niedziela, 8 grudnia 2013

Wieszczka śmierci (2)

      Wpatrywałam się, jak kwiecista, trochę zbyt letnia, jak na temperaturę siedemnastu stopni Celsjusza, sukienka majaczyła w oddali by po chwili zniknąć zupełnie. Wydawało się, że kobieta musiała marznąć, ale bodziec ten albo nie docierał do receptorów w jej mózgu albo, istnieje też wersja, po prostu nie odczuwała zimna. Tak bardzo pochłonięta była życiem w chwili obecnej, że jakiekolwiek odczucia,  były z natury rzeczy pozytywne. Nie ma złych odczuć, złe jest tylko kiedy członki ciała, obezwładnia martwota. Kiedy sen zabiera myśli i uczucia, a na głowę spada zasłona ze spokojnego marazmu, którego iluzoryczność pozwala fałszywie ufać, że jest to pożądany spokój. Kobieta ukryła się przede mną w masie bezimiennych twarzy, a niezbyt sprawny zmysł wzroku nie pozwalał mi odnaleźć jej śladów. Obrazy na tym poziomie odległości zlewały się w nie pozwalające rozróżnić się plamy. Spacerowicze starali się w żaden sposób, nie przykuwać uwagi, bosej postaci. Omijali ją ukradkowo wzrokiem, zwiększając niepostrzeżenie dystans odległości. Kobieta nie podlegała pod żadne ustalone społecznie reguły, a jej zachowanie mogło okazać się nazbyt spontaniczne i w gruncie rzeczy nieprzewidywalne. A wszystko co było nieznane, budziło odwieczny strach.

    Nigdy nie była dobrze postrzegana przez mieszkańców niewielkiej osady, położonej pomiędzy dwoma wzgórzami. Od pewnego czasu nie było wokół niej nikogo kto by pilnował, by regularnie zażywała leki, które bezwątpienia przytępiały jej zmysły, a co za tym  idzie, na krótki czas leczyły ją z nieokiełznanej spontaniczności, która tak przerażała ludzi. Przestawała wówczas być sobą, ale była spokojna, a to było najistotniejsze. O ile było to możliwe ludzie jej unikali, niektórzy dyskretnie usuwali się z drogi, kiedy pojawiała się na deptaku, zapobiegając w ten sposób prawdopodobieństwu pojawienia się komplikacji. Większość się jej bała, może nie tyle lękali się kruchej, pięćdziesięciu kilku letniej kobiety, bo fizycznie nie była w stanie uczynić im jakiejkolwiek krzywdy, ale przerażało ich to co mówiła. Nie chcieli słuchać słów, które niekontrolowanie wylewały się z jej ust, podczas gdy umysł jej toczył jeden ze schizofrenicznych ataków. Niekiedy mijała ich bezszelestnie niczym zjawa ze snu, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami. Była jak cień, które nie reaguje na otoczenie, wręcz jakby zupełnie nie dostrzegała, że poza nią coś istniało. Innym razem mówiła na głos, a kiedy pozwalała na upust swoich mądrości, ludzie odwracali się od niej, by jak najszybciej uciec poza pole rażenia, jej zbyt prawdziwych słów. Co jeśli wariatka ma rację?- zastanawiali się nieliczni , gdy można było już ukryć twarz w bezpiecznych schronie, utkanym z samotności. Zdjąć z oblicza, mdławy uśmiech i w intrygującej ciszy, pomyśleć o tym o czym prawiła Wieszczka.

    Ogół traktował ją tak jak na to zasłużyła, tak przy najmniej konsekwentnie twierdzili. Kiedy bosonoga była pod wpływem leków, litowano się nad nią, ale prawie nikt nie traktował jej jak myślącego człowieka. Miała problem z umysłem, była więc wariatką. Inna opcja nie istniała. Tylko miejscowa Zielarka, od czasu do czasu rozmawiała ze zjawą, a kiedy to czyniła, odnosiło się wrażenie, że zupełnie nie dostrzega jej ułomności. Zielarka, od lat obserwująca, z racji swojej specyficznej profesji, naturę nie oceniała swoich rozmówców, pozwalając im być, tym kim byli naprawdę. Dla wszystkich innych kobieta, była wyklęta poza ramy miejscowego społeczeństwa. Przecież była niespełna rozumu. Takich ludzi nie da się przecież traktować zbyt poważnie. Co oni mogą wiedzieć o życiu, kiedy umysł ich uwięziony jest w szponach psychicznej choroby?

    Żyją pochłonięci iluzją własnego umysłu, zupełnie oporni na otaczający świat. To było najłatwiejsze wytłumaczenie, dla losów i prawd zbyt głośno, powtarzanych przez kobietę, która niewątpliwie budziła w nich niepokój. Najczęściej mówiono o niej wariatka, chora, czasem lekceważąco nazywano Wieszczką Śmierci. Na imię miała Karolina, ale mało kto tak się do niej zwracał. Tylko Zielarka mawiała do niej po imieniu, inni traktowali ją raczej bezosobowo. Gdyby uznano, że ma normalne imię, dokładnie tak jak inni ludzie, a do tego tożsamość i pewną tylko jej przypisaną historię, stała by się zbyt rzeczywista, a to groziło poważnymi konsekwencjami. Bo inaczej traktuje się mądrości, wypowiadane przez człowieka, który jest jedynie niechlubnym i mało produktywnym członkiem społeczeństwa ludzi prawych i rozsądnych, a zupełnie inaczej należałoby traktować kobietę, która ma imię i tworzoną latami legendę.

    Z dużą ciekawością, obserwowałam Wieszczkę, która spacerowała po miasteczku. Czasami pojawiała się na deptaku, nawet kilka razy w tygodniu, ale bywały też niezliczone okresy kiedy przez wiele dni, nie można było odnaleźć śladu jej obecności. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów się pojawi, ani wyjść jej naprzeciwko. Wieszczka nie zawsze nadchodziła z tej samej strony. Mieszkała w nadszarpniętym zębem czasu domu pod lasem, wraz ze swoimi rodzicami. Opiekunowie byli już parą staruszków i od dawna nie pojawiali się wśród ludzi. Właściwie o ile nie było to konieczne, nie opuszczali swojej farmy, która od lat stała odłogiem. Ziemie uprawne zarastały przez roślinność, a nowo tworzący się las, nieustępliwie zbliżał się pod okna domostwa. Przyroda nieustępliwie upominała, się o to, co tak brutalnie jej odebrano. Farma niszczała, a jedyne żyjące na niej zwierzęta, były na wpół zdziczałe. Żyły własnym życiem, ciesząc się wolnością, ale i walcząc o przetrwanie w okresach większego chłodu. Nie było następcy który mógłby przejąć wielohektarowe pole. Staruszkowie musieli z pewnością dobiegać już osiemdziesiątki, a biorąc pod uwagę wieloletnie trudy życia i mnogość starczych chorób, był to wiek znaczący. Kres ich życia zbliżał się nieuchronnie, a gdyby nie troska o losy jedynej córki, dawno już ciała ich spoczęłyby na cmentarzysku kości. Obawiali się, co stanie się z jedynaczką, kiedy odejdą na zawsze. Świadomość ta z pewnością przedłużała ich życie, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy. 

    Bez względu na stan nasileń choroby psychicznej, dziewczyna potrafiła zadbać o siebie, poza tym była jeszcze Zielarka, która pomagała w trudnych okresach, lękali się jednak czy ludzie w miasteczku, pozwolą żyć Karolinie życiem, które dotychczas prowadziła. Istniały przypuszczenia, że gdyby opiekunowie umarli, miejscowe służby socjalne, kierując się dziwnie pojętą dbałością o jednostkę, mogliby na przykład bez skrupułów, zamknąć ją w specjalistycznym szpitalu, a farmę przejęłoby państwo. Kobieta utraciłaby wówczas wolność, która była jej do życia niezbędna tak samo jak powietrze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz