy nawet, następuje to zdecydowanie szybciej niż u myślących ludzi.
Z rozmyślań
dotyczących lokum, zamieszkiwanym przez kobietę, wyrwały mnie słowa : „Słuchaj
kochana, oddzwonię do Ciebie później, teraz mam klientkę”. Wtedy wiedziałam, że
nadszedł mój czas i zaczęłam skupiać swoją uwagę na osobie, po której widzenie
przyszłam. Kobieta energicznie odłożyła słuchawkę, zapaliła kolejnego papierosa
i poprosiła bym pokazała jej dłonie. Kłęby tytoniowego dymu wydmuchiwała, odchylając
głowę ku prawej stronie. Robiła to z naturalnym wdziękiem. I choć umiejętność
palenia nie jest ani cechą wrodzoną, to jednak sprawiała wrażenie jakby
papieros był nieodłączną częścią jej osobowości. Tak samo zresztą, jak
farbowane na rudo włosy i szpiczaste paznokcie u palców dłoni. Wyciągnęłam ręce
i nieśmiało położyłam je na blacie. Przytłumiona sytuacją, automatycznie
zwróciłam dłonie wewnętrzną stroną do stołu. Kobieta ruchem ręki nakazał mi
odwrócenie dłoni ku niej. Jak inaczej mogła opowiedzieć mi o przepowiedni?
Nie byłam
pewna ani sytuacji w której się znalazłam, ani tego czy faktycznie chcę znać
swoją przyszłość. Być może tylko mi się zdawało, że jestem na to gotowa i że
tego właśnie oczekuję. Pragnę poznać swoje przeznaczenie. Po prostu chcę
zaspokoić ciekawość i ukoić niepokój, który nie pozwala mi spojrzeć ze spokojem
na teraźniejszość.
A co, jeśli
dowiem się czegoś, czego wcale nie powinnam usłyszeć? Słowa przepowiedni, które
zawładną moim umysłem i nie pozwolą mi normalnie funkcjonować? Przecież może i
tak się przydarzyć, nikt mi nie zagwarantuje, że owo spotkanie nie zaowocuje w
destrukcyjne dla mej osobowości, konsekwencje. Nie ma takiej gwarancji. Każde, bowiem
przedsięwzięcie łączy się z ryzykiem, ryzykiem, które poniekąd trzeba podjąć.
Nawet w najpopularniejszych
religiach, nie zaleca się chodzenia do jasnowidzów, czasem wręcz zakazuje tego
procederu, strasząc potępieniem w piekle nie dlatego, że jest to czymś złym
jako czynność sama w sobie, tylko dlatego że ludzie są zbyt słabi, a zbytnia
wiedza może doprowadzić ich do szybkiej autodestrukcji. Staną się marionetkami,
tyle że nie szatana, który nimi niejako zawładnie, tylko samych siebie. Ich
proroctwo zacznie spełniać się w formie samorealizującej się przepowiedni i bez
wątpienia nie dlatego, że tak mówi wróżka, tylko dlatego, że wiedząc o złu
które może im się przydarzyć sami zaczną je do siebie przyciągać. Podświadomie
uczynią wszystko, by sprawdziło się ich przeznaczenie, bo nie przyjdzie im do
głowy, że można go uniknąć. A czy właściwie można uniknąć przeznaczenia? Da się
zmodyfikować los zapisany w gwiazdach, czy też zawsze będzie się twórcą i
jedynym panem swojego życia, mamy przecież wolną wolę? Ale czy na pewno tak
jest?
Ludzie,
którzy żyją tak a nie inaczej, których niekiedy chciałoby się potrząsnąć by
przestali poruszać się we mgle i zaczęli decydować o swoim losie. Czy i oni
mają wpływ na zmianę swojego losu, czy są jak rzeka która płynie zgodnie z przypisanym jej konkretnym korytem. Czasem widząc
takie przypadki, krzyczę niemo: ”Obudź się, Twoje życie nie może być takie bezsensowne”,
„Przestań zwalać winę na cały świat, spróbuj zawalczyć o to, czego pragniesz”,
„Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że to, co widzisz nie jest jedyną drogą?”.
Oni jednak nigdy mnie nie słyszą.
Nie mam odwagi
powiedzieć tego wprost, nie mam nawet prawa by to czynić. Bo jak powiedzieć
komuś, że zmarnował swoje życie i uwił wokół siebie kokon marazmu i
bezsilności. Nikt nie wyciągnie go z tej pułapki, jeśli on sam tego nie dokona.
A co jeśli nie wie? Jeśli nie zdaje sobie sprawy, że to, co jest, wcale nie
jest tym, czym jest. Dziwne? Wcale nie, to nie magia tylko relatywne spojrzenie
na tę samą rzeczywistość. Na świat, w którym nie ma ani dobra ani zła, są tylko
myśli, uczucia i związane z nimi subiektywne działania.
A jeśli umrę
nie wiedząc, że mogłam żyć inaczej, jeśli źle zapisałam swoją drogę. Wybrałam
niewłaściwe ścieżki i ominęłam, co ciekawsze miejsca. Może to nie gwiazdy,
tylko ja sama odpowiadam za to, czym się stałam, za życie, które dotychczas prowadziłam
i za wybory, które podjęłam. Może…
Kobieta
ścisnęła moją dłoń mocno. Przyglądała się raz zarazem prawej i lewej kończynie,
jakby coś porównując. Patrzyła przez chwilę z uwagą zanim zaczęła mówić.
Opowiadała o liniach, które wyryte zostały na mojej dłoni. Nie zdawałam sobie
sprawy, że tylu ile ludzi, tyle jest różnych losów. Każda dłoń opowiada inną
historię, tak samo jak nie da się porównać linii papilarnych dwóch różnych
palców. Brzmiało to dosyć abstrakcyjnie a jednak wiedziałam, że to musi coś oznaczać.
Natura z jakiegoś powodu zadecydowała, że nie będziemy się powtarzać, a to, co
można odczytać z ręki człowieka, różni się. Inne życie i inne losy, inne
przeznaczenia.
Moje życie,
zgodnie ze słowami wróżki, miało być ciekawe i dobre. Nie przepowiadała mi
żadnych tragedii, które mogłyby zniszczyć, to, na co dotychczas pracowałam. Chociaż
z jej słów wywnioskowałam, że linia tragedii, nie pojawia się na dłoni wraz z
urodzeniem. Jeśli w ogóle na niej jest to, dlatego, że zarysowuje się w którymś
okresie życia, nie należy, zatem do linii stałych. Przypisana jest tylko
niektórym. Nie ma chyba pewności, że jeszcze kiedyś znajdę jej zarys na skórze.
Zaciekawiła
mnie swoimi słowami, zaintrygowała już od samego początku, dokładnie od chwili,
gdy zapytała mnie o problem z oczami. O wadę genetyczną, która zaczynała się u
mnie nasilać w ostatnim czasie, a o której niewiele osób w ogóle wiedziało.
Właściwie to ja sama zdawałam sobie z niej sprawę zaledwie od roku. Spojrzała
na dłoń, na zagłębienie fałd, które się utworzyło po wygięciu dłoni i było dla
niej jasne, że moim problemem są oczy. Nie wgłębiała się w szczegóły, nie
pytała mnie o mgłę, która coraz częściej mnie otacza, ani o dolegliwości
towarzyszące schorzeniu. Najwyżej będziesz nosić okulary-skwitowała,
bagatelizując siłę problemu. Od lekarzy słyszałam, że wada, którą posiadam, nie
jest możliwa do wyleczenia. Nie jest też szczególnie groźna, chociaż z czasem
może przysporzyć mi kłopotu w postaci słabszej ostrości widzenia. Po prostu
musiałam zaakceptować to, czego zmienić nie byłam w stanie. Dobrze mi to szło,
nie walczyłam z rzeczami, które dotychczas nie przysparzały mi zbytnich
zmartwień.
Po
wysłuchaniu, tych kilku uwag, z ust kobiety trzymającej moją dłoń, zrozumiałam,
ze nie musi odpowiadać wymyślonemu przeze mnie mistycznemu wizerunkowi, jeśli
tylko naprawdę potrafi przepowiadać los. Nie ma znaczenia czy jest otulona w
tiule i ma długie naturalnie jasne włosy, by posiadać wiedzę, którą bez
wątpienia miała. Magia jest wszędzie, nie koniecznie tam gdzie spodziewamy się
ją dostrzec. Czasem po prostu nas otacza, a my nie umiemy dostrzec jej
obecności, stłamszeni szarym życiem w szarej masie bezrozumnych współbraci.
Gdybym spotkała ją na ulicy, przez myśl by mi nie przeszło, że ta kobieta
potrafi odczytywać ludzki los, że odróżnia się od reszty i ma rozwinięty szósty
zmysł. Była barwna, owszem, ale w jej fizjonomii nie było nic wyjątkowego.
Ładna, zadbana, masywna kobieta w okolicach sześćdziesięciu lat. Tyle mogłabym
o niej powiedzieć, tylko tyle było jasne, nic ponadto.
Mówiła przez
dłuższy czas o tym, co widzi w mej dłoni, a później rozkładała karty by
potwierdzić pewne fakty i dodać nowe, które z dłoni nie były możliwe do
odczytania. Fascynowało mnie to, co mówiła, stanowiło totalne novum. Opisując mą
dłoń powiedziała, że mam silnie rozwiniętą linię losu, inaczej zwaną też linią przeznaczenia.
Powiedziała, że nie na wszystko w moim życiu mam wpływ, pewne rzeczy po prostu
się dzieją, bo muszą się wydarzyć i nie ma na to rady. Nie zapobiegnę temu, co
jest wpisane w moją istotę. To coś jak karma odziedziczona poniekąd z innych
wcieleń. Dodała, widząc moje nieukrywaną zaciekawienie, że wbrew pozorom, nie
na każdej dłoni widoczna jest linia przeznaczenia. Niektórzy jej nie mają. Nie
wiele jest takich osób, ale pojawiają się sporadycznie. Uważa się, że takie
jednostki, są kowalami własnego losu i nie mogą swej doli czy też nie doli
zrzucać na przeznaczenie, bo jego władanie ich akurat nie obejmuje. Urodzili są
z czystą kartą, która dopiero z biegiem lat zostanie zapisana. W jaki sposób to
nastąpi, zależy już tylko od nich.
Kiedy
wyszłam od kobiety poczułam się wyjątkowo zmęczona. Odpłynęła ode mnie cała
energia i byłam zupełnie jak bezwolna marionetka. Nie wiem czy wynikało to z
towarzyszących mi wcześniej emocji-zawsze, bowiem człowiek mimo woli, zawsze obawia
się, że dowie się o rzeczach, których wcale nie chciałby wiedzieć. Czy też po
prostu spotkanie z medium było silnym psychicznie przeżyciem i mój organizm
potrzebował odreagowania. Sen wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Sen zdaje
się być najlepszym rozwiązaniem na wiele bolączek życiowych, wyłączając
koszmary.
Wróżka
powiedziała mi wiele rzeczy, które wkrótce przyjdzie mi zweryfikować. Nie
wspominała o niczym niepokojącym, a raczej dawała sygnały, że karty mówią o mej
przyszłości, ale nie podpowiadają rozwiązania. Wspomniała, że na pewnym etapie życia
będę wybierała pomiędzy dwoma mężczyznami. Jeden będzie szaleńczą miłością,
drugi natomiast rozsądnym wyborem. Zapytałam czy dobrze wybiorę. Odparła, że tak,
bo będę szczęśliwa jako kobieta, ale ona nie umie mi powiedzieć, którego z nich
wybiorę. Nie było tego w kartach, one tylko pokazywały, że zaistnieje taka
sytuacja, a wyboru dokonam już sama. Czyli więc wybór nie jest moim
przeznaczeniem, jest świadomą decyzją, którą muszę podjąć, kiedy nadejdzie
czas. Powiedziała, że będę wiedziała, co mam robić. Będę to czuła.
Długo
jeszcze zastanawiałam się nad jej słowami. Nad linią przeznaczenia i nad tymi,
którzy mogą być panami swojego życia. I czy można to w jakiś sposób zmienić?
Czy to, co się dzieje, jest wyborem czy nie, czy mam na to wpływ? Jestem w
stanie decydować? Czy też decyzja jest znana, zanim jeszcze pojawi się wybór?
Rozmyślałam
nad życiem ludzi, których bliżej znam. Nad ich światem i sposobem widzenia
świata. Czy to ich decyzje, ich przeszłość, czy ich przeznaczenie determinuje
to, gdzie znaleźli się w obecnej chwili życia. Świadomie istnieją czy tylko
realizują narzucony im z góry plan? A może nie ma sensu jakiekolwiek ocenianie
ich rzeczywistości, bo los musi się dopełnić. Bez względu na cenę, jaką
przyjdzie nam zapłacić.
piątek, 1 listopada 2013
Święto zmarłych
Straszna wichura. Całą noc wiało, tak mocno, że słyszałam jak dach trzeszczy. Dzwonki przy oknie falują na wietrze, więc wciąż słychać dzwonienie. Zazwyczaj lubię ten odgłos, ale teraz jest taki natarczywy. Wzbudza raczej niepokój niż radość, jakby dzwonienie zwiastowało nadejście czegoś, co niekoniecznie musi być dobre. Mam pokój na poddaszu, więc słyszę wszystkie odgłosy zewnętrznego świata. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że z za okna dochodzą jakieś zawodzenie niczym głosy z innego wymiaru. Nocą każdy dźwięk nabiera mocy, rozdziera ciszę i potęguje wrażenie przerażenia.
Teraz też widzę, przez okno jak drzewa uginają się pod naporem masy powietrza. Tylko czekać aż któreś wkrótce nie wytrzyma i strzeli z hukiem. Huśtawka w ogrodzie, sama rusza się, choć nikt się na niej nie buja. A może, ktoś tam jednak siedzi, tylko nie widać jego postaci? Może to ktoś, kto nie ma już dostępu do ziemskiego świata, a jakaś moc przyciąga go do huśtawki? Włączyłam muzykę, żeby zagłuszyć to co dzieje się na zewnątrz. Zaczynam odczuwać dziwny niepokój... Coś się dzieje w przyrodzie i nie da się tego nie dostrzec.
Kiedy byłam jeszcze mała, w okresie święta zmarłych, często mówiono o tym, że trzeba bardzo uważać, żeby coś z zewnątrz się do nas "nie przyczepiło". Chodziło o niespokojne dusze, które poniekąd identyfikowano z silnymi wiatrami. Wiatr zawsze wnosi zamęt do życia, budzi do życia to co ukryte i równie często motywuje do działania tych którzy już żyć nie chcą. Najwięcej samobójców jest w wietrzne dni. Jak bywałam na wsi, u ciotki, to często kiedy mocno wiało, ludzie mawiali że ktoś się pewnie znowu powiesił. Najlepsze, że to co wówczas brałam za zabobon, sprawdzało się w rzeczywistości. Po wichurze dochodziły do wioski doniesienia, że faktycznie ktoś odebrał sobie życie. Raz nawet sąsiad mojej ciotki, znalazł w lesie ciało kobiety, wiszącej na gałęzi. Prawdopodobnie była nieszczęśliwie zakochana i nie chciała już dłużej żyć. Odciął ją i położył na ziemi, a potem poszedł do najbliższego domostwa by powiadomić policję.
Wiatr jest tak silny, że przewrócił wiele drzew w moim lesie. Żywioł połamał je bezlitośnie i porozrzucał w promieniu kilku metrów. Wygląda to trochę tak jakby potężny olbrzym bawił się drewnianymi patyczkami. Dziwnie patrzy się na to, tym bardziej, że przez całe swoje życie widziałam te wysokie "patyczki", które w przeciągu kilku chwil straciły swoje życie. Dorastałam wśród nich, a teraz po prostu zniknęły. Widać tylko zdewastowane drewno bo drzew już nie ma. Odeszły w przeszłość po kilkuminutowej walce z wiatrem. Opór nie zdał się na nic. Tej walki po prostu nie można było wygrać. Ich przeznaczenie się wypełniło tej nocy.
Pamiętam, że jak byłam młodsza i szliśmy na groby to mama wiązała nam czerwone wstążki wokół rąk. Sobie też taką wiązała, tylko tato nigdy nie dawał się namówić. Nie wierzył, żeby kawałek czerwonego materiału może uchronić przed zagubionymi duszami. Matka mówiła, że na to "przyczepienie się dusz" o którym tyle mówiono narażone są najbardziej dzieci i kobiety. Ze względu na wrażliwość i łatwość nawiązywania kontaktu ze światami, których realiści zupełnie nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Ojciec jest realistą, nikt z zagubionych nie odnalazłby do niego drogi. Był zatem bezpieczny.
Babka przed świętem zmarłych też zawsze się niepokoiła. Kiedy wiały wiatry, takie jak ten dzisiejszy, mawiała że to zmarli chcą się wydostać. Walczą z innym światem, żeby móc ponownie odrodzić się w materialnej rzeczywistości i móc jeszcze raz przeżyć życie. Naprawić stare błędy i zemścić się na tych, którzy przyczynili się do tego, że trafili do Świata Cieni. Babka często powtarzała, że jedyną formą życia poza tym, które jest nam obecnie znane, jest miejsce w którym przebywają dusze, pragnące naprawić swój los. Mówiła nam, żebyśmy uważały na to jak traktujemy ludzi, bo ze Świata Cieni bardzo trudno się wydostać. Mało kto dostaje taką szansę. Wtedy myślałam, że babka nas straszy, żeby wymóc na nas posłuszeństwo, ale ona w to naprawdę wierzyła. Pamiętam jej oczy, kiedy o tym mówiła, była wówczas przerażona, jakby sama skrywała tajemnice, które mogłyby zaprowadzić ją to mrocznej krainy. Uczyniła coś złego, do czego bala się przyznać?
Ponoć jeśli ludzie są bardzo wrażliwi i uczuciowi, to mogą nieświadomie pomóc cierpiącym duszą, biorąc ich los na swoje barki. Taka dusza jakby przyczepia się do człowieka. W pewnym stopniu próbuje przejąć ludzkie życie, pragnie nim zawładnąć, bo ciało człowieka jest mu potrzebne do naprawienia losu, który kiedyś zaprzepaścił. Człowiek z "przyczepioną" duszą często popada w różnego rodzaju zaburzenia psychiczne, nie zdając sobie sprawy, w czym tkwi przyczyna takiego stanu. Dlaczego ich los jakby przestał być ich losem. Nie wiedzą co się dzieje. Ponoć ludzie Ci zaczynają gorzej widzieć i słyszeć. Obraz widziany ich oczami, staje się niewyraźny, kształty tracą swą wyrazistość, a barwy intensywność. Odgłosy natomiast są bardzo odległe i jakby wyciszone, nieco głuche.
Tak się dzieje, bo dusza w ten sposób próbuje odciąć żywego od świata ludzi. Kiedy przestanie on słyszeć i widzieć taki świat jaki widzą inni ludzie, jego dusza zostanie przejęta za życia. A wtedy nie wiadomo już kto jest kim...czy martwy staje się żywym, czy też żywy przemienia się w martwego, mimo iż w jego piersi wciąż bije serce.
Subskrybuj:
Posty (Atom)