W życiu człowieka są tak naprawdę tylko dwa rodzaje tragedii. Kiedy nie
spełniają się jego marzenia i kiedy się spełniają. Brzmi to kuriozalnie, bo jak
może unieszczęśliwić nas coś, czego pragniemy, z drugiej zaś strony skąd
pewność, co tak naprawdę oznacza dla nas spełnienie pragnień? Czy wiemy, co
przyniesie nam szczęście i spełnienie? Co jest dla nas właściwą drogą, która zagwarantuje nam radość i spokój. Poczucie pewności, że jestem w miejscu, w którym powinnam
być, z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i że nie zamieniłabym swojego losu na
żaden inny. Najpiękniejsza w ludzkiej
egzystencji jest droga, którą idziemy, to ona nadaje nam sens, nie zaś cele, które
kryją się na jej końcu.
Jakkolwiek by tego nie rozpatrywać, ostateczny cel jest zawsze ten sam,
bez względu czy tego chcemy czy nie. Tego przeznaczenia nikomu jeszcze nie
udało się zmienić i nigdy się nie uda. Śmiertelność jest jedną z
nielicznych zasad, która wprowadza ład do naszego świata, gdyby nie ona, nic
nie miałoby znaczenia.
Dziwne, że aby zaistniało prawo jakiegokolwiek sensu
działania, musi równolegle istnieć świadomość całkowitego kresu. A jednak
przyroda stworzyła przeciwwagę dla życia, która pozwala opanować chaos. To taka
entropia, próba podporządkowania świata, który już sam w sobie pogrążony jest w
nieładzie.
Marta wiedziała, czym dla niej jest
szczęście. Myślała, że wie. Obudzona w środku nocy mogłaby z
pamięci wyrecytować wszystkie czynniki, niezbędne do osiągnięcia przez nią
spełnienia. Najważniejsze było założenie rodziny. Posiadaniesię przynajmniej
dwójki dzieci, u boku męża chrześcijanina, który wyznawałby takie same zasady wspólnego
życia. Wydawałoby się, że jej cele nie były wygórowane, a jednak minęło sporo
czasu zanim jej marzenie zostało zrealizowane.
Dziewczyna nie miała zbyt wiele szczęścia w miłości. Nie była ani typem kokietki, która
potrafiłaby okręcić sobie mężczyznę wokół palca, niestety nie była też pięknością,
której wygląd mógłby przyciągnąć do siebie potencjalnych kandydatów. Nie była
brzydka, ale raczej nie wyróżniała się w tłumie. Ładna, szczupła dziewczyna o
brązowych kręconych włosach i okularach, niezbędnych do właściwego widzenia
świata.
Wydawało się, że Marta wcale nie szuka miłości sensu stricte, tylko odpowiedniego
kandydata, który wyznawałby te same zasady, co i ona. Myślała chyba, że
połączenie miłości z kilkoma wymaganiami, niezbędnymi według niej, do
prawidłowego chrześcijańskiego małżeństwa, było zbyt wygórowanym marzeniem. A ponieważ wiedziała, że nie uda jej się zrealizować zbyt iddylicznego celu, zatem skupiła się na tym, co uznała za najistotniejsze. To było racjonalistyczne
podejście do szczęścia. W końcu, jeśli połączy się dwóch dobrych ludzi, to
miłość między nimi sama się zrodzi. Przecież to naturalne, nie musi być to
wielki płomień, starczy żeby na początek była sympatia i szacunek. Później już
wszystkiego nauczą się wspólnie.
Może w
miłości jest więcej logiki niż nam się wydaje? W końcu życie weryfikuje nasze
uczucia i często okazuje się, że najbliższa osoba jest zarazem najbardziej
obcą. Dzielenie łóżka, pieniędzy, wspólnej przestrzeni życiowej i dzieci nie
koniecznie musi oznaczać miłość. Często to tylko niewypowiedziany na głos pakt
o nieagresji. Tak jakby chciało się powiedzieć: „Skoro już płyniemy razem tym
pontonem, po nieznanym oceanie, to musimy zrobić wszystko by nasze wspólne
przebywanie nie doprowadziło do pęknięcia warstwy ochronnej, bo wtedy pójdziemy
na dno”.
A czasem wystarczyłoby wyjść z bezpiecznej, smutnej łodzi i dostrzec,
że woda poza nią nie sięga wyżej niż za kostkę i wcale nie jest tak bezkresna
jak się początkowo wydawało. Najpierw trzeba by jednak wstać z poddańczej
pozycji i stanąć na nogach, a nie siedzieć zgarbionym, gotowym do przyjęcia
każdego ciosu i udawać, że poza pontonem nie istnieje inny świat. Ile można się
mamić, że postępowanie zgodnie z głosem swojego wnętrza doprowadzi do zguby? I
potem w starczym wieku jedyne, co człowiek czuje to żal, że beznadziejne życie
nie skończyło się szybciej, że nie zaryzykowało się i nie wyszło z karceru.
Marta
poznała Pawła w pracy. Nie było to wielkie i namiętne uczucie, ale dogadywali
się na wielu płaszczyznach. Paweł nie był przekonany, czego właściwie chce od
życia, ale kobieta skutecznie przekonywała go do swojej wizji świata. Kończyła
właśnie trzydzieści cztery lata i marzyła by urodzić dziecko. Zgodnie z
przekonaniami religijnymi potrzebny był jej do tego mąż. Chciała zawrzeć
kościelny ślub, w obecności rodziny i świadków, a potem zająć się planowaniem
przyszłości. A może raczej szybkim jej wcielaniem w życie, bo zarys swojego przeznaczenia miała w głowie od lat.
Kalkulowała
na zimno, kiedy powinna zajść w ciążę, jak odchować dziecko, urodzić kolejnego
potomka, by móc przed czterdziestką poszczycić się prawdziwą rodziną. Mężem i
dwójką dzieci. Czas płynął dosyć szybko, a Paweł wydawał się wciąż
niezdecydowany.
Nie chodziło
o Martę, bynajmniej nie o to by wątpił, że właśnie z nią mógłby spędzić swoje
życie. Brakowało magii, która by go przekonała, że wybrał właściwą drogę.
Logika podpowiadała, że obrał właściwy kurs, jego Bóg zapewne też poszczyciłby się
takim zwrotem w życiu. A jednak gdzieś w głębi zastanawiał się, czy życie nie
powinno być czasem, romantycznym porwaniem się z motyką na księżyc? Czy to nie
o to chodzi by intuicyjnie czuć: „tak to właśnie Twoja droga”, a nie rozumowo
wiedzieć, że wybrało się najlepiej ze wszelkich możliwych opcji. Dusza romantyka
odzywała się w nim tak samo, jak w Marcie budziła się coraz silniejsza potrzeba
posiadania rodziny. Przymus by zawalczyć o życie, które identyfikowała ze
szczęściem.
Samotność
jej nie sprzyjała. Wciąż czuła się źle, zupełnie jakby szukała czegoś, jakby
nie była pełna. Podświadomie dostrzegała, że człowiek żyjący w pojedynkę nie
może czerpać radości. Przecież nie poświęcała się dla nikogo, nie dała życia
nowym ludziom. Nie była, więc nic warta, prowadząc swoje egoistyczne życie
skupione na przetrwaniu każdego kolejnego dnia. O dziwo, mimo upływających lat,
ufała swojemu Bogu. Modliła się do niego gorliwie, wierząc, że kiedyś musi wysłuchać
jej intensywnych modłów. Tak mijały lata. Dochodziło do tego, że Marta w
ofierze dla swego Boga, dzień w dzień przez miesiąc uczęszczała na nabożeństwa.
Cel był przecież warty poświęcenia, chciała żyć tak jak wszyscy. Chciała mieć
męża i dzieci. I chciała być w końcu szczęśliwa.
I wtedy
właśnie spotkała Pawła. Po pół roku znajomości, zaręczyli się, a po upływie
kolejnych dwunastu miesięcy, byli już małżeństwem. Zgodnie z planem i
marzeniami. Żyli razem w niewielkiej kawalerce, ale było im stosunkowo dobrze.
Nie opowiadali o wątpliwościach, prowadząc spokojny tryb życia. Zaczynali się
poznawać i dopasowywać swoje różne światy, do jednego wspólnego życia. Teraz
nie było już Marty i Pawła, nie było jednostek, które wspólnie egzystowały.
Powstała rodzina, która pragnęła się powiększyć.
Marta
urodziła Olę w wieku trzydziestu sześciu lat. Mała była duża jak tato i miała
bujne kręcone włosy, zupełnie jak mama. Po każdym z nich odziedziczyła jakąś
charakterystyczną cechę. Rosła szybko i z każdym dniem wymagała coraz więcej
uwagi. A Marta miała coraz mniej cierpliwości.
Zewnętrznie
wszystko do siebie pasowało. Był mąż i było dziecko. Mąż miał pracę, a rodzina
ciepły kąt do życia i smaczny posiłek na stole. Marta kochała Olę i Pawła.
Wierzyła, że to jest właśnie długo oczekiwane szczęście, tego przecież od
zawsze chciała.
Czasami było jej ciężko. Nadmiar pracy,
monotonia i brak realnych dóbr, zaburzał jej obraz szczęścia. Mimo miłości, którą niewątpliwie darzyła swoich bliskich, czuła jak bardzo męczy ją
codzienność. Ola wciąż skupiała na sobie uwagę, nie pozwalając ani na chwilę
spuścić z niej oczu. Przecież mogło przydarzyć się jakieś nieszczęście. Rozmowy
z mężem ograniczały się do wychowania dziecka i realnych opowieści o tym, co
wydarzyło się w ciągu dnia. On opowiadał o niezbyt ciekawej pracy, ona o tym,
co w godzinach jego nieobecności, robiła z Małą.
Wydawało
się, że właściwie mogliby ze sobą nie rozmawiać, bo dni nieustannie były takie
same, zupełnie nic ich od siebie nie odróżniało. Tylko po małej Oli widać było,
że czas jednak płynie. Życie mijało, choć szara codzienność, zdawała się
przeczyć jakiemukolwiek postępowi. Co to za czas, który niczego nie zmienia,
nie odkrywa nowych fascynujących prawd, nie przynosi żadnych sił witalnych. Czas,
który kształtował Małą na myślącego człowieka, nadając jej mnóstwo nowych
szans, które w każdej chwili mogła wykorzystać. Przecież mogła być kimkolwiek
chciała. Jednocześnie zabierał te same możliwości rozwoju jej rodzicom. Z
każdym dniem ich szanse na lepsze życie malały, a związane było to z coraz
mniejszą liczbą możliwości. Wiek realistycznie podchodził do marzeń, które
mieli. A szare palce czasu, coraz mocniej odciskały się na ich sercach i
ciałach. Pewne rzeczy już dawno pozostały daleko za nimi.
Pewnym
popołudniem Marta siedziała przy kuchennym blacie. Paweł po krótkiej,
zwyczajowej już kłótni, poszedł na zakupy, a Mała spała spokojnie w swoim
łóżeczku. Wyglądało tak jakby uśmiechała się przez sen. Marta uśmiechnęła się
do niej z czułością, po czym zadzwoniła do męża, by wyjaśnić ich drobną
sprzeczkę. Nie chciałaby cokolwiek było niepoukładane w jej życiu. Potrzebowała
spokoju by móc normalnie funkcjonować, starcia z innymi, zupełnie nie
przynosiły jej zadowolenia. Na zakończenie telefonicznej rozmowy, powiedziała
Pawłowi, że go kocha. Często to powtarzała, prawie tak często jak obcym ludziom
na ulicy mówi się dzień dobry. Taki miała schemat działania i właściwie rzadko,
kiedy zastanawiała się nad znaczeniem tych słów. Skoro Paweł był jej mężem, a
zarazem dobrym człowiekiem, to musiała przecież go kochać. Ślubowali sobie miłość w obliczu Boga.
Z radia
leciała spokojna muzyka. Marta przeczytała, że utwory klasyczne pozytywnie
wpływają na rozwój dziecka, które przecież było teraz dla niej całym światem.
Nie wyobrażała już sobie dni, kiedy Małej nie było w jej życiu. Nie potrafiła by
chyba bez niej funkcjonować, tak przynajmniej myślała. Odwróciła się jeszcze
raz, ku swojej córce i mimowolnie uśmiechnęła.
A potem
patrzyła przez duże okno, znajdujące się w jedynym pokoju swojego mieszkania.
Widziała w oddali zielone drzewa, migocące z za niskiej zabudowy dziewiętnastowiecznego osiedla. Liście wirowały na wietrze, mieniąc się barwami jesieni. Obserwowała przepływające
szybko chmury i towarzyszące im przebłyski promieni słonecznych. Z oczu cicho i
trochę nieśmiało wypływały łzy. „A powinnam być szczęśliwa”- pomyślała,
ocierając dłonią twarz...
http://adanceismylife.blogspot.com/ zajrzyj. Odwdzięcze się:P
OdpowiedzUsuńAlexis <3