Wpatrywałam
się, jak kwiecista, trochę zbyt letnia, jak na temperaturę siedemnastu stopni
Celsjusza, sukienka majaczyła w oddali by po chwili zniknąć zupełnie. Wydawało
się, że kobieta musiała marznąć, ale bodziec ten albo nie docierał do receptorów
w jej mózgu albo, istnieje też wersja, po prostu nie odczuwała zimna. Tak
bardzo pochłonięta była życiem w chwili obecnej, że jakiekolwiek odczucia, były z natury rzeczy pozytywne. Nie ma złych
odczuć, złe jest tylko kiedy członki ciała, obezwładnia martwota. Kiedy sen
zabiera myśli i uczucia, a na głowę spada zasłona ze spokojnego marazmu,
którego iluzoryczność pozwala fałszywie ufać, że jest to pożądany spokój.
Kobieta ukryła się przede mną w masie bezimiennych twarzy, a niezbyt sprawny
zmysł wzroku nie pozwalał mi odnaleźć jej śladów. Obrazy na tym poziomie odległości
zlewały się w nie pozwalające rozróżnić się plamy. Spacerowicze starali się w
żaden sposób, nie przykuwać uwagi, bosej postaci. Omijali ją ukradkowo
wzrokiem, zwiększając niepostrzeżenie dystans odległości. Kobieta nie podlegała
pod żadne ustalone społecznie reguły, a jej zachowanie mogło okazać się nazbyt
spontaniczne i w gruncie rzeczy nieprzewidywalne. A wszystko co było nieznane,
budziło odwieczny strach.
Nigdy nie
była dobrze postrzegana przez mieszkańców niewielkiej osady, położonej pomiędzy
dwoma wzgórzami. Od pewnego czasu nie było wokół niej nikogo kto by pilnował,
by regularnie zażywała leki, które bezwątpienia przytępiały jej zmysły, a co za
tym idzie, na krótki czas leczyły ją z
nieokiełznanej spontaniczności, która tak przerażała ludzi. Przestawała wówczas
być sobą, ale była spokojna, a to było najistotniejsze. O ile było to możliwe
ludzie jej unikali, niektórzy dyskretnie usuwali się z drogi, kiedy pojawiała
się na deptaku, zapobiegając w ten sposób prawdopodobieństwu pojawienia się
komplikacji. Większość się jej bała, może nie tyle lękali się kruchej,
pięćdziesięciu kilku letniej kobiety, bo fizycznie nie była w stanie uczynić im
jakiejkolwiek krzywdy, ale przerażało ich to co mówiła. Nie chcieli słuchać
słów, które niekontrolowanie wylewały się z jej ust, podczas gdy umysł jej
toczył jeden ze schizofrenicznych ataków. Niekiedy mijała ich bezszelestnie
niczym zjawa ze snu, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami. Była jak cień,
które nie reaguje na otoczenie, wręcz jakby zupełnie nie dostrzegała, że poza
nią coś istniało. Innym razem mówiła na głos, a kiedy pozwalała na upust swoich
mądrości, ludzie odwracali się od niej, by jak najszybciej uciec poza pole
rażenia, jej zbyt prawdziwych słów. Co jeśli wariatka ma rację?- zastanawiali
się nieliczni , gdy można było już ukryć twarz w bezpiecznych schronie, utkanym
z samotności. Zdjąć z oblicza, mdławy uśmiech i w intrygującej ciszy, pomyśleć
o tym o czym prawiła Wieszczka.
Ogół
traktował ją tak jak na to zasłużyła, tak przy najmniej konsekwentnie
twierdzili. Kiedy bosonoga była pod wpływem leków, litowano się nad nią, ale
prawie nikt nie traktował jej jak myślącego człowieka. Miała problem z umysłem,
była więc wariatką. Inna opcja nie istniała. Tylko miejscowa Zielarka, od czasu
do czasu rozmawiała ze zjawą, a kiedy to czyniła, odnosiło się wrażenie, że
zupełnie nie dostrzega jej ułomności. Zielarka, od lat obserwująca, z racji
swojej specyficznej profesji, naturę nie oceniała swoich rozmówców, pozwalając
im być, tym kim byli naprawdę. Dla wszystkich innych kobieta, była wyklęta poza
ramy miejscowego społeczeństwa. Przecież była niespełna rozumu. Takich ludzi
nie da się przecież traktować zbyt poważnie. Co oni mogą wiedzieć o życiu,
kiedy umysł ich uwięziony jest w szponach psychicznej choroby?
Żyją
pochłonięci iluzją własnego umysłu, zupełnie oporni na otaczający świat. To
było najłatwiejsze wytłumaczenie, dla losów i prawd zbyt głośno, powtarzanych
przez kobietę, która niewątpliwie budziła w nich niepokój. Najczęściej mówiono
o niej wariatka, chora, czasem lekceważąco nazywano Wieszczką Śmierci. Na imię
miała Karolina, ale mało kto tak się do niej zwracał. Tylko Zielarka mawiała do
niej po imieniu, inni traktowali ją raczej bezosobowo. Gdyby uznano, że ma
normalne imię, dokładnie tak jak inni ludzie, a do tego tożsamość i pewną tylko
jej przypisaną historię, stała by się zbyt rzeczywista, a to groziło poważnymi konsekwencjami.
Bo inaczej traktuje się mądrości, wypowiadane przez człowieka, który jest
jedynie niechlubnym i mało produktywnym członkiem społeczeństwa ludzi prawych i
rozsądnych, a zupełnie inaczej należałoby traktować kobietę, która ma imię i tworzoną
latami legendę.
Z dużą
ciekawością, obserwowałam Wieszczkę, która spacerowała po miasteczku. Czasami
pojawiała się na deptaku, nawet kilka razy w tygodniu, ale bywały też
niezliczone okresy kiedy przez wiele dni, nie można było odnaleźć śladu jej
obecności. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów się pojawi, ani wyjść jej
naprzeciwko. Wieszczka nie zawsze nadchodziła z tej samej strony. Mieszkała w
nadszarpniętym zębem czasu domu pod lasem, wraz ze swoimi rodzicami.
Opiekunowie byli już parą staruszków i od dawna nie pojawiali się wśród ludzi.
Właściwie o ile nie było to konieczne, nie opuszczali swojej farmy, która od
lat stała odłogiem. Ziemie uprawne zarastały przez roślinność, a nowo tworzący
się las, nieustępliwie zbliżał się pod okna domostwa. Przyroda nieustępliwie upominała,
się o to, co tak brutalnie jej odebrano. Farma niszczała, a jedyne żyjące na
niej zwierzęta, były na wpół zdziczałe. Żyły własnym życiem, ciesząc się
wolnością, ale i walcząc o przetrwanie w okresach większego chłodu. Nie było
następcy który mógłby przejąć wielohektarowe pole. Staruszkowie musieli z
pewnością dobiegać już osiemdziesiątki, a biorąc pod uwagę wieloletnie trudy
życia i mnogość starczych chorób, był to wiek znaczący. Kres ich życia zbliżał
się nieuchronnie, a gdyby nie troska o losy jedynej córki, dawno już ciała ich
spoczęłyby na cmentarzysku kości. Obawiali się, co stanie się z jedynaczką,
kiedy odejdą na zawsze. Świadomość ta z pewnością przedłużała ich życie,
chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy.
Bez względu na stan nasileń choroby
psychicznej, dziewczyna potrafiła zadbać o siebie, poza tym była jeszcze
Zielarka, która pomagała w trudnych okresach, lękali się jednak czy ludzie w
miasteczku, pozwolą żyć Karolinie życiem, które dotychczas prowadziła. Istniały
przypuszczenia, że gdyby opiekunowie umarli, miejscowe służby socjalne,
kierując się dziwnie pojętą dbałością o jednostkę, mogliby na przykład bez
skrupułów, zamknąć ją w specjalistycznym szpitalu, a farmę przejęłoby państwo. Kobieta
utraciłaby wówczas wolność, która była jej do życia niezbędna tak samo jak
powietrze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz