wtorek, 5 listopada 2013

A powinnam być szczęśliwa...Opowieść o miłości

       W  życiu człowieka są tak naprawdę tylko dwa rodzaje tragedii. Kiedy nie spełniają się jego marzenia i kiedy się spełniają. Brzmi to kuriozalnie, bo jak może unieszczęśliwić nas coś, czego pragniemy, z drugiej zaś strony skąd pewność, co tak naprawdę oznacza dla nas spełnienie pragnień? Czy wiemy, co przyniesie nam szczęście i spełnienie? Co jest dla nas właściwą drogą, która zagwarantuje nam radość i spokój. Poczucie pewności, że jestem w miejscu, w którym powinnam być, z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i że nie zamieniłabym swojego losu na żaden inny. Najpiękniejsza w ludzkiej egzystencji jest droga, którą idziemy, to ona nadaje nam sens, nie zaś cele, które kryją się na jej końcu.
                       
      Jakkolwiek by tego nie rozpatrywać, ostateczny cel jest zawsze ten sam, bez względu czy tego chcemy czy nie. Tego przeznaczenia nikomu jeszcze nie udało się zmienić i nigdy się nie uda. Śmiertelność jest jedną z nielicznych zasad, która wprowadza ład do naszego świata, gdyby nie ona, nic nie miałoby znaczenia. 

     Dziwne, że aby zaistniało prawo jakiegokolwiek sensu działania, musi równolegle istnieć świadomość całkowitego kresu. A jednak przyroda stworzyła przeciwwagę dla życia, która pozwala opanować chaos. To taka entropia, próba podporządkowania świata, który już sam w sobie pogrążony jest w nieładzie.


    Marta wiedziała, czym dla niej jest szczęście. Myślała, że wie. Obudzona w środku nocy mogłaby z pamięci wyrecytować wszystkie czynniki, niezbędne do osiągnięcia przez nią spełnienia. Najważniejsze było założenie rodziny. Posiadaniesię przynajmniej dwójki dzieci, u boku męża chrześcijanina, który wyznawałby takie same zasady wspólnego życia. Wydawałoby się, że jej cele nie były wygórowane, a jednak minęło sporo czasu zanim jej marzenie zostało zrealizowane.

   Dziewczyna nie miała zbyt wiele szczęścia w miłości. Nie była ani typem kokietki, która potrafiłaby okręcić sobie mężczyznę wokół palca, niestety nie była też pięknością, której wygląd mógłby przyciągnąć do siebie potencjalnych kandydatów. Nie była brzydka, ale raczej nie wyróżniała się w tłumie. Ładna, szczupła dziewczyna o brązowych kręconych włosach i okularach, niezbędnych do właściwego widzenia świata.

     Wydawało się, że Marta wcale nie szuka miłości sensu stricte, tylko odpowiedniego kandydata, który wyznawałby te same zasady, co i ona. Myślała chyba, że połączenie miłości z kilkoma wymaganiami, niezbędnymi według niej, do prawidłowego chrześcijańskiego małżeństwa, było zbyt wygórowanym marzeniem. A ponieważ wiedziała, że nie uda jej się zrealizować zbyt iddylicznego celu, zatem skupiła się na tym, co uznała za najistotniejsze. To było racjonalistyczne podejście do szczęścia. W końcu, jeśli połączy się dwóch dobrych ludzi, to miłość między nimi sama się zrodzi. Przecież to naturalne, nie musi być to wielki płomień, starczy żeby na początek była sympatia i szacunek. Później już wszystkiego nauczą się wspólnie.

    Może w miłości jest więcej logiki niż nam się wydaje? W końcu życie weryfikuje nasze uczucia i często okazuje się, że najbliższa osoba jest zarazem najbardziej obcą. Dzielenie łóżka, pieniędzy, wspólnej przestrzeni życiowej i dzieci nie koniecznie musi oznaczać miłość. Często to tylko niewypowiedziany na głos pakt o nieagresji. Tak jakby chciało się powiedzieć: „Skoro już płyniemy razem tym pontonem, po nieznanym oceanie, to musimy zrobić wszystko by nasze wspólne przebywanie nie doprowadziło do pęknięcia warstwy ochronnej, bo wtedy pójdziemy na dno”. 

      A czasem wystarczyłoby wyjść z bezpiecznej, smutnej łodzi i dostrzec, że woda poza nią nie sięga wyżej niż za kostkę i wcale nie jest tak bezkresna jak się początkowo wydawało. Najpierw trzeba by jednak wstać z poddańczej pozycji i stanąć na nogach, a nie siedzieć zgarbionym, gotowym do przyjęcia każdego ciosu i udawać, że poza pontonem nie istnieje inny świat. Ile można się mamić, że postępowanie zgodnie z głosem swojego wnętrza doprowadzi do zguby? I potem w starczym wieku jedyne, co człowiek czuje to żal, że beznadziejne życie nie skończyło się szybciej, że nie zaryzykowało się i nie wyszło z karceru.

Marta poznała Pawła w pracy. Nie było to wielkie i namiętne uczucie, ale dogadywali się na wielu płaszczyznach. Paweł nie był przekonany, czego właściwie chce od życia, ale kobieta skutecznie przekonywała go do swojej wizji świata. Kończyła właśnie trzydzieści cztery lata i marzyła by urodzić dziecko. Zgodnie z przekonaniami religijnymi potrzebny był jej do tego mąż. Chciała zawrzeć kościelny ślub, w obecności rodziny i świadków, a potem zająć się planowaniem przyszłości. A może raczej szybkim jej wcielaniem w życie, bo zarys swojego przeznaczenia miała w głowie od lat.

Kalkulowała na zimno, kiedy powinna zajść w ciążę, jak odchować dziecko, urodzić kolejnego potomka, by móc przed czterdziestką poszczycić się prawdziwą rodziną. Mężem i dwójką dzieci. Czas płynął dosyć szybko, a Paweł wydawał się wciąż niezdecydowany.

Nie chodziło o Martę, bynajmniej nie o to by wątpił, że właśnie z nią mógłby spędzić swoje życie. Brakowało magii, która by go przekonała, że wybrał właściwą drogę. Logika podpowiadała, że obrał właściwy kurs, jego Bóg zapewne też poszczyciłby się takim zwrotem w życiu. A jednak gdzieś w głębi zastanawiał się, czy życie nie powinno być czasem, romantycznym porwaniem się z motyką na księżyc? Czy to nie o to chodzi by intuicyjnie czuć: „tak to właśnie Twoja droga”, a nie rozumowo wiedzieć, że wybrało się najlepiej ze wszelkich możliwych opcji. Dusza romantyka odzywała się w nim tak samo, jak w Marcie budziła się coraz silniejsza potrzeba posiadania rodziny. Przymus by zawalczyć o życie, które identyfikowała ze szczęściem.

    Samotność jej nie sprzyjała. Wciąż czuła się źle, zupełnie jakby szukała czegoś, jakby nie była pełna. Podświadomie dostrzegała, że człowiek żyjący w pojedynkę nie może czerpać radości. Przecież nie poświęcała się dla nikogo, nie dała życia nowym ludziom. Nie była, więc nic warta, prowadząc swoje egoistyczne życie skupione na przetrwaniu każdego kolejnego dnia. O dziwo, mimo upływających lat, ufała swojemu Bogu. Modliła się do niego gorliwie, wierząc, że kiedyś musi wysłuchać jej intensywnych modłów. Tak mijały lata. Dochodziło do tego, że Marta w ofierze dla swego Boga, dzień w dzień przez miesiąc uczęszczała na nabożeństwa. Cel był przecież warty poświęcenia, chciała żyć tak jak wszyscy. Chciała mieć męża i dzieci. I chciała być w końcu szczęśliwa.

I wtedy właśnie spotkała Pawła. Po pół roku znajomości, zaręczyli się, a po upływie kolejnych dwunastu miesięcy, byli już małżeństwem. Zgodnie z planem i marzeniami. Żyli razem w niewielkiej kawalerce, ale było im stosunkowo dobrze. Nie opowiadali o wątpliwościach, prowadząc spokojny tryb życia. Zaczynali się poznawać i dopasowywać swoje różne światy, do jednego wspólnego życia. Teraz nie było już Marty i Pawła, nie było jednostek, które wspólnie egzystowały. Powstała rodzina, która pragnęła się powiększyć.

Marta urodziła Olę w wieku trzydziestu sześciu lat. Mała była duża jak tato i miała bujne kręcone włosy, zupełnie jak mama. Po każdym z nich odziedziczyła jakąś charakterystyczną cechę. Rosła szybko i z każdym dniem wymagała coraz więcej uwagi. A Marta miała coraz mniej cierpliwości.

Zewnętrznie wszystko do siebie pasowało. Był mąż i było dziecko. Mąż miał pracę, a rodzina ciepły kąt do życia i smaczny posiłek na stole. Marta kochała Olę i Pawła. Wierzyła, że to jest właśnie długo oczekiwane szczęście, tego przecież od zawsze chciała.
 Czasami było jej ciężko. Nadmiar pracy, monotonia i brak realnych dóbr, zaburzał jej obraz szczęścia. Mimo miłości, którą niewątpliwie darzyła swoich bliskich, czuła jak bardzo męczy ją codzienność. Ola wciąż skupiała na sobie uwagę, nie pozwalając ani na chwilę spuścić z niej oczu. Przecież mogło przydarzyć się jakieś nieszczęście. Rozmowy z mężem ograniczały się do wychowania dziecka i realnych opowieści o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. On opowiadał o niezbyt ciekawej pracy, ona o tym, co w godzinach jego nieobecności, robiła z Małą.

Wydawało się, że właściwie mogliby ze sobą nie rozmawiać, bo dni nieustannie były takie same, zupełnie nic ich od siebie nie odróżniało. Tylko po małej Oli widać było, że czas jednak płynie. Życie mijało, choć szara codzienność, zdawała się przeczyć jakiemukolwiek postępowi. Co to za czas, który niczego nie zmienia, nie odkrywa nowych fascynujących prawd, nie przynosi żadnych sił witalnych. Czas, który kształtował Małą na myślącego człowieka, nadając jej mnóstwo nowych szans, które w każdej chwili mogła wykorzystać. Przecież mogła być kimkolwiek chciała. Jednocześnie zabierał te same możliwości rozwoju jej rodzicom. Z każdym dniem ich szanse na lepsze życie malały, a związane było to z coraz mniejszą liczbą możliwości. Wiek realistycznie podchodził do marzeń, które mieli. A szare palce czasu, coraz mocniej odciskały się na ich sercach i ciałach. Pewne rzeczy już dawno pozostały daleko za nimi.

Pewnym popołudniem Marta siedziała przy kuchennym blacie. Paweł po krótkiej, zwyczajowej już kłótni, poszedł na zakupy, a Mała spała spokojnie w swoim łóżeczku. Wyglądało tak jakby uśmiechała się przez sen. Marta uśmiechnęła się do niej z czułością, po czym zadzwoniła do męża, by wyjaśnić ich drobną sprzeczkę. Nie chciałaby cokolwiek było niepoukładane w jej życiu. Potrzebowała spokoju by móc normalnie funkcjonować, starcia z innymi, zupełnie nie przynosiły jej zadowolenia. Na zakończenie telefonicznej rozmowy, powiedziała Pawłowi, że go kocha. Często to powtarzała, prawie tak często jak obcym ludziom na ulicy mówi się dzień dobry. Taki miała schemat działania i właściwie rzadko, kiedy zastanawiała się nad znaczeniem tych słów. Skoro Paweł był jej mężem, a zarazem dobrym człowiekiem, to musiała przecież go kochać. Ślubowali sobie miłość w obliczu Boga.

Z radia leciała spokojna muzyka. Marta przeczytała, że utwory klasyczne pozytywnie wpływają na rozwój dziecka, które przecież było teraz dla niej całym światem. Nie wyobrażała już sobie dni, kiedy Małej nie było w jej życiu. Nie potrafiła by chyba bez niej funkcjonować, tak przynajmniej myślała. Odwróciła się jeszcze raz, ku swojej córce i mimowolnie uśmiechnęła.

A potem patrzyła przez duże okno, znajdujące się w jedynym pokoju swojego mieszkania. Widziała w oddali zielone drzewa, migocące z za niskiej zabudowy dziewiętnastowiecznego osiedla. Liście wirowały na wietrze, mieniąc się barwami jesieni. Obserwowała przepływające szybko chmury i towarzyszące im przebłyski promieni słonecznych. Z oczu cicho i trochę nieśmiało wypływały łzy. „A powinnam być szczęśliwa”- pomyślała, ocierając dłonią twarz...










1 komentarz:

  1. http://adanceismylife.blogspot.com/ zajrzyj. Odwdzięcze się:P
    Alexis <3

    OdpowiedzUsuń